!Eliot Pattison - Mantra czaszki.rtf

(1125 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Eliot Pattison

Mantra czaszki

 

ROZDZIAŁ 1

Nazywali to schodzeniem na czworaki. Wysoki, chudy jak szkielet mnich balansował na krawędzi stupięćdziesięciometrowego urwiska, za całą podporę mając tylko przenikliwy himalajski wiatr. Shan Tao Yun zmrużył oczy, by lepiej widzieć chwiejącą się postać. Serce podeszło mu do gardła. To Trinle szykował się do skoku - Trinle, jego przyjaciel, który jeszcze tego ranka szeptem pobłogosławił mu stopy, by nie rozdeptywały owadów na swej drodze.

Rzuciwszy taczki, Shan puścił się biegiem.

Gdy Trinle przechylił się poza skraj urwiska, podmuch wznoszącego się powietrza zdarł mu z szyi khatę, namiastkę szala obrzędowego, którą w tajemnicy nosił pod ubraniem. Shan pędził zygzakiem, omijając wymachujących młotami i kilofami mężczyzn, dopóki nie potknął się na żwirze. Gdzieś z tyłu rozległ się gwizdek i, tuż po nim, gniewny okrzyk. Wiatr igrał z brudnym strzępem białego jedwabiu, kołysząc nim chwilę nad głową Trinlego, aż wreszcie z wolna uniósł go ku niebu. Więźniowie zwrócili oczy ku płynącej w górze khacie, nie z zaskoczeniem, ale z nabożną czcią. Wiedzieli, że każde zdarzenie jest znaczące, największe zaś znaczenie kryją w sobie często takie właśnie subtelne, nieoczekiwane działania samej natury.

Strażnik krzyknął ponownie, ale nikt nie powrócił do pracy. Była to żałośnie piękna chwila: biały szal tańczący na kobaltowym niebie, dwie setki wynędzniałych twarzy zwróconych w górę w nadziei objawienia, niepomnych kar, jakie bez wątpienia czekają więźniów za zmarnowanie choćby minuty. Była to jedna z tych chwil, jakich Shan nauczył się oczekiwać w Tybecie.

Ale Trinle, balansując na skraju urwiska, jeszcze raz zwrócił w dół spokojne, wyczekujące spojrzenie. Shan widywał już więźniów schodzących na czworaki: wszystkich z tym samym radosnym wyczekiwaniem na twarzach. To zawsze odbywało się właśnie tak, niespodziewanie, jak gdyby nagle podszepnął im to niesłyszalny dla innych głos. Samobójstwo było ciężkim grzechem, nieuchronnie pociągającym za sobą odrodzenie w niższej formie życia. A jednak życie na czterech kończynach mogło się wydać kuszące wobec życia na dwóch w chińskim obozie pracy przymusowej.

Gramoląc się w najwyższym pośpiechu, Shan schwycił Trinlego za ramię, gdy ten już, już pochylał się nad przepaścią. W tej samej chwili zrozumiał jednak, że źle zinterpretował jego zachowanie. Mnich po prostu przyglądał się czemuś. Dwa metry niżej, na skalnym występie, na którym z trudem mieściło się gniazdo jaskółek, leżał mały, lśniący przedmiot. Złota zapalniczka.

Wśród więźniów przemknął szmer podniecenia. Wiatr zagnał khatę z powrotem nad grań i teraz opadała gwałtownie na stok piętnaście metrów od terenu robót.

Strażnicy wbiegli już między nich, chwytając wśród przekleństw za pałki. Gdy Trinle odsunął się od urwiska, przyglądając się spływającemu w dół skrawkowi jedwabiu, Shan wrócił do swych wywróconych taczek. Przy stercie rozsypanego gruzu stał sierżant Feng. Ociężały, siwy, ale zawsze czujny, notował coś do raportu. Budowa dróg była pracą w służbie socjalizmu. Zaniedbując obowiązki, popełniało się jeszcze jeden grzech przeciwko ludowi.

Ale gdy wlókł się niemrawo na spotkanie z gniewem Fenga, w górze rozległ się okrzyk. Dwaj z więźniów poszli po khatę. Dotarli do kamiennego usypiska, gdzie wylądowała, ale teraz cofali się na klęczkach, zawodząc zapamiętale. Ich mantra uderzyła stojących w dole niczym podmuch wiatru. Jeden po drugim, słysząc ją, opadali na kolana, włączając się w śpiew, aż ogarnął on stopniowo całą brygadę, od wzgórza po zaparkowany niżej, przy moście, rząd ciężarówek. Stał tylko Shan i czterech innych, jedyni Chińczycy wśród więźniów.

Feng ryknął wściekle i ruszył pędem, dmąc w gwizdek. Śpiew więźniów w pierwszej chwili zbił Shana z tropu. Nie było przecież samobójstwa. Ale słowa nie dały się pomylić z niczym innym. Była to inwokacja rozpoczynająca ciąg wskazówek pozwalających zmarłemu wyzwolić się z bardo i odnaleźć właściwe wcielenie.

Żołnierz w kurtce z naszytymi czterema kieszeniami, oznaką najniższej rangi w Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, ruszył truchtem pod górę. Porucznik Chang, oficer straży więziennej, szepnął coś Fengowi do ucha, na co sierżant krzyknął na Chińczyków, by rozebrali odkryty przez tybetańskich więźniów kopiec. Shan, potykając się na kamieniach, skierował się tam, gdzie leżała khata, i ukląkł obok Jilina, ospałego, potężnego Mandżura. Wpychając szal do rękawa, dostrzegł na gburowatej twarzy osiłka błysk podniecenia. W nagłym przypływie energii Jilin rozgarnął gruz.

Nieoczekiwane znaleziska nie były niczym niezwykłym dla idącej w pierwszym rzucie ekipy przydzielonej do usuwania największych głazów i luźnych odłamków skał. Często zdarzało się, że wzdłuż tras wytyczonych przez saperów ALW napotykano to rozbity garnek, to znowu czaszkę jaka. W kraju, gdzie wciąż jeszcze oddawano zmarłych sępom, nie dziwiły nawet znajdowane tu i ówdzie ludzkie szczątki.

Wśród gruzu ukazał się na wpół wypalony papieros. Jilin porwał go z radosnym pomrukiem, gdy obok nich pojawiła się para wyglansowanych na błysk oficerek. Shan przysiadł na piętach, odchylając się w tył, i ujrzał nad sobą Changa. Twarz porucznika gwałtownie się zmieniła. Dłoń powędrowała do pistoletu u pasa. Ze zdławionym okrzykiem zgrozy oficer cofnął się za plecy Fenga.

Tym razem 404. Ludowa Brygada Budowlana wyprzedziła sępy. W obramowaniu odgarniętych głazów spoczywały zwłoki mężczyzny. Pierwsze rzuciły się Shanowi w oczy buty trupa, kosztowny zachodni model z najprawdziwszej skóry. Z trójkątnego wycięcia czerwonego swetra wyzierała śnieżnobiała koszula.

- Amerykanin - szepnął Jilin głosem pełnym czci, nie dla zmarłego, ale dla jego ubrania.

Mężczyzna miał na sobie nowe niebieskie dżinsy - nie marny chiński drelich, do którego u ulicznych handlarzy kupowało się podrobione zachodnie naszywki, ale oryginalny amerykański produkt. Do swetra przypięty był emaliowany znaczek: dwie skrzyżowane flagi, amerykańska i chińska. Dłonie trupa spoczywały na brzuchu - zmarły wyglądał jak gość hotelowy drzemiący w oczekiwaniu na podwieczorek.

Porucznik Chang szybko doszedł do siebie.

- Dalej, do diabła! - warknął, wypychając Fenga do przodu. - Chcę zobaczyć twarz.

- Będzie śledztwo - wypalił bez namysłu Shan. - Nie możecie tak po prostu...

Chang kopnął go, niezbyt mocno, jak człowiek nawykły radzić sobie z niesfornymi psami. Klęczący obok Jilin uchylił się, odruchowo osłaniając głowę rękoma. Zniecierpliwiony porucznik zbliżył się do trupa i ujął go za kostki. Rzuciwszy Fengowi poirytowane spojrzenie, wyszarpnął ciało spod okrywających je jeszcze odłamków skał. Nagle krew odpłynęła mu z twarzy. Odwrócił się i wykrzywił, ogarnięty falą mdłości.

Trup nie miał głowy.

 

 

- Bałwochwalstwo to zamach na socjalistyczny porządek! - szczekał przez tubę młody oficer, gdy więźniowie wracali pod eskortą do zdezelowanych szarych ciężarówek, dawno już wycofanych z armii. - Każda modlitwa to cios wymierzony w lud!

Zerwijcie okowy feudalizmu, dokończył w myślach Shan. Albo: szacunek dla przeszłości to wstecznictwo.

- Smok się pożywił! - krzyknął któryś z więźniów.

Gwizdek nakazał ciszę.

- Nie wyrobiliście normy - ciągnął wysokim, monotonnym głosem oficer polityczny. Z tyłu, za nim, Shan dostrzegł czerwony samochód terenowy, jakiego nie widział tu nigdy przedtem. Na drzwiczkach widniał napis: MINISTERSTWO GEOLOGII. - Przynieśliście wstyd narodowi. Pułkownik Tan dowie się o waszym zaniedbaniu. - Wzmocniony przez tubę głos oficera odbijał się echem od zbocza. Co, zastanawiał się Shan, ma tu do roboty Ministerstwo Geologii? - Zezwolenia na wizyty zostają zawieszone. Przez dwa tygodnie nie dostaniecie gorącej herbaty. Zerwijcie okowy feudalizmu. Zrozumcie wolę ludu.

- Ja pierdolę - usłyszał za plecami nieznajomy głos. - Znów kawa lao gai. - Mówiący z rozpędu wpadł na Shana, gdy zatrzymali się przed budą ciężarówki, czekając na swoją kolej.

Shan odwrócił się. Był to nowy w brygadzie, młody Tybetańczyk o drobnych, wyrazistych rysach khampy, członka pasterskich klanów zamieszkujących ciągnący się na wschodzie wysoki płaskowyż Kham.

Na widok Shana twarz mężczyzny stwardniała.

- Wiesz, co to kawa lao gai, wasza wielmożność? - prychnął. Nieliczne zęby, które mu pozostały, były przeżarte próchnicą. - Łyżka dobrego tybetańskiego błota i pół czarki szczyn.

Khampa usiadł naprzeciw niego, przyglądając mu się badawczo. Shan podniósł kołnierz bluzy - wystrzępiony brezent pokrywający tył ciężarówki kiepsko osłaniał ich od wiatru - i odwzajemnił spojrzenie, nie mrugnąwszy okiem. Sztuka przeżycia, wiedział to już, sprowadza się do panowania nad strachem. Może ściskać ci żołądek. Może palić ci serce, aż poczujesz, że twoja dusza obraca się w popiół. Ale nigdy, przenigdy nie daj tego po sobie poznać.

Shan stał się koneserem strachu. Nauczył się smakować mnogość jego form i fizycznych doznań. Istniała olbrzymia różnica między, na przykład, strachem, jaki budził odgłos kroków oprawcy, a strachem, jaki odczuwało się na widok lawiny schodzącej na pracującą tuż obok ekipę. A żaden z nich nie mógł nawet równać się z lękiem, który nie dawał mu spać po nocach, wciąż na nowo każąc mu się przedzierać przez mgłę wyczerpania i bólu; z lękiem, że zapomni twarz ojca. Podczas pierwszych dni, otumaniony zastrzykami i terapią polityczną, uświadomił sobie, jak cenny może być strach. Czasami jedynie on był realny.

Khampa miał na karku głębokie blizny, ślady cięć. Jego usta, gdy się znów odezwał, wykrzywiły się z zimną pogardą.

- Pułkownik Tan, powiedzieli - burknął, szukając potwierdzenia u pozostałych więźniów. - Nikt mi nie mówił, że to okręg Tana. To ten od Buntu Kciuków, nie? Największy sukinsyn w armii sukinsynów.

Przez chwilę zdawało się, że nikt go nie usłyszał, nagle jednak uniosła się plandeka i na golenie khampy spadła pałka strażnika. Twarz młodego więźnia wykrzywił grymas bólu. Zatuszował go pogardliwym śmiechem. Wykonał dłonią szybki, nieznaczny gest w stronę Shana, jak gdyby naśladując pchnięcie nożem. Z wystudiowaną obojętnością Shan zamknął oczy.

Kiedy zasznurowano plandekę i ciężarówka ruszyła ze stekiem, ciemność wypełnił cichy pomruk, nieuchwytny, niemal niedosłyszalny dźwięk przypominający szmer odległego potoku. Podczas półgodzinnej jazdy do obozu strażnicy siedzieli w kabinach ciężarówek i więźniowie zostawali sami. Zmęczenie grupy było niemal namacalne - znużenie posępną szarą chmurą kładło się na ich drogę powrotną. Ale to nie mogło zwolnić tych ludzi z ich ślubów.

Po trzech latach Shan potrafił już rozróżnić male, ich różańce, po wydawanym dźwięku. Mężczyzna na lewo od niego przesuwał palcami sznur guzików. Sąsiad z prawej zadowalał się malą wykonaną z paznokci. Była to popularna metoda: zapuszczało się paznokcie, po czym obcinało je i nawlekało na wyciągniętą z koca nić, dopóki nie zebrało się wymagane sto osiem sztuk. Niektóre różańce, po prostu supły zawiązane na takiej nici, bezgłośnie przesuwały się pod zgrubiałymi od odcisków palcami. Były i male sporządzone z cennych pestek melona, których należało strzec jak oka w głowie, gdyż niektórzy z więźniów, szczególnie nowo przybyli, ponad rytuały buddyjskie stawiali rytuały walki o przetrwanie. Ci zjedliby takie różańce.

Przy każdej pestce lub paznokciu, węźle czy guziku mnich recytował prastarą mantrę, OM MANI PADME HUM, “Cześć klejnotowi w kwiecie lotosu”, inwokację do Bodhisattwy Współczucia. Żaden z nich nie spocząłby na pryczy, nie odmówiwszy przynajmniej przepisowych stu różańców dziennie.

Monotonny śpiew działał jak balsam na skołataną duszę Shana. Mnisi z ich mantrami zmienili jego życie. Dzięki nim zdołał zostawić za sobą ból przeszłości, przestał oglądać się wstecz. Przynajmniej przez większość czasu. Śledztwo, powiedział do Changa, sam zaskoczony tym jeszcze bardziej niż porucznik. Stare nawyki nie giną łatwo.

Gdy zmęczenie zepchnęło jego świadomość w głąb, opadła go wizja. Przed nim, obracając w dłoniach złotą zapalniczkę, siedział bezgłowy trup. W jakiś sposób zmarły spostrzegł go i z ociąganiem wyciągnął zapalniczkę w jego stronę. Dysząc ciężko, Shan otworzył oczy.

To nie khampa przyglądał mu się teraz, lecz starszy mężczyzna, jedyny więzień posiadający prawdziwy różaniec, starodawną male z nefrytowych paciorków, która pojawiła się, nie wiedzieć skąd, przed paroma miesiącami. Jej właściciel siedział na ukos od Shana, obok Trinlego, na ławce za kabiną kierowcy. Jego twarz, wygładzoną przez czas jak otoczak, znaczyła poszarpana blizna na lewej skroni, gdzie przed trzydziestu laty ugodziła go motyka czerwonogwardzisty. Choje Rinpocze był niegdyś kenpo, opatem, gompy Nambe, jednego z tysięcy klasztorów unicestwionych przez chińskie władze. Teraz był kenpo 404. Ludowej Brygady Budowlanej.

Gdy Choje, jak inni, nie zważając na wstrząsy ciężarówki, przesuwał paciorki, Trinle położył mu na kolanach jakiś niewielki, owinięty w szmatę przedmiot. Stary lama opuścił różaniec i powoli otworzył zawiniątko. W środku znajdował się kamień, naznaczony rdzawą plamą. Choje ujął go z szacunkiem i obejrzał uważnie ze wszystkich stron, jak gdyby krył on jakąś tajemną prawdę. Z wolna, gdy dotarło do niego znaczenie tego znaku, jego oczy wypełnił bezbrzeżny smutek. Kamień był zbryzgany krwią. Uniósł wzrok i jeszcze raz spojrzał w oczy Shana. Z powagą skinął głową, jak gdyby na potwierdzenie ogarniających go przeczuć. Człowiek w amerykańskich dżinsach stracił życie tam, na ich szosie. Buddyści odmówią dalszych prac na tej górze.

 

Gdy ciężarówki zatrzymały się na terenie obozu, różańce zniknęły. Rozległy się gwizdki i odwiązano plandeki. W szarym świetle gasnącego dnia więźniowie powlekli się, milcząc, do przysadzistych, zbitych z desek bud, w których mieszkali, i czym prędzej wynurzyli się z nich z blaszanymi kubkami służącymi zarazem za umywalkę, talerz i czarkę na herbatę. Jeden za drugim wchodzili do mieszczącej stołówkę szopy, gdzie ich kubki napełniano papką z jęczmienia, i stojąc potem w mroku, powracali z wolna do życia, gdy ciepły pokarm rozgrzewał im wnętrzności. W milczeniu kiwali do siebie głowami, wymieniając zmęczone uśmiechy. Gdyby ktokolwiek się odezwał, zostałby wysłany na noc do stajni.

Wrócili do baraków. Trinle zatrzymał nowego więźnia, który szedł na przełaj przez izbę.

- Nie tędy - powiedział, wskazując prostokąt nakreślony kredą na podłodze.

Żylasty khampa, najwyraźniej obznajomiony z niewidzialnymi ołtarzami więziennych baraków, wzruszył ramionami i obszedł prostokąt, kierując się ku pustej pryczy w kącie.

- Przy drzwiach - oświadczył spokojnie Trinle. Zawsze odzywał się tym samym nabożnym tonem, jak gdyby przepojony czcią dla każdej przeżywanej chwili. - Twoja prycza będzie przy drzwiach - powtórzył, gotów sam przenieść jego rzeczy na nowe miejsce.

Khampa zdawał się nie słyszeć.

- Na tchnienie Buddy! - wykrzyknął, przyglądając się dłoniom mnicha. - Gdzie są twoje kciuki?! Trinle spojrzał z ukosa na swoje ręce.

- Nie mam pojęcia. - W jego głosie zabrzmiało zaciekawienie, jak gdyby nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tą kwestią.

- Łajdaki. Oni ci to zrobili, no nie? Żebyś nie mógł odmawiać różańca?

- Jakoś sobie radzę. Twoja prycza jest przy drzwiach - powtórzył Trinle.

- Dwie są wolne - warknął khampa. Nie miał w sobie nic z mnicha. Rozparł się na słomianym sienniku, jak gdyby wyzywając Trinlego, by sam go stąd usunął. Najbardziej zawzięci bojownicy ruchu oporu, jacy kiedykolwiek przeciwstawili się Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, pochodzili właśnie z Kham. Wciąż jeszcze w odległych górach aresztowano ich za sporadyczne akty sabotażu. Poza własnym terenem khampowie z południowych klanów, które opierały się armii jeszcze długo po ujarzmieniu pozostałej części Tybetu, w dalszym ciągu nie mieli prawa do niczego, co mogłoby posłużyć za broń, nawet noża o ostrzu dłuższym niż dwanaście centymetrów.

Mężczyzna zdjął jeden ze swych rozlatujących się butów i z namaszczeniem wyjął z kieszeni skrawek papieru. Była to wyrwana przez wiatr kartka z bloczka któregoś ze strażników. Z demonstracyjnym uśmiechem podniósł ją w górę, po czym wepchnął do buta dla lepszej izolacji. Życie w Czterysta Czwartej mierzyło się najdrobniejszymi zwycięstwami.

Przewijając szmaty, które służyły mu za skarpetki, nowy przyglądał się swym towarzyszom z celi. Shan widział to już niejeden raz. Każdy nowy więzień zaczynał od ustalenia, kto przewodzi mnichom, a kto jest słabeuszem, który nie będzie sprawiać kłopotów. Kto się poddał, a kto może być informatorem. To pierwsze było łatwe. Jego wzrok niemal natychmiast spoczął na Choje, który siedział w pozycji lotosu na podłodze obok jednej ze stojących pośrodku prycz, wciąż wpatrując się w trzymany w dłoni kamień. Nikt w ich baraku, nikt w całej brygadzie lao gai nie emanował takim spokojem.

Jeden z młodych mnichów wydobył z kieszeni pęk liści zielska, które zaczęło się właśnie pojawiać na górskich zboczach. Trinle przeliczył je i rozdzielił po jednym między wszystkich więźniów. Mnisi przyjęli liście z powagą, szepcząc dziękczynną mantrę za tego, komu tym razem przypadło w udziale ryzykować karę za zbieranie zielska.

Trinle znów zwrócił się w stronę khampy, który żuł swój liść.

- Przykro mi - powiedział. - Tutaj śpi Shan Tao Yun.

Khampa rozejrzał się wkoło i wbił wzrok w Shana, siedzącego na podłodze obok Choje.

- Ryżojad? - burknął. - Żaden khampa nie będzie ustępował pieprzonemu ryżojadowi. - Parsknął śmiechem i potoczył wzrokiem dookoła. Nikt mu nie zawtórował.

Cisza jak gdyby podsyciła tylko jego zacietrzewienie.

- Zabrali naszą ziemię. Zabrali nasze klasztory. Naszych rodziców. Nasze dzieci - wyrzucał z siebie, wpatrując się w mnichów z rosnącym zniecierpliwieniem.

Więźniowie spoglądali po sobie nieswojo. Nienawiść w jego głosie wydawała się złym duchem, który znalazł sobie drogę do ich baraku.

- A to był dopiero początek, tylko przygotowanie do prawdziwej walki. Teraz zabierają nam dusze. Wciskają swoich ludzi do naszych miast, w nasze doliny, w nasze góry. Nawet do naszych więzień. Żeby nas zatruć. Żebyśmy stali się tacy jak oni. Nasze dusze giną. Nasze twarze się rozpływają. Stajemy się niczym. - Odwrócił się gwałtownie ku pryczom po drugiej stronie baraku. - Tak właśnie było w moim ostatnim obozie. Zapomnieli wszystkich mantr. Któregoś dnia obudzili się z pustką w głowach. Nie umieli już się modlić.

- Nigdy nie zdołają wydrzeć modlitw z naszych serc - odparł Trinle, zerkając niespokojnie na Shana.

- Gówno tam! Oni wydzierają nam serca! Nikt już nie idzie dalej, nikt nie staje się buddą. Można tylko stoczyć się w dół, do coraz niższych form życia. W ostatnim obozie był stary mnich. Nafaszerowali go polityką. Pewnego dnia obudził się i stwierdził, że odrodził się jako kozioł. Widziałem go. Kozioł wlazł do kolejki po żarcie, dokładnie tam, gdzie zawsze stawał ten kapłan. Widziałem to na własne oczy. Tak było. Kozioł. Strażnicy zakłuli go bagnetami. Upiekli go na rożnie, na naszych oczach. Na drugi dzień przynieśli kubeł gówna z latryny. Powiedzieli nam: Patrzcie, czym jest teraz.

- Nie potrzebujesz Chińczyków, żeby zgubić drogę - odezwał się nagle Choje. - Sama twoja nienawiść wystarczy. - Jego głos był cichy i łagodny, jak szmer piasku padającego na kamień.

Khampa przycichł, ale dziki blask pozostał w jego oczach.

- Nie zamierzam obudzić się jako durny kozioł. Wcześniej kogoś zabiję - warknął, znów zerkając wściekle na Shana.

- Shan Tao Yun - stwierdził spokojnie Trinle - został zredukowany. Jutro wróci na swoją pryczę.

- Zredukowany? - parsknął drwiąco khampa.

- To rodzaj kary - odparł Trinle. - Nikt ci nie wyjaśnił, jakie panują tu zasady?

- Wypchnęli mnie po prostu z ciężarówki i wcisnęli łopatę do ręki.

Trinle skinął na siedzącego najbliżej mnicha, młodego mężczyznę z bielmem na oku, który natychmiast odłożył różaniec i przysunął się do stóp khampy.

- Jeśli złamiesz którąś z reguł ustalonych przez nadzorcę - wyjaśnił - przysyła ci czystą koszulę. Stajesz przed nim. Jeżeli masz szczęście, zostajesz zredukowany. Pozbawiony wszystkiego, co zapewnia wygodę, poza ubraniem na grzbiecie. Pierwszą noc spędzasz na dworze, na środku placu apelowego. Jeżeli jest zima, tej nocy opuszczasz swoje ciało.

W ciągu trzech lat Shan widział ich sześciu, wynoszonych niczym posągi buddów, zastygłych w pozycji lotosu, z martwymi dłońmi wciąż zaciśniętymi na lichych różańcach.

- Jeśli nie odbywa się to zimą, następnej nocy możesz schronić się w baraku. Kolejnego dnia zwracają ci buty. Potem płaszcz. Potem kubek. Dalej koc, siennik, a na końcu pryczę.

- Mówisz, że tak jest, kiedy ma się szczęście. A jeśli się nie ma?

Młody mnich zadrżał lekko.

- Wtedy nadzorca wysyła cię do pułkownika Tana.

- Sławetny pułkownik Tan - mruknął khampa. Nagle podniósł wzrok. - A po co czysta koszula?

- Nadzorca nie znosi brudu. - Kapłan obejrzał się na Trinlego, jak gdyby nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć. - Czasami ci, których wzywa, są odsyłani gdzie indziej.

Khampa parsknął, gdy dotarło do niego ukryte znaczenie tych słów. Wstał i ostrożnie obszedł Shana dookoła.

- To szpieg. Czuję to.

Trinle westchnął. Pozbierał jego rzeczy i przeniósł je na pustą pryczę przy drzwiach.

- Tu spał dawniej pewien starszy człowiek z Shigatse. To właśnie Shan go wydostał.

- Rozumiem, że zszedł na czworaki.

- Nie. Został zwolniony. Nazywał się Lokesh. Był poborcą podatkowym w rządzie dalajlamy. Przesiedział trzydzieści pięć lat, aż tu nagle wywołują go i otwierają bramę.

- Powiedziałeś, że to ten ryżojad go wydostał.

- Napisał kilka mocnych słów na transparencie - odezwał się Choje, powoli skłaniając głowę.

Khampa spojrzał na Shana z rozdziawioną gębą.

- Jesteś jakimś czarownikiem czy co? - W jego oczach wciąż jeszcze krył się jad. - Dla mnie też odprawisz swoje czary, szamanie?

Shan nie podniósł głowy. Przyglądał się dłoniom Choje. Już niedługo rozpocznie się wieczorna liturgia.

Trinle odwrócił się ze smutnym uśmiechem.

- Jak na czarownika - westchnął - nasz Shan nieźle radzi sobie z taczkami.

Khampa mruknął coś pod nosem i cisnął buty na wskazaną mu pryczę. Ustępował ze względu na mnichów, nie na Shana. Dla pewności odwrócił się w jego stronę.

- Pierdolę cię - wycedził przez zęby.

Gdy nikt nie zareagował, w jego oczach pojawił się zły błysk. Podszedł do pryczy Shana, rozwiązał sznurek, którym miał ściągnięte spodnie, i oddał mocz na jej gołe deski.

Nikt się nie odezwał.

Choje podniósł się wolno i zaczął wycierać pryczę własnym kocem.

Blask triumfu zniknął z twarzy khampy. Zaklął pod nosem. Odepchnął Choje na bok i, podciągnąwszy koszulę, dokończył dzieła.

Przed dwoma laty był między nimi inny khampa, drobny pasterz w średnim wieku, więziony za to, że nie zarejestrował się w żadnej ze spółdzielni rolniczych. Odkąd patrol zgarnął całą jego rodzinę, przeżył samotnie niemal piętnaście lat, aż wreszcie, kiedy zdechł mu pies, zszedł do miasta w dolinie. Przypominał zamknięte w klatce zwierzę, jak niedźwiedź za kratami nieustannie chodził po baraku w tę i z powrotem. Gdy patrzył na Shana, jego twarz zaciskała się w furii jak pięść.

Ale ten mały khampa kochał Choje jak ojca. Gdy jeden z oficerów, zwany Kijem z powodu swego upodobania do tego przedmiotu, uderzył raz Choje za wywrócenie taczek z ładunkiem, khampa rzucił mu się na plecy, okładając go pięściami i obrzucając stekiem wyzwisk. Kij roześmiał się tylko, jak gdyby nigdy nic. Tydzień później, wypuszczony ze stajni, okulawiony po jakimś urazie kolana, khampa zaczął wszywać po wewnętrzej stronie swej bluzy kieszenie z kawałków koca. Trinle i inni tłumaczyli mu, że nawet gdyby zgromadził w nich dość jedzenia na wędrówkę przez góry, myśl o ucieczce byłaby szaleństwem.

Pewnego ranka, gdy kieszenie były gotowe, mały khampa poprosił Choje o specjalne błogosławieństwo. W górach, na placu budowy, napełnił kieszenie kamieniami. Pracował jak zwykle, śpiewając starą pieśń pasterską, póki Kij nie zbliżył się do skraju urwiska. A wtedy, bez śladu wahania, rzucił się na oficera całym swym powiększonym ciężarem, ścisnął go kurczowo rękami i nogami, po czym wraz z nim zwalił się w przepaść.

Rozległ się nocny dzwonek. Samotna, goła żarówka, która oświetlała celę, zgasła. Odtąd zabronione były wszelkie rozmowy. Z wolna, niczym chór świerszczy obwieszczających nadejście nocy, barak wypełnił cichutki grzechot różańców.

Jeden z młodych mnichów przysunął się ukradkiem pod drzwi, by trzymać straż. Z kryjówki pod obluzowaną deską Trinle wyjął dwie świeczki i zapaliwszy je, umieścił po jednej z obu stron zakreślonego kredą prostokąta. Trzecią świeczkę postawił przed Choje. Nikły płomyk nie oświetlał nawet twarzy kenpo. W kręgu światła pojawiły się jego dłonie, gdy rozpoczął wieczorną naukę. Był to więzienny obrządek, bez słów ani muzyki, jeden z wielu, jakie zrodziły się przez czterdzieści lat, odkąd chińskie więzienia zapełniać zaczęły gromady buddyjskich mnichów.

Obrzęd rozpoczynało złożenie darów przed niewidzialnym ołtarzem. Zwrócone na zewnątrz dłonie Choje, z palcami wskazującymi podwiniętymi pod kciuki, złączyły się. Był to symbol argham, wody do obmycia twarzy. Wiele mudr, symbolicznych układów dłoni służących ogniskowaniu wewnętrznych sił, wciąż jeszcze było obcych dla Shana, ale Trinle nauczył go gestów ofiarnych. Skrajne dwa palce bezcielesnych dłoni Choje cofnęły się do wewnątrz i dłonie zwróciły się w dół. Padyam, woda do obmycia stóp. Powoli, z wdziękiem, Choje płynnie zmieniał układy rąk, ofiarowując kadzidło, pachnidła i pokarm. Wreszcie złączył dłonie, zwinięte w pięści, z kciukami sterczącymi w górę jak knoty z czarki masła. Aloke, lampy.

Na zewnątrz ciszę rozdarł przeciągły, bolesny jęk. To w sąsiednim baraku konał, trawiony chorobą, jeden z mnichów.

Dłonie Choje wysunęły się ku niewidocznemu kręgowi wiernych, pytając, co przynieśli, by uczcić wewnętrzne bóstwo opiekuńcze. Z ciemności wyłoniła się para pozbawionych kciuków rąk. Ich palce wskazujące stykały się czubkami, pozostałe były zgięte. Wokół rozległ się cichy szmer aprobaty. Były to dwie ryby, symbol powodzenia. Następne dłonie wsuwały się kolejno w krąg światła, każda po przerwie potrzebnej na ciche odmówienie modlitwy towarzyszącej poprzedniej ofierze. Muszla, drogocenne naczynie na wodę święconą, węzły nie kończącego się życia, kwiat lotosu. Gdy przyszła kolej na Shana, zawahał się, po czym uniósł w górę lewy palec wskazujący, nakrywając go płasko prawą dłonią. Biały parasol. Jeszcze jeden symbol powodzenia.

Celę wypełnił cichy, specyficzny dźwięk, niby szelest piór, który stał się stałym elementem nocy Shana: szmer mantr szeptanych bezgłośnie przez tuzin ust. Dłonie Choje znów ukazały się w kręgu światła, zaczynając kazanie. Gest, od którego rozpoczęły, nie pojawiał się wśród nich zbyt często: uniesiona prawa dłoń, wnętrzem zwrócona ku patrzącym. Mudra oddalania lęku. W baraku zaległa nieprzyjemna cisza. Jeden z młodych mnichów głośno połknął powietrze, jak gdyby nagle dotarła do niego doniosłość tego, co się dzieje. Potem dłonie znów się przesunęły, splotły, środkowe palce zwróciły się w górę. Diament mądrości, symbol oczyszczenia umysłu i jasności celu. To było całe kazanie. Dłonie nie poruszyły się więcej. Unosiły się w mroku, zastygłe w tym geście, jakby wykute z jasnego granitu, podczas gdy więźniowie kontemplowali je. Przesłanie nie mogłoby być wyrażone dobitniej, nawet gdyby Choje wykrzyczał je z górskiego szczytu. Ból się nie liczy, mówiły dłonie. Skały, pęcherze, połamane kości - to wszystko nie ma znaczenia. Pamiętajcie o swoim celu. Czcijcie swe wewnętrzne bóstwo opiekuńcze.

To niejasności umysłu brakowało Shanowi. Choje jak nikt przed nim nauczył go koncentracji. Podczas długich zimowych dni, kiedy nadzorca nie wysyłał ich do pracy - nie z troski o ich życie, ale o życie strażników - Choje pomógł mu dokonać niezwykłego odkrycia. Inspektor, którym Shan był przez całe życie, nim trafił do gułagu, musiał mieć niespokojną duszę. Wybitny śledczy niczemu nie mógł dawać wiary. Wszystko było podejrzane, wszystko, co prowadziło go od zarzutów do faktów, od faktów do motywów, od motywów do skutków, i znów do kolejnej tajemnicy - płynne. Nie mogło być spokoju, gdyż spokój rodził się tylko z wiary. Nie, to nie jasności umysłu mu brakowało. W chwilach takich jak ta, gdy mroczne przeczucia ogarniały jego duszę, gdy dawne życie ciągnęło go w dół jak człowieka zaplątanego w linę kotwiczną, w takich chwilach brak mu było po prostu wewnętrznego bóstwa opiekuńczego.

Coś leżało na podłodze poniżej rąk Choje. Zakrwawiony kamień. Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że obaj z Choje myślą o tym samym. Kenpo przypominał swym mnichom o ich obowiązku. Shan poczuł, że ma sucho w ustach. Chciał protestować, błagać ich, by nie narażali się na ryzyko z powodu jakiegoś martwego cudzoziemca, ale mudra uciszyła go jak zaklęcie.

Zacisnął powieki, lecz wciąż nie mógł się skupić na przesłaniu Choje. Ilekroć próbował się skoncentrować, przed oczyma stawał mu inny obraz. Złota zapalniczka zawieszona sto pięćdziesiąt metrów ponad dnem doliny. I martwy Amerykanin dający mu jakieś znaki w koszmarnej wizji.

Nagle od drzwi dobiegł cichy gwizd. Zdmuchnięto świece. Chwilę później żarówka pod sufitem rozbłysła na nowo. Strażnik z trzaskiem otworzył drzwi i wkroczył na środek baraku, trzymając w ramionach trzonek od kilofa. Za nim wszedł porucznik Chang. Z drwiącym namaszczeniem wyciągnął przed siebie sztukę odzieży, tak by nikt nie mógł mieć wątpliwości, co to takiego. Czysta koszula. Parskając śmiechem, po kolei dźgnął nią jak szpadą w stronę kilku więźniów, aż nagle rzucił nią w leżącego na podłodze Shana.

- Jutro rano - warknął na odchodnym.

 

Ostry, zimny wiatr chłostał twarz Shana, gdy następnego ranka sierżant Feng wyprowadzał go poza druty. Wiatry były bezlitosne dla Czterysta Czwartej, przycupniętej u podnóża najbardziej na północ wysuniętej grani Smoczych Szponów - potężnej ściany skalnej, która niemal pionowo wznosiła się nad obozem. Prądy wstępujące zrywały nieraz dachy z baraków. Prądy zstępujące zasypywały ich żwirem.

- Zredukowany - mruknął sierżant Feng, zamykając za nimi bramę. - Jeszcze się nie zdarzyło, żeby zredukowanemu przysłano koszulę. - Był to niski, zwalisty mężczyzna z potężnym brzuchem i równie potężnymi barami, o skórze jak u więźniów wyprawionej na rzemień przez lata wartowania w słońcu, wichurze i śniegu. - Wszyscy czekają. Robią zakłady - dodał z ochrypłym skrzekiem, który Shan uznał za śmiech. Próbował zmusić się, żeby nie słuchać, nie myśleć o stajni, nie pamiętać o dzikiej furii Zhonga.

Tym razem nadzorca był opanowany. Ale złowróżbny uśmiech, z jakim wolno okrążył Shana, przeraził więźnia bardziej niż spodziewany wybuch. Shan odruchowo złapał się za prawe ramię, które często w obecności Zhonga chwytał kurcz. Kiedyś podłączyli mu tam przewody z akumulatora.

- Gdyby raczył poradzić się mnie - w monotonnym głosie Zhonga znać było nosowe tony charakterystyczne dla prowincji Fujian - przestrzegłbym go. A tak przekona się na własnej skórze, co z ciebie za ziółko. - Podniósł z biurka jakiś papier i przeb...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin