Jerzy.Marlicz.-.t.03-Lowcy.przygod.(osloskop.net).rtf

(583 KB) Pobierz
George Byron

Jerzy Marlicz

 

 

 

 

ŁOWCY PRZYGÓD

 

 

 

 

Spis treści:

ROZDZIAŁ I.  JEDNA KULA

ROZDZIAŁ II. W DROGĘ

ROZDZIAŁ III. KNIEJA

ROZDZIAŁ IV. PRZYGODA MINNETAKI

ROZDZIAŁ V. POPŁOCH

ROZDZIAŁ VI. SKALNA PUŁAPKA

ROZDZIAŁ VII. TAJEMNICZY WYBAWCA

ROZDZIAŁ VIII. BATIKI

ROZDZIAŁ IX. STRACHY NOCNE

ROZDZIAŁ X. NAD JEZIOREM

ROZDZIAŁ XI. TOPIEL

ROZDZIAŁ XII. ŚLADAMI KRWI

ROZDZIAŁ XIII. NIEZWYKŁE SPOTKANIE

ROZDZIAŁ XIV. PONURA WRÓŻBA

ROZDZIAŁ XV. PRZYMIERZE

ROZDZIAŁ XVI. U CELU PODRÓŻY

ROZDZIAŁ XVII. NIETOPERZE

ROZDZIAŁ XVIII. ZŁY DUCH JASKINI

ROZDZIAŁ XIX. DOLORES


 

 

 

ROZDZIAŁ I. JEDNA KULA

 

 

 

 

 

Szelest...! Rod stanął jak wryty i odwrócił się gwałtownie, jednym rzutem podnosząc fuzję do ramienia. Lecz zamiast spodziewanej zwierzyny zobaczył tylko małą wiewiórkę, śmigającą niby strzała po burym podłożu leśnym. Zamiatając ziemię puszystym ogonem, rude zwierzątko śpieszyło co tchu do najbliższego drzewa. Dopadłszy pnia gonnej sosny, poczęło się piąć w górę zręcznie i tak szybko, że już po chwili znikło wśród gałęzi.

Wówczas Rodryg Drew parsknął śmiechem, bez powodu właściwie, jedynie wskutek wielkiej, wewnętrznej radości, i ruszył znowu dalej.

Przed kwadransem rozstał się z Wabigoonem Newsome, synem księżniczki indiańskiej i agenta Kompanii Zatoki Hudsona. Obaj przyjaciele wyszli z obozu na łowy, rozdzielili się zaś by móc łatwiej podejść zwierzynę. Nie powinno zresztą być o nią trudno w tej puszczy niemal dziewiczej, z rzadka jedynie odwiedzanej przez białego trapera lub czerwonoskórego myśliwca.

Rod, niestety, nie miał zbytniej wprawy w łowach, jakkolwiek już drugi rok spędzał na Dalekiej Północy. Zimą, jak przypuszczał, szłoby mu lepiej, gdyż śnieg zdradzał tropy zwierzęce, teraz jednak podściółka leśna z mchu, igieł i liści taiła ślad każdy. Pod nogą co prawda uginała się miękko niby gąbka, ale ledwoś przeszedł, powierzchnia wygładzała się magicznie. Jeśli tak było z niezgrabnym, krokiem ludzkim cóż mówić dopiero o leciuchnych susach królika lub zająca, a nawet o sprężystym chodzie łosia.

Tymczasem Rodryg dałby wiele, żeby popisać się dziś celnością strzału. Widział już w wyobraźni powrót do obozu i pytające oczy siostry Wabigoona, ślicznej Minnetaki, oraz słyszał siebie mówiącego skromnie:

— No tak, poszczęściło mi się trochę. Nic wielkiego zresztą, Starczyło jednej kuli...!

Jednej kuli mogło starczyć w istocie, ale gdzie ją umieścić, w tym sęk! Chłopak wytężał wzrok i słuch, obracając głowę jak na śrubie. Bór stał Wokół ogromny i trochę ponury, gdyż choć słońce patrzyło z wysoka, zbity gąszcz konarów w górze przesiewał jedynie drżący półmrok. W tym zwodniczym świetle trudno było doprawdy dojrzeć cokolwiek, tym bardziej że cała przyroda miała jednolity na pozór, a tak w gruncie rzeczy wielobarwny kolor rdzawy. Pnie sosen, jodeł i świerków, pręty leszczyny, suche liście i gałęzie, mech i igliwie mieniły się szatą brunatną, wpadającą w szkarłat, to znów brąz albo zgoła w miedź czy złoto.

Nie tylko zająca, ale nawet łosia dojrzeć trudno! — pomyślał Rod frasobliwie.

Lecz nagle stanął znowu i całym ciałem przywarł do stuletniego świerka. O sto kroków przed sobą, w gąszczu karłowatej sośniny i malin, ułowił ruch jakiś nieznaczny, raczej cień ruchu. Może po prostu wiatr targnął gałęzią albo zleciała szyszka. Rodryg patrzył z zapartym oddechem. Nie widział nic, żadnych szczególnych zarysów, jednakże instynkt mówił mu, że coś żywego się tam czai.

Podniósł broń do oka i znów ją opuścił ku ziemi. Jakże tu strzelać na ślepo? Kiedy się tak wahał, w krzakach załomotało raptem i wspaniały jeleń wapiti wypadł z gęstwy niby pocisk. Zanim Rod oprzytomniał, zanim zmierzył, zwierz ginął już w głębi kniei, ledwo wśród drzew majacząc. Chłopak pocisnął jednak cyngiel, mając cel o dwieście jardów niemal. Strzał huknął donośnie i tysiącznym odbity echem, zadudnił niby grzmot. Jeleń nawet się nie zachwiał. Dał jeszcze parę susów i znikł w lesie na dobre.

Idąc śladem Rod zagryzał wargi. Prawie że mu się płakać chciało z żalu i wstydu. Dobrze, że nikt nie widział. Chociaż Wabi i tak się dowie — musiał przecie słyszeć wystrzał — i naturalnie powtórzy siostrze.

Odnalazł miejsce, gdzie się jeleń znajdował w chwili strzału, i z poczucia obowiązku, choć bez cienia nadziei badał tropy. Wcale się nie zdziwił nie mogąc dojrzeć na ziemi nawet kropli farby. W chwilę później zresztą zobaczył na sąsiednim drzewie białe piętno — ślad po kuli — końcem noża zaś bez trudu wymacał ją samą, głęboko tkwiącą w miąższu pnia. Westchnął wtenczas, zacisnął zęby i z głową spuszczoną poszedł dalej.

Obrał teraz inny kierunek, wręcz przeciwny temu, w którym umknął jeleń. Wiedział, że mieszkańców leśnych w tym dzikim zakątku mniej spłoszy strzał, przypominający przecie słyszany przez nich często piorun, niż widok uciekającego zwierza. Licząc się jednak z tym, że w bezpośredniej bliskości nie trafi mu się już nic godnego uwagi, szedł czas jakiś bardzo szybko, mało zważając na otoczenie. Zwolnił dopiero u skraju lasu, kędy cyplami wchodziły między drzewa zielone pasma łąki. Tu począł się skradać krawędzią chaszczy, chwilami zgięty wpół, to znów wspinając się na palce, by dalej rzucić wzrokiem. Przystanął wreszcie koło jakiegoś pnia i patrzył ściągając brwi.

Wabi mówił mu kiedyś, że karibu, jelenie i łosie, podjadłszy trawy rankiem, kryją się potem od skwaru południa i ukłuć moskitów w cień najbliższych zagaj ów. Na razie wprawdzie była wczesna wiosna, upał nie dawał się więc we znaki; brakło przy tym komarów, owej plagi puszcz kanadyjskich. Skraj łączki jednak wydał się Rodrygowi tak ponętny, iż nie wątpił, że jakiejś łani czy rogaczowi mógł również przypaść do gustu.

Drgnął nagle, gdyż o kilkadziesiąt jardów, w kępie leszczyny, ułowił podejrzany ruch. Brunatne śmigłe pręty, owiane mgłą seledynowych listków, zachwiały się leciuchno. Wprawdzie Rod nie widział nic określonego — zaledwie gęstszy cień w pomroce chaszczy — podniecony jednak niedawnym, pudłem, stracił wszelką rozwagę. Ani dbał, że ma przed sobą może starego łosia, niezdatnego na mięso, który natomiast podrażniony lekką raną, może go łatwo Wziąć na rogi. Równie dobrze zresztą mógł to być niedźwiedź, poszukujący zeszłorocznych orzechów. By od jednego strzału niedźwiedzia położyć, trzeba dobrego oka i dobrej kuli. Niejeden myśliwy przypłacił życiem zbytni pośpiech, gdyż ranny miś atakuje niemal zawsze, i to z szybkością cwałującego konia.

Rod jednakże nie myślał o niczym. Gwałtownie podrzucił broń do ramienia i nie mierząc prawie, pocisnął cyngiel.

Huknął strzał. Rod wypuścił naraz fuzję z rąk i zamknął oczy, czując, że mu się robi słabo. Jednocześnie bowiem z grzmotem strzału zabrzmiał krzyk donośny — pełen trwogi wrzask ludzki.

Rod poznał głos Wabiego. Nie mógł jeszcze zrozumieć dokładnie, co się właściwie stało, wiedział już jednak, że kula przeznaczona dla łosia lub jelenia trafiła brata Minnetaki.

Przez głowę mknęły mu okropne myśli. Wabi ranny, konający, może już martwy! Jak wróci teraz do obozu? Jak się ludziom na oczy pokaże? Jak w ogóle będzie mógł żyć z taką zbrodnią na sumieniu?!

Należało śpieszyć rannemu z pomocą, lecz Rod nie mógł kroku zrobić. Nogi uginały się pod nim. Miał wrażenie, że męczarnia trwa wieki, choć od chwili strzału upłynęło zaledwie kilkadziesiąt sekund. Wtem uczuł, że, obejmują go mocno czyjeś silne ramiona, a znajomy, drogi głos szepcze na ucho:

— Rod, to ja, Wabi! Rod, nie gniewaj się, ja tylko chciałem zażartować! No, Rod, proszę...

Otworzył oczy; musiał być jednakże strasznie blady, gdyż Wabi ujął go nagle wpół i przemocą prawie przygiął do ziemi.

— Siadaj, bo mi zemdlejesz! Ach, ty, czyż warto się tak wzruszać!

Rod odzyskał wreszcie zdolność mowy. Drżącymi rękoma chwytając dłonie przyjaciela, jakby się chciał upewnić, że go naprawdę ma przy sobie, rzekł głucho:

— Wabi, więc to ty tam w krzakach...? Myślałem, że cię trafiłem! Wielki Boże, co za szczęście, że spudłowałem znowu!

Młody Indianin parsknął śmiechem.

— Właśnie że tym razem strzeliłeś celnie! — zaprzeczył. Rod wytrzeszczył oczy ze zgrozą.

— Żartujesz?! Czyż jesteś ranny...?

— I tak, i nie. Patrz!

Wskazał lewe ramię, nieco powyżej łokcia. Jelenia skóra kurty przecięta była niby nożem na przestrzeni paru centymetrów, a rozdarta również koszula nosiła ślady krwi.

— Tylko powierzchowne zadrapanie! — tłumaczył Wabi z humorem. — Nawet nie boli i krew już przyschła. Ale wiesz, Rod, prawdę mówiąc, należała mi się kula prosto w łeb. Może bym się raz odzwyczaił od głupich psikusów!

— Och, Wabi! — zaprzeczył Rod gorąco. — To przecie wyłącznie moja wina! Powinienem raz na zawsze stracić prawo do noszenia fuzji!

Ku wielkiemu zdziwieniu białego chłopaka młody Indianin objął go raptem za szyję i gorąco ucałował w policzek.

— Rod, jesteś najszlachetniejszym kolegą pod słońcem! Bierzesz winę na siebie, a powinieneś właściwie dać mi w kark i zwymyślać od ostatnich! Bo zgadujesz już pewnie, jak się rzecz miała? Usłyszawszy twój pierwszy strzał i widząc śmigającego wśród drzew jelenia, zrozumiałem, co zaszło. Wróciłem wtenczas, żeby zobaczyć z daleka, jak przyjąłeś niepowodzenie, no, i nie gniewaj się tylko, taki byłeś zabawny z tą strapioną miną, że postanowiłem cię śledzić. Później zgłupiałem do reszty. Chciałem cię nastraszyć czy też wywieść w póle, sam już nie wiem, no i rozumiesz... Zmierzyłeś tak niespodzianie, że nie zdążyłem cię przestrzec. Rod, raz jeszcze przepraszam cię z całego serca!

Wyciągnął rękę, Rodryg zaś uderzył w nią dłonią, aż klasnęło. Złączem mocnym uściskiem, chwilę patrzyli sobie w oczy poprzez mimo woli nabiegłe łzy.

— Wiesz co, Wabi! — przemówił nagle Rod głosem, któremu silił się nadać brzmienie spokojne. — Nie sądziłem doprawdy, że tak bardzo cię kocham! Ale teraz to już chodźmy!

I zerwał się na równe nogi, nieznacznie zmiatając z powiek wilgoć zdradliwą.


 

 

 

ROZDZIAŁ II. W DROGĘ

 

 

 

 

Już po powrocie obu chłopców z pierwszej wyprawy w niezbadane tundry i knieje kanadyjskie Minnetaki przysięgła sobie, że musi im kiedyś towarzyszyć. Słuchając fantastycznej wprost opowieści o wilczych łowach, o walkach z Indianami, o samotnej chacie, wreszcie o tajemnicy szkieletów, rozchylonymi wargami i dwojgiem szeroko rozwartych źrenic chłonęła chciwie każde słowo i zaciskała ręce na kolanach. Jakżeby chciała być tam na owym białym jeziorze, po którego skutej lodem tafli jej brat, Wabi, uprowadzał rannego Rodryga Drew, ścigany przez zajadłą hordę wilczą. Albo móc obserwować niewidziana te wszystkie stworzenia dzikie, ptaki i zwierzęta, podglądać ich tajemnice, śledzić przebłyski rozumu, podziwiać inteligencję, zmysł orientacji, poświęcenie ich i odwagę.

Minnetaki, niezwykle dobra z natury, nie tylko gorąco kochała swego ojca, Jerzego Newsome, agenta z Wabinosh House, oraz matkę, księżniczkę indiańską, nie tylko wielbiła jedynego brata, Wabigoona, lecz ponadto darzyła skarbami uczucia całą służbę osady, z wiernym Mukokim i piastunką Mballą na czele. Miłość, jaką czuła do ludzi, nie przeszkadzała jej jednakże kochać całej przyrody, zwierząt domowych i leśnych, drzew, kwiatów, nawet robaczków najlichszych. Godzinami potrafiła siedzieć bez ruchu nad brzegiem jeziora Nipigon, obserwując lot dzikich kaczek czy gęsi; to znów w głębi boru przyglądała się skokom i gonitwie Wiewiórek albo z zapartym tchem śledziła budowę mrowiska.

Chęć przygód i chęć poznania tajników natury walczyła w niej o lepsze. Na samą myśl, że dane jej będzie zobaczyć na swobodzie i z bliska łosia, karibu, niedźwiedzia — klaskała w ręce z uciechy. Niezmiernie jednak trudno było wydobyć od rodziców potrzebne pozwolenie, a trudniej jeszcze przekonać ich, że podobna wycieczka nie grozi ukochanej córce niczym strasznym. Minnetaki bowiem wyrzekłaby się raczej wszystkiego, niż miałaby się stać powodem troski matki i ojca.

Gdy Wabi, przyjaciel jego Rodryg Drew i Mukoki ruszyli na awanturniczą wyprawę po złoto, posługując się mapą znalezioną w dłoni kościotrupa, Minnetaki odebrała solenne przyrzeczenie od obu chłopców, że po raz ostatni jadą bez niej. Zostawszy sama w domu, z daleka i ostrożnie poczęła urabiać opinię rodziców oraz pani Drew. To w chwili właściwej rzuciła, czasem jakieś słowo, to przytoczyła odpowiedni przykład, aż starsi mniej sceptycznie poczęli się zapatrywać na jej zuchwałe plany. Jednocześnie w tajemnicy przeprowadzała odpowiedni trening. Mając na widoku trudy podróży, wprawiała się w długi chód czy nawet bieg bez wypoczynku, uczyła się w rekordowo krótkim czasie wspinać na drzewa i wzgórza, skakać przez rozpadliny, pływać wytrwale i szybko.

Pielęgnowała także cnoty indiańskie: wytrzymałość na głód, znużenie i ból. Gdy raz, rozpalając w lesie ognisko, dotkliwie sparzyła dłoń, nie dała nic po sobie poznać, a przy obiedzie śmiała się i rozmawiała jak zwykle. Jakże była wtenczas uradowana i dumna! Innym znów razem umyślnie nie kładła się spać dwie noce z rzędu. Wprawiała się też w strzelanie z lekkiego karabinka, który otrzymała od ojca ukończywszy lat piętnaście, i z uproszonego niedawno rewolweru. Nim Wabi, Rod i Muki wrócili z podróży, przywożąc mieszki pełne złota oraz nieprzytomnego Johna Balla, Minnetaki o sto jardów trafiała z fuzji w cel wielkości dłoni, a o trzydzieści jardów strącała z rewolweru szyszkę jodłową.

Nigdy chyba dotąd nie słuchała z tak napiętą uwagą opowiadań brata i przyjaciela; czuwając zaś przy nieprzytomnym Johnie Ballu, chciwie łowiła rzucane przezeń w malignie bezładne słowa. Jaskinia pełna złota, dziwaczny świat podziemi, nieznane zwierzęta — jakże to wszystko było bajkowe i nęcące. Póty więc przymilała się do matki i ojca, póty patrzyła w oczy pani Drew, a brata i Rodryga prosiła o wstawiennictwo, aż dopięła swego. Pewnego dnia Jerzy Newsome wziął córkę na kolana — czynił to jeszcze nieraz, choć była panną dorosłą — i gładząc jej śliczne włosy, spytał:

— Bardzo chcesz jechać?

A Minnetaki, pewna już, że pozwolenie otrzyma, objęła ojca mocno za szyję i tuląc ciemną główkę do jego piersi, szepnęła cichutko:

— Bardzo!

— No, to pojedziesz, jeżeli...

Nie zdążył skończyć, gdyż dziewczyna zasypała go gradem pocałunków, po czym, zerwawszy się, jak szalona pobiegła przez dom, wołając na całe gardło:

— Rod, Wabi, Muki, jadę z wami, jadę!

I tańczyła, i śmiała się, i płakała niemal ze szczęścia, obcałowując wszystkich po kolei, gdy zaś Rod jej się nawinął, pocałowała i jego, po czym, pokraśniawszy jak wiśnia, uciekła do swego pokoju. Rod natomiast stał bez ruchu, trochę speszony, a w gruncie rzeczy rad niezmiernie.

Minęło jednakże dobre kilka miesięcy, zanim nadszedł wreszcie dzień podróży. Minnetaki doczekać się go nie mogła. Wyprawa do Złotej Jaskini stała się teraz ulubionym tematem jej rozmów. Nigdy dość jej nie było gawędy na ten temat. Gdy wieczorem gromadzili się wszyscy przed trzaskającym na kominku ogniem, Minnetaki, z łokciami na kolanach, a brodą wspartą na dłoniach, mówiła:

— No Wabi, opowiadaj, jak to będzie!

— Co takiego? — pytał Wabi filuternie, udając, że nie rozumie.

— Nasza wyprawa, naturalnie! Kędy pojedziemy, co zabierzemy ze sobą, co będziemy robić?

— Pojedziemy prosto jak strzelił, zabierzemy samych siebie, a robić będziemy, co nam się podoba! — odpowiadał Wabi ze śmiechem.

Wtenczas Minnetaki wydymała śliczne pąsowe usta i zwracała się do Rodryga:

— Wabi jest nieznośny! Nie ma nawet krzty wyobraźni! Mów ty, Rod!

Więc Rod zaczynał posłusznie:

— Pojedziemy czółnem przez jezioro Nipigon najpierw, a potem w dół Ombabiki do trzeciego wodospadu. Tam właśnie stoi chata, którą zbudowali John Ball, Henryk Langlois i Piotr Plante, a opodal chaty, za zasłoną wodną, jest jaskinia pełna złota. W głębi tej jaskini mogą się kryć rzeczy najfantastyczniejsze!!

— Na przykład co? — pytała Minnetaki, patrząc w twarz chłopca oczyma jak gwiazdy.

Lecz Rod tylko rękoma rozwodził.

— Nie wiem — przyznawał. — Słyszałeś, co opowiadał John Ball w malignie. Tyle samo mówił i nam. Kto wie, ile w tym. prawdy, a ile fantazji chorego mózgu.

W istocie, John Ball, biedny obłąkany pustelnik, którego chłopcy znaleźli podczas poprzedniej wyprawy i kosztem wielu wysiłków dowieźli do faktorii, nie odzyskał dotąd równowagi umysłu. Minnetaki kiwała głową w zadumie.

— Tak, właściwie więc nie wiemy nic a nic. To strasznie ciekawe, Rod. To właśnie najciekawsze!

Uśmiechając się bezwiednie, patrzyła w ogień, w grze płomieni szukając zarysów widmowych postaci. Szła potem spać z głową pełną marzeń, a rankiem, po przebudzeniu, pierwszą jej myślą było: ile też dni zostaje do wyjazdu?

Aż nadszedł wreszcie dzień podróży. Ostatnią noc Minnetaki spędziła niemal bezsennie. Taka ją rozpierała radość, że musiała chwilami tulić dłonie do piersi, by uciszyć gwałtownie bicie serca. Coraz też unosiła się na łóżku, wypatrując w oknie pierwszych blasków świtu. Nad ranem za to usnęła snem kamiennym; zbudził ją dopiero stuk w drzwi oraz wesoły głos Wabigoona:

— Minnetaki, już jasno! Komu w drogę, temu czas!

— Zaraz będę gotowa! — odkrzyknęła mu raźno, po czym porwawszy się z pościeli, skoczyła wpierw do okna. Wabi przesadził oczywiście, twierdząc, że jest już jasno, świt bowiem ledwo szarzał i z trudem tylko bystre oczy dziewczyny wypatrzyły smugę boru, opasującego zewsząd Wabinosh House.

Był koniec kwietnia. Daleką Północ jednakże nawiedzają jeszcze o tej porze silne przymrozki, toteż Minnetaki przywdziewała na drogę odpowiednio ciepły strój. Jakże wypieściła z dawna każdy jego szczegół; jakże ją radowało wszystko, od mokasynów począwszy, a kończąc na małej, futrem obrzeżonej czapeczce. Ten ekwipunek niewiele się właściwie różnił od ubioru noszonego zazwyczaj, a jednak był stanowczo inny, milszy, ładniejszy, woniejący już drogą daleką, zapachem lasów świerkowych, żywicznym dymem ogniska.

Włożyła więc Minnetaki mocne, sznurowane mokasyny z grubej skóry łosiowej oraz spódniczkę i bluzkę z pięknie wyprawnej, mięciutkiej niby safian skórki sarniej. Miała jeszcze potem wdziać krótką dachę reniferową, ciemnobrunatną, pięknie zdobną na szwach aplikacjami z czerwonego sukna i białego futerka. Do rzemiennego paska przytroczyła futerał z rewolwerem i tak gotowa, roześmiana, promieniejąca wybiegła do jadalni.

W ogromnej izbie, od dwu wieków przeszło służącej za jadalnię agentom Kompanii Zatoki Hudsona, płonął na kominku siarczysty ogień i bielał stół nakryty do śniadania. Wnet też zasiedli przy nim wszyscy: państwo Newsome, pani Drew z synem Rodrygiem, Minnetaki i Wabi. Panował nerwowy nastrój, pełen wesela dla trójki podróżników, z odcieniem melancholii u starszych. Pani Newsome miała oczy lekko zaczerwienione i głosem trochę drżącym dawała córce ostatnie rady:

— Pamiętaj, Minni, uważaj na siebie i słuchaj Wabiego. Nie tylko dlatego, że starszy, lecz i dlatego również, że ma więcej doświadczenia...

— Ale przede wszystkim uważaj na to, co mówi Mukoki — wtrącił Jerzy Newsome. — Wiesz, ile ma rozwagi i jak bardzo ciebie kocha!

— No i Mballa — dodała jeszcze pani Newsome. — Już ją prosiłam, żeby dbała o twoje zdrowie.

— Mnie także musisz słuchać, Minnetaki! — wyrwał się raptem Rod. — Bo ponieważ ja najwięcej prosiłem, by pozwolono ci jechać, więc jestem za ciebie poniekąd odpowiedzialny!

— Ojej! — westchnęła Minnetaki tragicznie. — Ładnie się moja wyprawa zapowiada! Wabi, Muki, ty Mballa — ostentacyjnie liczyła na palcach — czterech aniołów stróżów, czy nie za wiele przypadkiem? Oczywiście, przy takiej opiece jestem zupełnie bezpieczna, ale jak zaczniecie mnie wszyscy musztrować, jeden tak, drugi inaczej, to w rezultacie nic mi nie wolno będzie robić!

Melancholijnie schyliła głowę niby pod brzemieniem rezygnacji, lecz spod czoła błyskała oczyma w figlarnym uśmiechu. Wiedziała przecie doskonale, że z Mukim, Mballa i Wabim zrobi mniej więcej wszystko, co zechce, co do Roda zaś — tu zarumieniła się niepotrzebnie — miała mocne podejrzenie, że on raczej będzie jej słuchał.

Po skończonym posiłku — przy czym biesiadnicy więcej udawali, że jedzą, niż jedli — nastąpiły ostatnie pożegnania. Krótkie, mocne uściski, czułe słowa, szeptane głosem zdławionym, pocałunki i na czołach dzieci matczyną ręką kreślone znaki krzyża. Na dworze dniało już. Szron srebrzył się na ziemi i drzewach. U brzegu jeziora czekała wielka łódź z kory brzozowej, wyładowana wszelkiego rodzaju zapasami, w łodzi zaś siedział wierny Muki oraz piastunka Wabiego i Minnetaki, Mballa. Chłopcy zajęli miejsca przy wiosłach, Minnetaki na dziobie, po czym Muki odepchnął czółno od brzegu.

Pędzone silnymi uderzeniami wioseł, czółno pomknęło naprzód tak szybko, że już po upływie paru minut brzeg oraz stojące na nim osoby zlały się w jedną szarą całość.. Nawet wytężając wzrok, Minnetaki nie mogła już ułowić żadnej z drogich sylwetek, toteż po chwili, westchnąwszy, zwróciła oczy w inną stronę.

Jezioro kryła lekka mgła, tak zwiewna i subtelna, iż zdało się, że ruchem ręki można ją rozproszyć. Od dołu ołowiana toń wodna nadawała jej barwę ciemniejszą, lecz im bliżej nieba, tym mgła stawała się przejrzystsza, bledsza, bardziej opalowa. Tu i ówdzie majaczyły w niej smugi złote i różowe, niby rozwieszone w przestworzu girlandy kwietne; to słońce, wyzierając nad horyzont, słało pierwsze swe blaski. Minął jednakże dobry kwadrans, zanim nagły poryw wiatru rozdarł mgłę, podzielił ją na strzępy i rozproszył w przestrzeni bez śladu. Słońce bluznęło światłem tak jaskrawym, aż Minnetaki na chwilę musiała przymknąć oczy. Jednocześnie zacisnęła palce rąk na burcie, gdyż krótka, stroma fala gwałtownie zakołysała łodzią. Wabi parsknął śmiechem i przemówił, pierwszy naruszając ciszę panującą od chwili wyjazdu.

— Pamiętasz, Rod, jak to było w zeszłym roku: pole. lodowe, nasza kąpiel i rózgi! A gdyby tak obecnie powtórzyć?

Rod skrzywił się, głową wykonując gest przeczący.

— Co do mnie, dziękuję serdecznie! Nie lubię odgrzewanych potraw. Ale ty się nie krępuj, proszę bardzo...

— Ee... samemu to nieciekawie! — protestował Wabi. — Zresztą, jako opiekun Minnetaki, nie chcę jej dawać zdrożnego przykładu. Niech więc Muki decyduje! Muki, jaką drogę obierasz? Na przełaj przez jezioro czy też prawą stroną lub lewą?

Mukoki, siedzący na rufie i krótkim a szerokim wiosłem nadający łodzi właściwy kierunek, odpowiedział krótko i bez wahania:

— Na przełaj tymczasem. Pod wieczór dobijemy do prawego brzegu.

— No, dobrze — powątpiewał Rod — ale jeśli przy tym prawym brzegu będzie pole lodowe tak jak w zeszłym roku?

— Nie będzie! — stanowczo oznajmił stary Indianin. — Skąd wiesz?

Mukoki zachichotał w swój zwykły, gardłowy sposób.

— Wiatr dmie od tygodnia ze wschodu na zachód — rzekł.— Cała kra poszła od prawego brzegu pod lewy. Prawy brzeg wolny!

Tu Minnetaki wtrąciła się do rozmowy.

— Muki jest genialny! — rzekła. — Doprawdy, czuję, że po tej podróży mój szacunek dla ciebie wzrośnie stokrotnie.

— Ach, Minni, zostawże trochę komplementów dla nas! — błagalnie zaprotestował Rod.

— Powinniście na nie zasłużyć. A tymczasem wiosłujecie jak z łaski.

— Prawda — przyznał Wabi. — Minni ma rację. Dalej, Rod, pokażmy, co umiemy!

Raźno wzięli się do wioseł, toteż łódź śmignęła naprzód niby strzała. Wiatr przycichł znowu, więc pod błękitną kopułą niebios srebrna tafla jeziora leżała gładka i lśniąca jak olbrzymie, kosztowne zwierciadło. Tu i ówdzie jedynie, w załomach drobnych fal, jaskrawe refleksy świetlne migotały niby łuska rybia. Górą ciągnęły klucze żurawi, stada dzikich gęsi, gromady łabędzi, bielejące pod słońce śniegiem wielkich skrzydeł. Czasem orzeł ważył się w powietrzu nieruchomy prawie lub spadał niby pocisk na upatrzoną zdobycz. Lecz najwięcej było kaczek — chmary całe. Roiły się jak muchy: cyranki, krzyżówki, to śmigające szybkim lotem, to znów wdzięcznie kolebiące się na wodzie.

— Nietrudno nam będzie zdobyć obiad dzisiejszy — rzekł Rod.

— Warto ubić parę sztuk teraz — dodał Wabi — to nam do wieczora skruszeją.

Mukoki spozierał na ptaki okiem znawcy.

— Te czarne do niczego — rzekł, brodą wskazując kierunek. — Małe to i suche. Chyba na bardzo głodny ząb. Ale, o, tamta para ujdzie. Możecie spróbować, chłopcy!

O sto jardów dwie kaczki szybowały bok o bok. Prawa, ogromna, lecąc wyciągała przed się szyję barwy szmaragdowej, a za każdym ruche...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin