znachor.pdf

(1030 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie ak tysiące innych, est dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach pro ektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dac ę Nowoczesna Polska.
TADEUSZ DOŁĘGA MOSTOWICZ
Znachor
 
W sali operacy ne panowała zupełna cisza. Z rzadka przerywał ą ostry, krótki brzęk me-
talowych narzędzi chirurgicznych na szklane płycie. Powietrze nagrzane do trzydziestu
siedmiu stopni Cels usza przenikał słodkawy zapach chloroformu i surowa woń krwi,
które przenika ąc przez respiratory napełniały płuca nieznośną mieszaniną. Jedna z sa-
nitariuszek zemdlała w kącie sali, lecz nikt z pozostałych nie mógł ode ść od stołu ope-
racy nego, by ą ocucić. Nie mógł i nie chciał. Trze asystu ący lekarze nie spuszczali
czu nego wzroku z otwarte czerwone amy, nad którą poruszały się wolno i zdawało się
niezgrabnie wielkie, grube ręce profesora Wilczura.
Każdy na mnie szy ruch tych rąk trzeba było zrozumieć natychmiast. Każde mruk-
nięcie wydobywa ące się od czasu do czasu spod maski zawierało dyspozyc ę zrozumiałą
dla asystentów i wykonywaną w mgnieniu oka. Szło przecie nie tylko o życie pac enta,
lecz i o coś znacznie ważnie szego, o udanie się te szaleńcze , beznadzie ne operac i, która
stać się mogła nowym wielkim triumfem chirurgii i przynieść eszcze większą sławę nie
tylko profesorowi, nie tylko ego lecznicy i uczniom, lecz całe nauce polskie .
Profesor Wilczur operował wrzód na sercu. Trzymał e oto w lewe dłoni i rytmicz-
nym ruchem palców masował nieustannie, gdyż wciąż słabło. Przez cienką gumową ręka-
wiczkę czuł każde drgnięcie, każdy lekki bulgot, gdy zastawki odmawiały posłuszeństwa
i drętwie ącymi palcami zmuszał e do pracy. Operac a trwała uż czterdzieści sześć minut.
Czuwa ący nad pulsem doktor Marczewski uż po raz szósty zanurzał pod skórę pac enta
igłę szprycki z kamforą i atropiną.
Prawa ręka profesora Wilczura raz po raz połyskiwała krótkimi ruchami lancetów
i łyżek. Na szczęście wrzód nie sięgał głęboko w mięsień sercowy i ukształtował się płyt-
kim, prawidłowym stożkiem. Życie tego człowieka było do uratowania. Oby wytrzymał
eszcze osiem, dziewięć minut.
„A ednak nikt z nich nie odważył się!” — chełpliwie pomyślał profesor. Tak, nikt,
żaden chirurg ani w Londynie, ani w Paryżu, w Berlinie czy Wiedniu. Przywieźli go
do Warszawy, wyrzeka ąc się i sławy, i kolosalnego honorarium. A to honorarium to
dobudowanie nowego pawilonu lecznicy i coś ważnie szego, bo podróż Beaty z małą na
Wyspy Kanary skie. Na całą zimę. Ciężko będzie bez nich, ale zrobi to im doskonale.
Nerwy Beaty w ostatnich czasach…
Sinaworóżowawa poduszka płuca wzdęła się spazmatycznym oddechem i skurczyła
się nagle. Raz, drugi, trzeci. Kawałek żywego mięsa w lewe dłoni profesora zadygotał.
Z małe ranki na fioletową błonę spłynęło kilka kropli krwi. W oczach wszystkich obec-
nych zamigotało przerażenie. Rozległ się cichy syk tlenu, a igła rekordu wniknęła znowu
pod skórę chorego. Grube palce profesora ściskały się i otwierały rytmicznie.
Jeszcze kilka sekund i ranka była oczyszczona. Cieniutka nić chirurgiczna miała te-
raz dokonać dzieła. Jeden, drugi, trzeci szew. To było wprost nie do uwierzenia, że te
ogromne ręce zdolne są do takie precyz i. Ostrożnie złożył serce i przez chwilę wpatry-
wał się w nie uważnie. Pęczniało i wiotczało nierównym tempem, ale niebezpieczeństwo
uż minęło. Wyprostował się i dał znak. Z płacht sterylizowanych płócien doktor Skórzeń
wydobył wypiłowaną część klatki piersiowe . Jeszcze kilka niezbędnych zabiegów i pro-
fesor odetchnął. Reszta należała uż do asystentów. Mógł im w zupełności zaufać. Wydał
kilka dyspozyc i i przeszedł do ubieralni.
Z rozkoszą odetchnął tu normalnym powietrzem, zd ął respirator, rękawiczki, fartuch
i kitel zabryzgane krwią i przeciągnął się. Zegar wskazywał drugą trzydzieści pięć. Znowu
spóźniał się na obiad. I to w taki dzień. Beata wprawdzie wie, ak ważną ma dziś operac ę,
ale niewątpliwie spóźnienie w takim dniu sprawi e dużą przykrość. Umyślnie wychodząc
z rana z domu niczym po sobie nie dał poznać, że pamięta tę datę: ósma rocznica ich
ślubu. Ale Beata wiedziała, że zapomnieć nie mógł. Co roku tego dnia otrzymywała akiś
piękny prezent, co roku pięknie szy i co roku droższy, w miarę ak rosła ego sława i ego
ma ątek. I teraz uż na pewno w gabinecie na parterze est nowy. Kuśnierz musiał uż rano
przysłać…
Profesor śpieszył się i przebrał szybko. Musiał ednak za rzeć eszcze do dwóch chorych
na drugim piętrze i do pac enta operowanego przed chwilą. Czuwa ący przy nim doktor
Skórzeń zaraportował krótko:
— Temperatura trzydzieści pięć i dziewięć, ciśnienie sto czternaście, puls bardzo słaby
z lekką arytmią sześćdziesiąt do sześćdziesiąt sześć.
— Dzięki Bogu — profesor uśmiechnął się doń.
Młody lekarz obrzucił wzrokiem pełnym uwielbienia ogromną, niedźwiedziowatą po-
stać szefa. Był ego słuchaczem na Uniwersytecie. Pomagał mu w przygotowaniu mate-
riałów do ego dzieł naukowych, póki eszcze profesor pracował naukowo, odkąd zaś
otworzył własną lecznicę, doktor Skórzeń znalazł tu dobrą pens ę i duże pole pracy. Mo-
że żałował w duchu, że szef wyrzekł się tak nagle ambic i uczonego, że ograniczył się do
belferki uniwersyteckie i do robienia pieniędzy, ale nie mógł go z te rac i mnie cenić.
Wiedział przecież, ak i wszyscy w Warszawie, że profesor nie robił tego dla siebie, że
pracował niczym niewolnik, że nigdy nie zawahał się wziąć na siebie odpowiedzialności,
a często dokazywał takich cudów ak dziś.
— Pan est geniuszem, profesorze — powiedział z przekonaniem.
Profesor Wilczur zaśmiał się swoim niskim, dobrodusznym śmiechem, który takim
spoko em i ufnością napełniał ego pac entów.
— Bez przesady, kolego, bez przesady! I wy do tego do dziecie. Ale przyznam, że
estem kontent. W razie czego każcie dzwonić do mnie. Chociaż sądzę, że obe dzie się bez
tego. I wolałbym, bo mam dziś… święto domowe. Już tam pewno dzwonili, że obiad się
przysmali…
I profesor nie mylił się. W ego gabinecie uż kilka razy odzywał się telefon.
— Proszę zawiadomić pana profesora — mówił loka — by ak na prędze wracał do
domu.
— Pan profesor est na sali operacy ne — za każdym razem z ednakową flegmą
odpowiadała sekretarka, panna Janowiczówna.
— Cóż to tak szturmu ą, u licha⁈ — odezwał się wchodząc naczelny lekarz, doktor
Dobraniecki.
Panna Janowiczówna przekręciła wałek w maszynie i wy mu ąc gotowy list, powie-
działa:
— Dziś rocznica ślubu profesorostwa. Zapomniał pan? Ma pan przecież zaproszenie
na bal.
— Ach, prawda. Spodziewam się niezłe zabawy… Jak zawsze u nich będzie wyśmie-
nita orkiestra, luksusowa kolac a i na lepsze towarzystwo.
— Zapomniał pan, o dziwo, o pięknych kobietach — zauważyła ironicznie.
— Nie zapomniałem. Skoro pani tam będzie… — odciął się.
Na chude policzki sekretarki wystąpił rumieniec.
— Niedowcipne — wzruszyła ramionami. — Choćbym była na pięknie sza, nie li-
czyłabym na pańską uwagę.
Panna Janowiczówna nie lubiła Dobranieckiego. Podobał się e ako mężczyzna, bo
istotnie był bardzo przysto ny z tym orlim nosem i wysokim, dumnym czołem, wiedzia-
ła, że est świetnym chirurgiem, bo sam profesor powierzał mu na trudnie sze operac e
i przeforsował go na stanowisko docenta, uważała go ednak za zimnego karierowicza,
polu ącego na bogate małżeństwo, a poza tym nie wierzyła w ego wdzięczność dla pro-
fesora, któremu przecież wszystko zawdzięczał.
Dobraniecki był dość subtelny, by wyczuć tę niechęć. Ponieważ ednak miał zwy-
cza nie narażać sobie nikogo, kto mógłby mu w czymkolwiek zaszkodzić, odezwał się

 
- 
  
Znachor
po ednawczo, wskazu ąc na sto ące przy biurku pudło:
— Sprawiła pani sobie uż nowe futro? Widzę pudło od Pora skiego.
— Nie stać mnie w ogóle na Pora skiego, a zwłaszcza na takie futro.
— Aż „takie”?
— Niech pan za rzy. Czarne sobole.
— Fiu, fiu. Dobrze się powodzi pani Beacie.
Pokiwał głową i dodał:
— Przyna mnie materialnie.
— Co pan przez to rozumie?
— Nic.
— Wstydziłby się pan — wybuchła. — Takiego męża i tak kocha ącego mogłaby
pozazdrościć e każda kobieta.
— Zapewne.
Panna Janowiczówna przeszyła go gniewnym wzrokiem.
— Ma wszystko, o czym kobieta może marzyć! Ma młodość, urodę, cudną córeczkę,
sławnego i powszechnie uwielbianego męża, który pracu e dniami, nocami, by zapewnić
e wygody, zbytki, znaczenie w świecie. I upewniam pana, doktorze, że ona to umie
docenić!
— I a nie wątpię — skinął lekko głową — tylko wiem, że kobiety na wyże cenią…
Nie dokończył, gdyż do gabinetu wpadł doktor Bang i zawołał:
— Zdumiewa ące! Udało się! Będzie żył!
Z entuz azmem zaczął opowiadać przebieg operac i, przy które asystował.
— Jeden tylko nasz profesor mógł się porwać na to!… Pokazał, co umie — zawołała
panna Janowiczówna.
— No, nie przesadza my — odezwał się doktor Dobraniecki. — Moi pac enci nie
zawsze są lordami i milionerami, może nie zawsze ma ą sześćdziesiątkę, ale historia zna cały
szereg pomyślnych operac i serca. Nawet historia nasze medycyny. Warszawski chirurg
doktor Kra ewski taką właśnie operac ą zdobył światowy rozgłos. A było to trzydzieści lat
temu!
W gabinecie zebrało się eszcze kilka osób z personelu lecznicy i gdy po chwili z awił
się profesor, zasypano go gratulac ami.
Słuchał ich z uśmiechem zadowolenia na swo e czerwone , wielkie twarzy, lecz wciąż
rzucał okiem na zegarek. Minęło ednak dobrych dwadzieścia minut, zanim znalazł się na
dole w swo e duże , czarne limuzynie.
— Do domu — rzucił szoferowi i rozsiadł się wygodnie.
Znużenie mijało szybko. Był zdrów i silny, a chociaż dzięki swo e tuszy wyglądał nieco
starze , miał przecież tylko czterdzieści trzy lata, czuł się eszcze młodszym. Czasami po
prostu ak smarkacz. Przecie umiał z małą Mariolą koziołkować na dywanie lub bawić się
w chowanego nie tylko dla e przy emności, ale i dla własne .
Beata nie chciała tego zrozumieć i gdy przyglądała się mu w takich chwilach, miała
w wyrazie oczu coś akby zażenowanie i obawę.
— Rafale — mówiła — gdyby cię tak zobaczono!
— Może zaangażowano by mnie wówczas na eblankę¹ — odpowiadał ze śmiechem.
A w gruncie rzeczy robiło mu się w takich chwilach trochę przykro. Beata niewątpli-
wie była na lepszą żoną na świecie. Na pewno go kochała. Dlaczego ednak odnosiła się
doń z tym niepotrzebnym szacunkiem, z akąś akby czcią? W e dbałości i pieczołowi-
tości było coś z liturgii. W pierwszych latach przypuszczał, że się go boi, i robił wszystko,
by to usunąć. Opowiadał o sobie na komicznie sze rzeczy, zwierzał się e ze swoich omy-
łek, niezaszczytnych przygód studenckich, starał się wyrugować z e główki na mnie szą
myśl o tym, że nie są zupełnie równi. Przeciwnie, na każdym kroku podkreślał, że ży e
tylko dla nie , że pracu e tylko dla nie i że tylko przez nią est szczęśliwy. Zresztą była
to szczera prawda.
Kochał Beatę do szaleństwa i wiedział, że ona odpłaca mu równą miłością, chociaż
cichą i mnie impulsywną. Zawsze była taka pastelowa i delikatna ak kwiat. Zawsze
miała dlań uśmiech i dobre słowa. I myślałby, że nie potrafi być inna, gdyby nie to,
¹
r an a
— przedszkolanka. [przypis edytorski]

 
- 
  
Znachor
że widział ą nieraz rozbawioną, wybucha ącą raz po raz głośnym śmiechem, żartobliwą
i zalotną, ilekroć otaczało ą towarzystwo młodzieży i ilekroć nie wiedziała, że on na nią
patrzy. Na głowie stawał, by przekonać ą, że est bardzie od innych, od na młodszych,
gotów do takie beztroskie zabawy — na próżno. Wreszcie z biegiem czasu pogodził
się z tym, wyperswadował sobie pretens e do dalszego spotęgowania i tak olbrzymiego
swego szczęścia.
I tak przyszła ósma rocznica ich ślubu, ósma rocznica wspólnego życia niezakłóconego
ani razu na mnie szą sprzeczką, na drobnie szym sporem czy boda cieniem nieufności, za
to ileż razy rozświetlonego tysiącem chwil i godzin radości, pieszczot, zwierzeń…
Zwierzeń… Właściwie tylko on się e zwierzał ze swych uczuć, myśli, planów. Beata
nie umiała tego lub też e życie wewnętrzne było zanadto ednolite, zanadto proste…
Może zanadto — Wilczur skarcił siebie za to określenie — zanadto ubogie. Uważał, że
uwłacza to Beacie, że ą skrzywdził, tak o nie myśląc. Jeżeli ednak było tak naprawdę,
tym większa tkliwość napełniała ego serce.
— Ogłuszam ą — mówił do siebie — oszołamiam sobą. Jest taka inteligentna i tak
subtelna. Stąd drażliwość i obawa, by nie okazać mi, że e sprawy są drobne, codzienne,
pospolite.
Doszedłszy do takiego wniosku starał się wynagrodzić e tę krzywdzącą dyspropor-
c ę. Wnikał z na większą uwagą i z prze ęciem w szczególiki domowe, interesował się
e stro ami, perfumami, podchwytywał każde słówko pro ektów towarzyskich czy do-
tyczących poko u dziecinnego i rozważał e z takim za ęciem, akby chodziło o kwestie
naprawdę ważne.
Bo i były dlań ważne, ważnie sze ponad wszystko, skoro wierzył, że szczęście należy
pielęgnować z na większą troskliwością, skoro rozumiał, że te nieliczne, wyrwane z pracy
godziny, które może Beacie poświęcić, musi napełnić ak na intensywnie szą treścią, ak
na większym ciepłem…
Auto stanęło przed piękną, białą willą, niewątpliwie na ładnie szą w całe Alei Bzów,
a edną z na elegantszych w Warszawie.
Profesor Wilczur wyskoczył, nie czeka ąc, aż szofer otworzy drzwiczki, wziął z e-
go rąk pudło z futrem, szybko przebiegł chodnik i dróżkę, własnym kluczem otworzył
drzwi i zamknął e ak na cisze za sobą. Chciał Beacie zrobić niespodziankę, którą ułożył
sobie eszcze przed godziną, gdy pochylony nad otwartą klatką piersiową operowanego
obserwował powikłany splot aort i wen².
W hallu ednak zastał Bronisława i starą gosposię Michałową. Widocznie Beata nie
była w dobrym humorze z powodu ego spóźnienia, gdyż mieli miny przeciągnięte i wi-
docznie nań czekali. Profesorowi psuło to plany i ruchem ręki kazał się im wynosić.
Pomimo to Bronisław odezwał się:
— Panie profesorze…
— Ćśśś!… — przerwał mu Wilczur i marszcząc brwi dodał szeptem — weź palto!
Służący chciał znowu coś powiedzieć, lecz tylko poruszył ustami i pomógł profesorowi
rozebrać się.
Wilczur prędko otworzył pudło, wy ął zeń piękne palto z czarnego, lśniącego futra
o długim, edwabnym włosie, narzucił e sobie na ramiona, na głowę włożył zawadiacko
kołpaczek z dwoma filuternie zwisa ącymi ogonkami, na rękę wsunął mufkę i z rozrado-
wanym uśmiechem prze rzał się w lustrze: wyglądał arcykomicznie.
Rzucił okiem na służbę, by sprawdzić wrażenie, lecz we wzroku gosposi i loka a było
tylko zgorszenie.
„Głuptasy” — pomyślał.
— Panie profesorze… — zaczął znowu Bronisław, a Michałowa zadreptała na mie scu.
— Milczeć, do licha — szepnął i wymija ąc ich, otworzył drzwi do salonu.
Spodziewał się zastać Beatę z małą albo w różowym poko u, albo w buduarze.
Przeszedł sypialnię, buduar, dziecinny. Nie było ich. Zawrócił i za rzał do gabinetu.
I tu było pusto. W adalni, na ukwieconym stole, połysku ącym złoceniami porcela-
ny i kryształami, były dwa nakrycia. Mariola z miss Tholereed adały razem wcześnie .
²
na
— tu: żyła. [przypis edytorski]

 
- 
  
Znachor
Zgłoś jeśli naruszono regulamin