!Fiodor Dostojewski - Biesy.rtf

(2309 KB) Pobierz
FIODOR DOSTOJEWSKI

 

FIODOR DOSTOJEWSKI

DZIEŁA WYBRANE

Tom 3

WARSZAWA 1984 PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY

 

FIODOR DOSTOJEWSKI

BIESY

PRZEŁOŻYLI TADEUSZ ZAGÓRSKI I ZBIGNIEW PODGÓRZEC

ŁAGODNA

PRZEŁOŻYŁ GABRIEL KARSKI

SOBOWTÓR

PRZEŁOŻYŁ SEWERYN POLLAK

WARSZAWA 1984 PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY

 

Tytuły oryginałów: "BIESY", "KROTKAJA", "DWOJNIK"

Okładkę i obwolutę projektował TADEUSZ PIETRZYK

Opracowanie typograficzne WACŁAW WYSZYŃSKI

Copyright for the Polish edition by

Państwowy Instytut Wydawniczy

Warszawa 1958, 1972, 1962

ISBN 83-06-00889-8

 

BIESY

POWIEŚĆ W TRZECH CZĘŚCIACH

 

Przekład

TADEUSZA ZAGÓRSKIEGO

przejrzany i poprawiony przez

ZBIGNIEWA PODGÓRQA

Rozdział U Tichona przełożył

oraz przypisy do całości opracował

ZBIGNIEW PODGÓRZEC

 

Wokół mrok, choć wykol oczy, Co tu robić? Będzie źle1 Bies nas, widać, w polu toczy I kołuje nami w mgle

Biesy kręcą się szalone, Jako liście w słotny dzień Skąd tch tyle? Dokąd pędzą, Zawodzące straszną pieśń? Czy to czart się żeni z jędzą?

A Puszkin1

A była tam duża trzoda świń, pasących się na górze Prosiły Go więc (złe duchy), zęby im pozwolił wejść w me I pozwolił im Wtedy złe duchy wyszły z człowieka i weszły w świnie, a trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i utonęła Na widok tego, co zaszło, pasterze uciekli i rozpowiedzieh to w mieście i po zagrodach Ludzie wyszli zobaczyć, co się stało Przyszli do Jezusa i zastali człowieka, z którego wyszły złe duchy, ubranego i przy zdrowych zmysłach, siedzącego u nóg Jezusa Strach ich ogarnął A ci, którzy widzieli, opowiedzieli im, w jaki sposób opętany został uzdrowiony

Łuk VIII, 32-36*

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

ZAMIAST PRZEDMOWY:

NIECO SZCZEGÓŁÓW Z ŻYCIORYSU CZCIGODNEGO

STIEPANA TROFIMOWICZA WIERCHOWIEŃSKIEGO

KSIĄŻĘ HARRY. SWATY

CUDZE GRZECHY

KUTERNÓŻKA PRZEBIEGŁY WĄŻ

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ZAMIAST PRZEDMOWY:

NIECO SZCZEGÓŁÓW Z ŻYCIORYSU

CZCIGODNEGO STIEPANA TROFIMOWICZA

WIERCHOWIEŃSKIEGO

I

Rozpoczynając opis niedawnych, a tak dziwnych zdarzeń, których świadkiem było nasze skromne i niczym dotychczas nie wsławione miasto1, nim przystąpię do rzeczy, muszę, że względu na moją nieudolność, zacząć od paru szczegółów z życia utalentowanego i czcigodnego Stiepana Trofimowi-cza Wierchowieńskiego.2 Niech te szczegóły będą tylko wstępem do niniejszej kroniki,3 zdarzenia zaś, które zamierzam opisać, przyjdą później.

Powiem po prostu: Stiepan Trofimowicz odgrywał wśród nas osobliwą rolę, że tak powiem, "obywatelską", a rolę tę lubił namiętnie, i to tak bardzo, że, jak mi się zdaje, nie mógłby żyć bez niej. Nie chcę bynajmniej porównywać go do aktora z teatru: uchowaj Boże, tym bardziej że sam go przecie szanuję. Mogło to wszystko być kwestią przyzwyczajenia lub raczej stałej i szlachetnej, od lat dziecinnych trwającej skłonności do przyjemnych marzeń o pięknym, obywatelskim stanowisku. Niesłychanie na przykład lubował się w roli "ściganego" i, że tak powiem, "zesłańca". Oba te słowa lśnią swego rodzaju klasycznym blaskiem, który go urzekł raz na zawsze i wywyższając go stale, przez długie lata, w jego mniemaniu wprowadził ostatecznie na piedestał wzniosłości, niezmiernie łechcącej jego ambicję. W pewnej angielskiej powieści satyrycznej zeszłego stulecia niejaki Guliwer, powróciwszy z kraju Liliputów, którego mieszkańcy mieli zaledwie dwa werszki*

* werszek (starorosyjska miara długości) = 4,45 cm

11

 

wzrostu, tak zżył się ze swoją rolą olbrzyma, że na ulicach Londynu wolał na widok przechodniów i pojazdów, ostrzegając, by mu ustępowali z drogi, wciąż bowiem myślał, że jest olbrzymem, a oni - karzełkami, i że może ich rozdeptać. Śmiano się z niego, łajano go, a ordynarni stangreci nieraz nawet śmignęli batem urojonego olbrzyma. Ale czy słusznie? Czego bowiem nie robi przyzwyczajenie! Ono to doprowadziło prawie do takiego samego stanu Stiepana Trofimowicza, lecz objawy tego stanu były bardziej, jeśli można tak rzec, niewinne i nieszkodliwe, był to bowiem człowiek arcypoczciwy. Myślę nawet, że pod koniec wszędzie o nim zapomniano; lecz nie wynika z tego wcale, aby i przedtem go nie znano. Bądź co bądź, należał ongiś do znakomitego grona sławnych działaczy minionej doby i przez pewien czas, ściślej mówiąc, przez krótką chwilę, zbyt pochopni ludzie owej epoki wymawiali jego nazwisko omaląe na równi z nazwiskami Czaadajewa, Bielińskiego, Granowskiego i Hercena,4 który właśnie wtedy rozpoczynał za granicą swoją działalność. Ale działalność Stiepana Trofimowicza skończyła się prawie w tym samym momencie, w którym się rozpoczęła, a to -7- jeśli można tak rzec - z powodu "wichru wydarzeń". I cóż się stało? Jak się okazuje, nie tylko "wichru", ale nawet "wydarzeń" żadnych nie było, przynajmniej w danym wypadku. Teraz dopiero, w tych dniach, ale za to z całkowicie pewnego źródła, dowiedziałem się z najwyższym zdumieniem, że pobyt Stiepana Trofimowicza pośród nas, w naszej guberni, wcale nie był "zesłaniem", jakeśmy wszyscy myśleli, a nawet żadnej inwigilacji nigdy nie było. Jak olbrzymia jest siła wyobraźni! Przecież on szczerze, przez całe życie wierzył niezłomnie, że w pewnych sferach boją się go, że każdy jego krok jest wciąż strzeżony i notowany i że każdy z trzech gubernatorów, których mieliśmy w ciągu ostatnich lat dwudziestu, jadąc celem objęcia stanowiska, wiózł ze sobą kłopotliwą myśl o nim, o Wierchowieńskim, zaszczepioną przy przekazywaniu urzędu przez wyższą instancję. Gdyby ktokolwiek wówczas udowodnił Stiepanowi Trofimowiczowi niezbicie, że nie ma się czego obawiać - on, człowiek najuczciwszy, obraziłby się na pewno. Był przy tym jednak człowiekiem najrozumniejszym, najbardziej utalentowanym naukowcem, chociaż zresztą, co do nauki... słowem, dla nauki zrobił nie

12

 

tak znowu wiele, a właściwie, zdaje się, prawie nic.5 Ale przecież u nas w Rosji zdarza się to z naukowcami na każdym kroku.

Wierchowieński, wróciwszy z zagranicy, zasłynął jako lektor na katedrze uniwersyteckiej pod sam koniec piątego dziesięciolecia. A właściwie zdążył wygłosić zaledwie kilka wykładów, jak się zdaje, o Arabach; zdążył także obronić wspaniałą dysertację o wzroście praw obywatelskich i znaczenia w związku hanzeatyckim niemieckiej mieściny Hanau6 między 1413 a 1428 rokiem i o tych specyficznych a nieco mętnych przyczynach, które sprawiły, że wzrost ten w ogóle nie nastąpił. Dysertacja ta zgrabnie a boleśnie ugodziła w ówczesnych słowianofilów i przysporzyła autorowi licznych i zażartych wśród nich wrogów. Potem - nawiasem mówiąc, już po utracie katedry - zdążył wydrukować (jak gdyby przez zemstę i by pokazać, kogo utracono w jego osobie) w postępowym miesięczniku, w którym drukowano tłumaczenia z Dickensa i głoszono kult Gebrge Sand, początek niesłychanie głębokiego traktatu - zdaje się, o przyczynach niezwykłej szlachetności pewnych rycerzy w pewnej epoce czy coś w tym rodzaju. W każdym razie myśl przewodnia traktatu była na pewno wzniosła i szlachetna. Mówiono potem, że dalszy ciąg traktatu został szybko wstrzymany przez cenzurę i że nawet postępowy miesięcznik ucierpiał za wydrukowanie pierwszej połowy. Było to bardzo możliwe, cóż to się bowiem nie zdarzało w owych czasach. Prawdopodob-niejszym jednak w danym wypadku jest przypuszczenie, że nic podobnego nie było, że sam autor z powodu lenistwa nie dokończył swego traktatu. Przerwał zaś wykłady o Arabach dlatego, że ktoś (prawdopodobnie z jego reakcyjnych wrogów) w jakiś sposób przyłapał list Wierchowieńskiego pisany do kogoś, z wyłuszczeniem pewnych okoliczności, na skutek czego ktoś inny zażądał pewnych wyjaśnień. Nie wiem, ile w tym prawdy, twierdzono jednak, że w tym samym czasie wykryto w Petersburgu jakieś olbrzymie stowarzyszenie, o działalności wymierzonej przeciw naturalnemu porządkowi rzeczy i przeciw państwu, składające się z około trzynastu ludzi, które omal nie wstrząsnęło posadami ustroju. Zbierano się tam podobno, aby tłumaczyć samego Fouriera.7 Jak na złość, przychwycono jednocześnie w Moskwie poemat Stie-

13

 

pana Trofimowicza, napisany przed sześciu laty, w zaraniu młodości, jeszcze w Berlinie. Poemat ten krążył w odpisach pomiędzy dwoma miłośnikami literatury i jednym studentem. Leży teraz i przede mną na stole; otrzymałem go nie dalej jak w zeszłym roku we własnoręcznym, całkiem świeżym odpisie od samego Stiepana Trofimowicza, z dedykacją, we wspaniałej czerwonej, safianowej oprawie. Utwór ten, nawiasem mówiąc, nie był pozbawiony poezji, a nawet pewnego talentu, nieco dziwaczny, lecz wtedy (czyli dokładniej między 1830 a 1840 rokiem) często pisywano w tym stylu. Trudno mi opowiedzieć treść, bo, prawdę mówiąc, zupełnie jej nie rozumiem. Jest to jakaś alegoria, o charakterze liryczno--dramatycznym, przypominająca drugą część Fausta* Akcję rozpoczyna chór kobiet, potem następuje chór mężczyzn, potem - jakichś mocy, wreszcie chór dusz, które jeszcze nie żyły, lecz które bardzo pragnęłyby* pożyć. Wszystkie te chóry śpiewają o czymś bardzo nieokreślonym, najwięcej zaś o jakiejś klątwie, a wszystko zabarwione domieszką wytwornej satyry. Znienacka zmienia się scena i rozpoczynają się jakieś "Gody życia", na których śpiewają nawet owady, zjawia się żółw i wygłasza jakieś sakramentalne łacińskie słowa, a nawet, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, śpiewa jakiś minerał, a więc przedmiot całkiem nieżywotny. Na ogół wszyscy śpiewają bez przerwy, a jeżeli czasem coś powiedzą, to tak jak gdyby się jakoś spierali, i znowu zawarty jest w tym jakiś głębszy sens. Wreszcie scena znowu się zmienia i zjawia się dzika okolica, a pośród skał samotnie błądzi pewien kulturalny młodzieniec, zrywając i wysysając jakieś trawy, zapytany zaś przez boginkę, po co ssie te trawy, odpowiada, iż czuje w sobie nadmiar życia, szuka zapomnienia i znajduje takowe w soku tych traw, głównie jednak pragnie czym prędzej postradać rozum (pragnienie może nawet zbyteczne). Potem zjawia się znienacka bosko piękny młodzieniec na karym koniu, a za nim podążają niezliczone tłumy wszystkich narodów. Młodzieniec wyobraża śmierć, a wszystkie narody jej pragną. Wreszcie, już w scenie ostatniej, ukazuje się nagle wieża Babel, a jacyś atleci dobudowują- ją do końca, śpiewając pieśni nowej nadziei. A gdy doprowadzają już budowlę do szczytu, wówczas władca, dajmy na to Olimpu, ucieka w komiczny sposób, po czym ludzkość, przejrzawszy, zajmuje

14

 

jego miejsce i niezwłocznie rozpoczyna nowe życie z pełną świadomością rzeczy. Ten właśnie poemat uznany był won-czas za niebezpieczny. W zeszłym roku proponowałem Wier-chowieńskiemu, by oddał dzieło do druku, ponieważ w naszych czasach było ono najzupełniej niewinne, ale Wiercho-wieński uchylił moją propozycję z jawnym niezadowoleniem. Ukłuło go zdanie o naj zupełniej szej niewinności poematu i przypuszczam, że tu kryje się źródło pewnego ochłodzenia naszych stosunków, które trwało całe dwa miesiące. I cóż? Właśnie wtedy, gdym proponował, by wydrukować poemat tu, drukują go znienacka tam, to znaczy za granicą, w jednym z rewolucyjnych wydawnictw i zupełnie bez wiedzy autora. Wierchowieński z początku zląkł się, popędził do gubernatora i napisał list do Petersburga, usprawiedliwiając się w sposób jak najbardziej szlachetny. Czytał mi ten list dwukrotnie, lecz go nie wysłał, nie wiedział bowiem, do kogo zaadresować. Słowem, przez cały miesiąc był niespokojny. Jestem jednak przekonany, że w głębi duszy czuł się niezwykle pochlebiony. Omalże kładł się do łóżka z nadesłanym mu egzemplarzem, a na dzień chował go pod materac i nie pozwalał służącej słać łóżka, a chociaż oczekiwał z dnia na dzień mającej skądś nadejść jakiejś depeszy, zachowywał się wyniośle. Depesza jednak nie nadeszła. Wówczas Wierchowieński pogodził się i ze mną, co świadczy o nadzwyczajnej dobroci jego czułego i niepomnego uraz serca.

II

Nie twierdzę bynajmniej, że Wierchowieński wcale nie ucierpiał, jestem jednak całkowicie teraz przekonany, że mógłby, jak długo by mu się podobało, wykładać o Arabach, złożywszy jedynie odpowiednie wyjaśnienia. Uniósł się jednak ambicją i z niezwykłym pośpiechem sam nakazał sobie raz na zawsze uwierzyć, że jego kariera jest do końca życia złamana przez "wicher wydarzeń". Jeżeli mamy już mówić całą prawdę, to istotną przyczyną zmiany kariery była dawna, a teraz wznowiona, bardzo delikatna propozycja Barbary Pietrowny Sta-wrogin, małżonki generała-lejtnanta, bardzo bogatej osoby, która prosiła go, by zajął się wychowaniem i wykształceniem

15

 

jedynego jej syna. Miał to uczynić jako wytrawny pedagog i przyjaciel, nie mówiąc już o świetnym wynagrodzeniu. Propozycję tę otrzymał po raz pierwszy już w Berlinie, i to właśnie gdy owdowiał po raz pierwszy. Pierwszą jego małżonką była pewna lekkomyślna panna z naszej guberni, z którą się ożenił w zaraniu swej nierozumnej jeszcze młodości. Zdaje się, że ta osoba, skądinąd pociągająca, przysporzyła mu wiele zmartwień, a to z powodu braku środków na jej utrzymanie i z innych, po części dość delikatnych przyczyn. Umarła w Paryżu, ostatnie trzy lata życia spędziwszy z dala od niego, i pozostawiła mu pięcioletniego syna, "owoc pierwszej, radosnej i jeszcze niczym nie zamąconej miłości", jak się raz wyraził przy mnie melancholijnie usposobiony Stiepan Tro-fimowicz. Dziecię to natychmiast po urodzeniu zostało wysłane do Rosji poddane na wychowanie jakimś starym ciotkom gdzieś na głuchej prowincji. Wówczas właśnie Wierchowień-ski odrzucił propozycję Barbary Pietrowny i rychło, nie doczekawszy nawet końca roku, ożenił się powtórnie, i nawet bez jakiejkolwiek konieczności, z jakąś mrukliwą berlińską Niemeczką. Nowe małżeństwo nie było jedynym powodem, dla którego odrzucił posadę wychowawcy: nęciły go wówczas głośne sukcesy jednego z wybitnych profesorów i sam z kolei poleciał na katedrę, aby wypróbować swoich orlich skrzydeł. I oto teraz, gdy połamano mu te skrzydła, musiał naturalnie przypomnieć sobie o propozycji, którą wtedy niechętnie odrzucił. Niespodziewana jednak śmierć drugiej żony, po krótkim, niespełna rocznym pożyciu, uprościła ostatecznie sytuację. Mówiąc bez ogródek, o wszystkim rozstrzygnęło gorące współczucie Barbary Pietrowny i jej nieoceniona, klasyczna przyjaźń, jeśli wolno w ten sposób określać przyjaźń. Padł w objęcia tej przyjaźni i los jego ustalił się na dobre dwadzieścia lat. Jeżeli użyłem zwrotu "padł w objęcia", niech nikt broń Boże nie myśli o jakiś swawolach i zbytkach: objęcia te należy rozumieć w sensie wysoce moralnym. Najwytworniejsza, najdelikatniejsza przyjaźń połączyła na wieki te dwie tak niepowszednie istoty.

Stanowisko wychowawcy przyjął Wierchowieński i z tego również powodu, iż mająteczek, który pozostał mu po pierwszej żonie - malusieńki - znajdował się w najbliższym sąsiedztwie Skworesznik, wspaniałej, podmiejskiej majętności

16

 

Stawroginów w naszej guberni. Poza tym zawsze można było w ciszy gabinetu, nie zajmując się wyczerpującą pracą na uniwersytecie, poświęcić się nauce i wzbogacić literaturę ojczystą najbardziej dociekliwymi badaniami. Wprawdzie badań tych nie było, ale za to Stiepan Trofimowicz mógł przez resztę życia, przeszło lat dwadzieścia, przynajmniej stać w obliczu ojczyzny jak żywy wyrzut sumienia, co według słów ludowego poety brzmi tak:

Idealista i liberał,

Niby sumienia wyrzut żywy,

Stał przed obliczem swej ojczyzny.8

Lecz osoba, o której pisał ów ludowy poeta, miałaby prawdopodobnie prawo, gdyby chciała, przez całe życie pozować w ten sposób - chociaż to bardzo nudne. Nasz zaś Stiepan Trofimowicz był, prawdę mówiąc, tylko naśladowcą owych osób, a zresztą nie stał znów wciąż w takiej pozie, gdyż łatwo się męczył i często gęsto wylegiwał się na boku. Lecz trzeba mu oddać sprawiedliwość, że nawet w pozycji leżącej zachowywał oblicze wcielonego wyrzutu sumienia, tym bardziej że, jak na naszą gubernię, było to dość. Warto było go widzieć, gdy zasiadał u nas w klubie do kart. Cała jego postać zdawała się mówić: "Karty! Ja - siadam z wami do jerałasza! Czy to możliwe? Kto temu winien? Kto unicestwił moją pracę i zamienił ją w jerałasza? Ach, giń, Rosjo!" - po czym statecznie wychodził w kiery.

A prawdę mówiąc, strasznie lubił rżnąć w karcięta i z tego powodu, zwłaszcza ostatnio, miewał nierzadko przykre utarczki z Barbarą Pietrowną, tym bardziej że stale przegrywał. Ale o tym potem. Zwrócę tylko uwagę, że nawet miał sumienie wrażliwe (to znaczy, od czasu do czasu) i z tego też powodu często ogarniał go smutek. W ciągu całej dwudziestoletniej przyjaźni z Barbarą Pietrowną regularnie trzy lub cztery razy do roku zapadał na tak zwany przez nas "smutek obywatelski",10 jak zwykła to określać czcigodna Barbara Pietrowną. Była to po prostu zwykła chandra. W rezultacie obok smutku obywatelskiego słabością jego stał się również szampan; lecz wrażliwa Barbara Pietrowną przez całe życie starała się go ustrzec od wszelkich płaskich przyzwyczajeń. Istotnie, potrzebna mu

n • p*"" p*- 5 ~"..

l;ffi;T*,2 .(tm)

 

była niańka, gdyż czasem jego dziwactwa stawały się już niezrozumiałe. Niekiedy wśród najgłębszego smutku znienacka zaczynał śmiać się w sposób najbardziej rubaszny. Bywały chwile, kiedy nawet sam o sobie zaczynał wyrażać się w sposób humorystyczny. Lecz Barbara Pietrowna niczego chyba tak się nie bała, jak tego rodzaju humoru. Była to niewiasta-klasyk, niewiasta-mecenasj zawsze działająca w imię wzniosłych pobudek. Dwudziestoletni wpływ tej wybitnej kobiety na jej biednego przyjaciela był niesłychanie doniosły. Należałoby pomówić o niej osobno, co też i uczynię.

III

Dziwne bywają przyjaźnie. Obaj przyjaciele zjedliby jeden drugiego i żyją tak całe życie, a rozstać się nie mogą. Rozstać im się nawet w żaden sposób nie wolno: ten z przyjaciół, który pod wpływem kaprysu pierwszy zerwie ów związek, na pewno zachoruje, a może i umrze. Wiem na pewno, że Stie-pan Trofimowicz niejednokrotnie, po najbardziej osobistej wymianie myśli w cztery oczy z Barbarą Pietrowna, po jej wyjściu zrywał się z kanapy i zaczynał walić pięściami w ścianę.

Nie ma w tym najmniejszej przesady, raz nawet odleciał kawałek tynku. Może mnie kto zapyta, skąd wiem o tak delikatnym szczególe? A co powiecie, jeżeli sam bywałem tego świadkiem? A co, jeśli Stiepan Trofimowicz nieraz płakał na moim ramieniu, w jaskrawych barwach malując wszystkie swe najtajniejsze przeżycia? (I o czym on wtedy nie mówił!) Cóż jednak prawie zawsze działo się nazajutrz po takich szlochach? Nazajutrz był już gotów dać się ukrzyżować za taką czarną niewdzięczność. Wzywał mnie nagle do siebie, lub sam do mnie wpadał jedynie po to, aby mi oznajmić, iż Barbara Pietrowna jest "aniołem delikatności i honoru, on zaś - przeciwieństwem tego wszystkiego". I nie tylko przede mną tak się zwierzał: niejednokrotnie wszystko to wypisywał w górnolotnych listach do Barbary Pietrowny i stwierdzał własnym podpisem, że nie dalej jak na przykład wczoraj pomawiał ją przed obcą osobą, że ona, Barbara Pietrowna, trzyma go tylko przez zwykłą próżność,

18

 

że zazdrości mu wiedzy i talentu; pomawiał ją, iż nienawidzi go i tylko lęka się ujawnić swą nienawiść, lęka się, aby nie porzucił przyjaciółki i nie zaszkodził w ten sposób jej opinii wśród literatów. Pisał dalej, że za to wszystko gardzi sobą i postanawia odebrać sobie życie; od niej zaś czeka ostatniego słowa, które rozstrzygnie o wszystkim, i tak dalej, i tak dalej, wszystko w tym samym stylu. Można sobie wobec tego wyobrazić, do jakiej histerii dochodziły czasem ataki nerwowe tego najniewinniejszego spośród pięćdziesięcioletnich niemowląt! Sam kiedyś czytałem jeden z takich listów, pisany nazajutrz po kłótni o jakiś drobiazg, który nabrał potem cech jadowitych. Przeraziłem się nie na żarty i błagałem go, aby listu nie wysyłał.

- Muszę... tak uczciwiej... obowiązek... umrę, jeżeli nie wyznam jej wszystkiego, wszystkiego! - odpowiedział gorączkowo i oczywiście wysłał list.

Cała różnica między nimi na tym właśnie polegała, że Barbara Pietrowna nigdy by takiego listu nie wysłała. To inna kwestia, że Wierchowieński w ogóle do pisania listów miał szczególną słabość i pisywał do Barbary Pietrowny nawet wtedy, kiedy mieszkał z nią pod jednym dachem, a w napadzie histerii pisał nawet po dwa listy dziennie. Wiem na pewno, że ona zawsze jak najuważniej odczytywała te listy, nawet jeżeli były dwa dziennie, a po przeczytaniu składała do specjalnej szkatułki, segregując je i opatrując jakimiś notatkami; poza tym składała je w swoim sercu. Potem, przetrzymawszy przyjaciela cały dzień bez odpowiedzi, spotykała się z nim najspokojniej w świecie, jak gdyby nic nie zaszło. Z czasem go tak wyszkoliła, że sam już nie ośmielał się wspomnieć o tym, co zaszło poprzedniego dnia, i tylko przez dłuższą chwilę patrzył jej w oczy. Ona jednak nie zapominała o niczym, gdy on zapominał może nawet zbyt szybko i niekiedy, zachęcony jej spokojem, tegoż dnia śmiał się i figlował przy szampanie, gdy przychodził któryś z przyjaciół. Jak zjadliwie musiała wtedy na niego patrzeć! On jednak nie widział nic. Czasem tylko, po tygodniu, po miesiącu czy nawet po pół roku, w jakiejś szczególnej chwili przychodził mu do głowy pewien zwrot z wysłanego listu, a następnie cały list wraz z okolicznościami towarzyszącymi. Wtedy palił go wstyd i tak bardzo dręczył, że wreszcie kończyło się to wszystko zwykle atakiem

19

 

czegoś w rodzaju choleryny. Te osobliwe ataki, przypominające cholerynę, były w pewnych wypadkach normalnym rezultatem wstrząsów nerwowych i stanowiły oryginalny, właściwy jego organizmowi fenomen.

Istotnie, Barbara Pietrowna -na pewno nienawidziła go dość często; on jednak aż do końca nie zauważył jednego: nie zauważył, że w końcu stał się dla niej synem, jej tworem, nawet, rzec można, jak gdyby własnym jej wynalazkiem. Stał się krwią jej krwi i wcale nie przez samą "zazdrość o talent" trzymała go przy sobie i utrzymywała. Samo podejrzenie o to już było dla niej obrazą! Barbara Pietrowna nosiła w sobie nieznośne przywiązanie do tego człowieka, przeplatane nienawiścią, zazdrością i pogardą. Chroniła go przed lada pyłkiem, niańczyła przez dwadzieścia dwa lata; mogłaby, stroskana, nie spać po całych nocach, gdyby chodziło o jego opinię poety, uczonego czy działacza. Ona go wymyśliła i pierwsza musiała weń uwierzyć. Był czymś w rodzaju jej marzenia... Za to jednak wymagała od niego rzeczywiście dużo, czasem nawet chciała, aby był jej niewolnikiem. Była niezwykle pamiętliwa. Przy sposobności opowiem o dwóch wydarzeniach.

IV

Kiedyś, jeszcze przy pierwszych pogłoskach o zniesieniu pańszczyzny, gdy całą Rosję ogarnęła niezwykła radość i wszyscy przygotowywali się, by wstąpić na drogę odrodzenia, odwiedził Barbarę Pietrowna pewien będący w przejeździe baron z Petersburga, człowiek o olbrzymich stosunkach i stojący blisko steru. Barbara Pietrowna niezmiernie ceniła takie wizyty, gdyż jej stosunki towarzyskie po śmierci męża rozluźniały się coraz bardziej i wreszcie przerwały się zupełnie. Baron siedział całą godzinę i pił herbatę. Nikogo więcej nie było, ale Barbara Pietrowna zaprosiła i zaprezentowała Stie-pana Trofimowicza. Baron coś niecoś słyszał już o nim albo udawał, że słyszał, lecz przy herbacie rzadko się do niego zwracał. Rzecz prosta, że Stiepan Trofimowicz nie mógł się zblamować, a zresztą sposób bycia miał jak najbardziej wytworny. Chociaż nie był zbyt wysoko urodzony, los zdarzył, że od dzieciństwa otrzymał wychowanie w pewnym

20

 

arystokratycznym domu w Moskwie - był więc wychowany dobrze, a po francusku mówił jak rodowity paryżanin. Toteż baron powinien był od pierwszej chwili zrozumieć, jakimi ludźmi otacza się Barbara Pietrowna nawet tu, w zaciszu prowincjonalnym. Nie udało się to jednak. Gdy baron potwierdził całkowicie świeże1 jeszcze wieści ó wielkiej reformie, Stiepan Trofimowicz nie wytrzymał nagle i zawołał: "Hura!", a nawet zrobił jakiś gest, który miał wyrażać zachwyt. Krzyknął niezbyt głośno i nawet z pewną dystynkcją; może zresztą sam zachwyt był z góry uplanowany, a gest wystudiowany przed lustrem pół godziny przedtem; widocznie jednak coś tu się nie udało, gdyż baron pozwolił sobie nawet uśmiechnąć się z lekka, chociaż natychmiast bardzo uprzejmie rzucił frazes o powszechnej radości, która napełnia serca wszystkich Rosjan z powodu tak doniosłego wydarzenia. Wkrótce potem zaczął się żegnać, a żegnając się nie omieszkał podać dwóch palców Wierchowieńskiemu. Wróciwszy do salonu, Barbara Pietrowna kilka chwil milczała, jak gdyby szukała czegoś na stole. Potem jednak zwróciła się do Stiepana Trofimowicza i blada, z błyskiem w oku, wycedziła szeptem:

- Nigdy panu tego nie przebaczę!

Nazajutrz spotkała się z przyjacielem jak zawsze i już o tym mowy nie było. Lecz po trzynastu latach, w pewnym tragicznym momencie, przypomniała mu to i zbladła tak samo jak przed trzynastu laty. Tylko dwa razy w życiu Wier-chowieński słyszał z ust Barbary Pietrowny: "Nigdy panu tego nie przebaczę!" Zdarzenie z baronem - to był już drugi wypadek. Lecz i pierwszy jest tak charakterystyczny i takie miał znaczenie w życiu Stiepana Trofimowicza, że nie waham się go przytoczyć.

Działo się to w 1855 roku na wiosnę, w maju, wkrótce po nadejściu do Skworesznik wiadomości o śmierci generała--lejtnanta Stawrogina, lekkomyślnego starca, który zmarł na chorobę żołądka w drodze na Krym, kiedy spieszył na front. Barbara Pietrowna została wdową i przywdziała ciężką żałobę. Co prawda nie mogła zbyt się martwić, gdyż ostatnie cztery lata była z mężem w separacji z powodu niezgodności charakterów i wypłacała mu pensję. (Generał miał tylko sto pięćdziesiąt dusz i pobory służbowe, poza tym nazwisko i sto-

21

 

sunki; cały majątek zaś wraz ze Skworesznikami należał do Barbary Pietrowny, jedynej córki pewnego bogatego propi-natora!) Niemniej była wstrząśnięta nieoczekiwaną wieścią i pogrążyła się w samotności. Rzecz prosta, że Stiepan Trofi-mowicz nie odstępował jej na krok.

Maj był w pełnym rozkwicie. Wieczory - cudowne. Zakwitły czeremchy. Przyjaciele spotykali się co wieczór w ogrodzie i do późnej nocy przesiadywali w altanie, zwierzając sobie wzajemnie myśli i uczucia. Bywały chwile pełne poezji. Barbara Pietrowna, pod wpływem zmiany losu, mówiła więcej niż zwykle. Lgnęła, zdawało się, sercem do przyjaciela. Trwało to przez kilka wieczorów. Raptem Wierchowieńskiego olśniła dziwna myśl: czy ta niepocieszona wdowa nie liczy przypadkiem na niego i czy nie spodziewa się oświadczyn, gdy upłynie rok żałoby? Była to myśl cyniczna, lecz ludzie o duszach wzniosłych czasem nawet mają tendencje do myśli cynicznych, chociażby tylko dzięki wszechstronności swego rozwoju. Zaczął obserwować, sprawdzać i zdawało mu się, że tak jest w istocie. Zamyślił się: "Majątek olbrzymi, to prawda, ale..." Istotnie Barbara Pietrowna nie mogła uchodzić za piękność. Była to niewiasta wysoka, żółta, koścista, o nadmiernie wydłużonej, nieco końskiej twarzy. Coraz wyraźniej wahał się Stiepan Trofimowicz, dręczyły go wątpliwości, nawet rozpłakał się parę razy wobec trudności decyzji (płakał w ogóle dość często). Wieczorami jednak, to znaczy w altanie, twarz jego mimo woli zaczęła zdradzać coś kapryśnego i żartobliwego, jakąś kokieterię, a jednocześnie wyniosłość. Dzieje się to zwykle wbrew woli, ale im szlachetniejszy człowiek, tym bardziej jest to widoczne. Bóg jeden wie, co o tym sądzić, lecz prawdopodobnie w sercu Barbary Pietrowny nie kiełkowało nic takiego, co mogłoby usprawiedliwiać podejrzenia Stiepana Trofimowicza. A zresztą czyż zgodziłaby się zmienić nazwisko Stawrogin na jego nazwisko, choćby nawet tak słynne? Może w tym było trochę kobiecej gry, jakiś przejaw nieświadomych pragnień kobiecych, tak naturalnych w pewnych niezwykłych okolicznościach. Nie mogę zresztą zaręczyć. Do dziś nikt nie zbadał głębi kobiecego serca. Lecz idźmy dalej.

Należy przypuszczać, że Barbara Pietrowna wkrótce zrozumiała ten dziwny wyraz twarzy przyjaciela; byka wrażli-

22

 

wa i domyślna, on zaś czasami - zbyt naiwny. Lecz wieczory upływały jak dawniej, a rozmowy wciąż były poetyczne i zajmujące. I oto pewnego razu, gdy noc już zapadła, po bardzo ożywionej i poetycznej rozmowie rozstali się po przyjacielsku, gorąco uścisnąwszy sobie dłonie przy wejściu do oficyny, gdzie mieszkał Stiepan Trofimowicz. Zawsze przenosił się na lato z ogromnego dworu Stawroginów do tej oficynki, stojącej już prawie w ogrodzie. Właśnie zdążył wejść do swego pokoju i w zakłopotanej zadumie wziąć cygaro, właśnie chciał je zapalić i stał, zmęczony, nieruchomy, przed otwartym oknem wpatrując się w lekkie jak puch obłoczki przemykające wokół jasnego księżyca, gdy rozległ się cichy szmer. Stiepan Trofimowicz drgnął i odwrócił się. Stała przed nim znowu Barbara Pietrowna, z którą pożegnał się przed czterema minutami. Jej żółta twarz była prawie sina, usta zaciśnięte i drżące w kącikach. Przez całe dziesięć sekund milcząc patrzyła mu w oczy twardym, nieubłaganym wzrokiem i nagle szybko powiedziała:

- Nigdy panu tego nie przebaczę!

Gdy w dziesięć lat potem Stiepan Trofimowicz opowiadał mi tę smutną historię, a opowiadał ją szeptem, starannie zamknąwszy przedtem drzwi - przysięgał, że tak się wtedy przeraził i tak osłupiał, iż nie słyszał i nie widział, kiedy Barbara Pietrowna wyszła. Ponieważ zaś ona nigdy potem nie wspomniała o tym zdarzeniu, a wszystko szło dalej normalnie, Wierchowieński do końca życia skłaniał się nawet ku przypuszczeniu, że była to tylko halucynacja przed chorobą, tym bardziej że istotnie tejże nocy zachorował i naprawdę przeleżał całe dwa tygodnie. Choroba ta przerwała dalsze spotkania w altanie.

Wmawiając w siebie, że była to halucynacja, Stiepan Trofimowicz z dnia na dzień, przez całe życie, oczekiwał dalszego ciągu i, że tak powiem, rozwikłania tej sprawy. Nie wierzył, aby na tym miało się skończyć. A jeśli tak było, jakże dziwnym wzrokiem musiał spoglądać czasem na swoją przyjaciółkę!

23

 

Barbara Pietrowna wynalazła dla Wierchowieńskiego nawet strój, w którym też chodził przez całe życie. Był to ubiór wytworny i oryginalny: długi, czarny surdut, zapięty do samej góry, leżący szykownie; miękki kapelusz (latem słomkowy) o szerokim rondzie; halsztuk biały, batystowy, z szeroką kokardą o zwisających końcach; laska ze srebrną gałką; do tego włosy długie, spadające na ramiona. Był ciemnym szatynem i dopiero w ostatnich latach zaczął siwieć. Brodę i wąsy golił. Podobno w młodości był bardzo piękny. Twierdzę jednak, że i w starszym wieku był wyjątkowo interesujący. Zresztą cóż to za starość w pięćdziesiątym trzecim roku życia? Przez pewną stateczną kokieterię nie tylko nie starał się odmładzać, lecz nawet podkreślał powagę swego wieku. Wysoki, szczupły, o długich włosach, w oryginalnym stroju, przypominał patriarchę, a jeszcze bardziej - póYtret poety Kukol-nika,11 umieszczony przed laty w jakimś wydawnictwie, zwłaszcza gdy siedział latem w ogrodzie, na ławce, pod krzakiem kwitnącego bzu, oparty o laskę, z książką leżącą obok, poetycznie zadumany nad zachodem słońca. Co do książek, trzeba przyznać, że pod koniec je zaniedbywał. Ale to już pod sam koniec. Dzienniki i czasopisma, prenumerowane przeł. Barbarę Pietrownę w dużej ilości, czytywał stale. Zdradza zawsze zainteresowanie rosyjską literaturą, dbał jednak, by nie uronić przy tym odrobiny własnej godności. W pewnym okresić zaczął studiować z zapałem zasady naszej polityki wewnętrznej i zagranicznej, wkrótce jednak machnął ręką i dał temu spokój. Bywało i tak, że brał ze sobą do ogrodu Tocquevillea, a w kieszeni niósł schowanego Paul de Kocka.12 Są to zresztą drobiazgi.

Jeszcze słówko wtrącę o portrecie Kukolnika: trafił on do rąk Barbary Pietrowny po raz pierwszy, gdy jako dziewczynka była jeszcze na pensji dla panien z dobrych domów w Moskwie. Zakochała się w tym portrecie od razu, zwyczajem wszystkich pensjonarek, zakochujących się łatwo, bez wyboru, zwłaszcza w nauczycielach, przeważnie w profesorach kaligrafii i rysunku. Nie chodziło tu o cechy wspólne wszystkin, podlotkom, lecz o to, że nawet w pięćdziesiątym roku życia Barbara Pietrowna przechowywała ten portrecik jako jedną.

24

 

z najcenniejszych pamiątek i może dlatego tylko stworzyła dla Stiepana Trofimowicza strój przypominający strój z portretu. Zresztą i o tym oczywiście nie warto mówić.

W pierwszych latach, a raczej w pierwszym okresie pobytu u Barbary Pietrowny, Wierchowieński wciąż jeszcze myślał o jakimś traktacie i co dzień poważnie zabierał się do pisania. Lecz później wywietrzało mu to wszystko z głowy. Coraz częściej mawiał do nas: "Zdaje się, że jestem dostatecznie przygotowany, materiały mam zebrane, ale jakoś nie idzie mi robota! Wcale nie idzie!" - i melancholijnie opuszczał głowę. Niewątpliwie powinno to było otoczyć go w naszych oczach aureolą męczeństwa dla wiedzy. Jemu jednak chodziło o co innego. "Zapomnieli o mnie, nikomu nie jestem potrzebny!" - wybuchał nieraz. Ta spotęgowana melancholia ogarnęła go zwłaszcza około roku 1850. Barbara Pietrowna zrozumiała w końcu, że sprawa przedstawia się poważnie. Sama też nie mogła pogodzić się z myślą, że jej przyjaciel jest zapomniany i niepotrzebny. Aby rozerwać przyjaciela, a także aby przypomnieć o nim współczesności, zawiozła go do Moskwy, gdzie miała wiele znajomości w świecie literackim i naukowym; jednak i Moskwa nie pomogła. Dziwne to były czasy; szło coś nowego, niepodobnego zupełnie do uprzedniej ciszy, coś niezrozumiałego, co dawało wyczuwać wszędzie, nawet w Skworesznikach. Rozchodziły się różne wieści. Zdarzenia były mniej lub więcej znane, ale prócz nich zjawiały się towarzyszące im idee, a zjawiały się w ilości nadmiernej. To właśnie budziło wątpliwości. Trudno było dostosować się i ściśle dowiedzieć, co znaczą te idee. Barbara Pietrowna, dzięki kobiecym właściwościom umysłu, usilnie dopatrywała się w tym wszystkim jakiegoś sekretu. Zaczęła studiować dzienniki, czasopisma, zagraniczne zakazane wydawnictwa, nawet proklamacje, które wtedy właśnie zaczęły się ukazywać (dostarczano jej tego wszystkiego); ale od tej lektury jeszcze bardziej zamąciło się jej w głowie

Zzaczęła pisywać listy; rzadko jej odpowiadano, a im dalej, tym odpowiedzi stawały się mniej zrozumiałe. Prosiła Stiepana Trofimowicza, by wytłumaczył jej raz na zawsze te wszystkie idee; lecz otrzymane wyjaśnienia stanowczo nie były zadowalające. Poglądy Stiepana Trofimowicza na cały ten ruch były naiwnie wyniosłe; wszystko sprowadzało się do myśli, że jest

25

 

zapomniany i niepotrzebny. Wreszcie jednak przypomniano sobie o nim, z początku w wydawnictwach zagranicznych, że to niby ofiara prześladowań i wygnaniec, a wkrótce potem w Petersburgu, jako o byłej gwieździe w określonej konstelacji; porównano go nawet, nie wiadomo dlaczego, z Ra-diszczewem. Potem ktoś wydrukował, że Wierchowieński umarł, i zapowiedział umieszczenie nekrologu. Stiepan Trofimowicz od razu zmartwychwstał i wyprostował ramiona. Cała wyniosłość spojrzenia, którym mierzył współczesnych, znikła natychmiast, a w sercu zakwitło marzenie: przyłączyć się do nowego ruchu i pokazać swe siły. Barbara Pietrowna momentalnie uwierzyła w niego na nowo i zaczęła gorliwie się krzątać. Postanowiono jechać do Petersburga nie zwlekając ani chwili, tam na miejscu dowiedzieć się o wszystkim gruntownie, zbadać osobiście i w miarę możliwości całkowicie i niepodzielnie pogrążyć się w nowej działalności. Barbara Pietrowna, nawiasem mówiąc, oznajmiła", że gotowa założyć pismo i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin