tad witkowicz - od nędzy do pieniędzy.pdf

(1871 KB) Pobierz
Od nędzy do pieniędzy czyli znad Bugu na Wall
Street
Tad Witkowicz
Jan M. Fijor
Prolog
Już w trzy dni od debiutu nasze akcje poszybowały na 14 dolarów za
udział. My wprawdzie dostaniemy za nie tylko po sześć dolarów, ale
satysfakcja jest ogromna. Siedzimy z Richem i mnożymy, ile też jesteśmy
teraz warci. Wyszło, że po 14 milionów. Każdy! Za głowę się złapałem. Dla
faceta, który przyjechał tu kilkanaście lat temu z zabitej dechami Polski,
gdzie chodził w połatanych spodniach i podartych butach, który w Ameryce
mieszka w tanim apartamencie czynszowym, a za najdroższy garnitur
zapłacił kilkanaście dolarów na przecenie – zostać milionerem to szok. Tym
bardziej, że od razu stałem się multimilionerem!
Miałem trzydzieści trzy lata. Jak na ten wiek całkiem nieźle – myślałem,
sycąc się dusznym, choć ożywczym powietrzem Wall Street.
1. Skąd się wziąłem?
Na świat przyszedłem w mroźny, zimowy poranek 9 grudnia 1949 roku.
Byłem drugim i szczerze upragnionym synem Stanisława Witkowicza i jego
małżonki, Adeli z Lichaczewskich. Upragnionym, bo mój starszy brat
Zbyszek odszedł w wieku sześciu miesięcy na zapalenie płuc. Zmarł na
stole, w kuchni, u ciotki, pod Terespolem. Gdy tylko Zbyszek zachorował i
zaczął krzyczeć wniebogłosy, ojciec pożyczył konia z wozem, aby zawieźć
dzieciaka do szpitala, w oddalonej o 56 kilometrów Białej Podlaskiej. W
Kodniu nie było ani lekarza, ani nawet pielęgniarki. I choć zacinał konia
batem do krwi, do szpitala w Białej Podlaskiej nie zdążyli. Dojechali
jedynie do Błotkowa, pod Terespolem, mniej niż połowę drogi. W
Błotkowie mieszkała mamy siostra. Położyli dziecko na stole, ciotka
zapaliła gromnicę, bo w Błotkowie lekarza też nie było, i zanim zdążyła ją
włożyć w małe rączki Zbyszka, mój starszy brat zmarł. Nie miał biedak
żadnych szans. Do dziś nie wiadomo, czy to było zapalenie płuc, czy coś
innego. Ludzie we wsi uznali jednak, że chyba zapalenie, no bo cóż by
innego. Chociaż byli i tacy, co twierdzili, że Zbyszka ktoś zauroczył, bo
ładny był z niego chłopczyk. W takich warunkach i ja przyszedłem na ten
świat ciemnoty, zabobonu, bez lekarzy i opieki. Słabi i pechowcy umierali,
szczęściarze przeżywali – ot, taka Afryka, tyle że w Polsce.
Urodziłem się na końcu świata, a jeśli nie świata, to na pewno na końcu
mapy. Najlepszy dowód, że u nas autobusy zawracały, bo dalej drogi już nie
było. Miasteczko, z którego pochodzę, było niewielką osadą położoną na
granicy polsko-sowieckiej; dzisiaj jest to granica z Białorusią. Nazywało się
Kodeń i słynęło z tego, że mieli tam swój dwór i dobra książęta
Sapiehowie. Po dworze pozostały ruiny, dobra rozparcelowano, ostały się
tylko dwa kościoły. Jeden ma prawie sześćset lat, drugi jest o dwa wieki
młodszy. Sapiehowie kodeńscy wsławili się tym, że któryś z ich przodków
skradł z Rzymu obraz cudownej Matki Boskiej, za co go ówczesny papież
wyklął z Kościoła, skazując równocześnie na potępienie i wieczne męki
piekielne. Sapieha się jednak uparł i obrazu nie oddał. Dzisiaj nazywa się
on obrazem Matki Boskiej Kodeńskiej i ma własności cudotwórcze. Dwa
razy w roku odbywają się w związku z nim odpusty.
Przed ostatnią wojną Kodeń był typowym miasteczkiem kresowym, z
dużą liczbą Żydów, synagogą, z ryneczkiem zapełnionym straganami i
sklepikami, do których zjeżdżali chłopi z okolicznych siół, aby się z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin