PakitanskieMinuty.doc

(915 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pakistańskie

minuty

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wyjazd  do  Pakistanu  na  wycieczkę  kontrakt.

 

Koledzy  prosili o  pomoc  w  walce  (ze  sprzętem  Ericssona).

 

 

 

 

 

 

Ja  i  mój  kierowca  Hafar  obok  stacji,  czyli  na  dachu  hotelu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wstęp, czyli jak w to wdepnąłem.

 

2004 GRUDZIEŃ.

Praca w gdyńskim Atemie dla operatora komórkowego Orange była i dobra i dobrze płatna. Nie mogła jednak trwać wiecznie, gdyż chętnych do serwisowania przekaźników telefonicznych na terenie Podlasia było wielu. Po trzech latach Orange nie przedłużył umowy z Atemem, zatem na wypowiedzeniu zacząłem rozglądać się za nowym zajęciem związanym z telekomunikacją. Podczas rozmów z kolegami z Ericssona spotkałem Pawła, który właśnie wrócił z kontraktu. Zapytałem (bez większej nadziei) o podobny wyjazd, a kolega obiecał rozejrzeć się. Jak się później okazało, dotrzymał słowa. Zagraniczny kontrakt wywietrzał mi z głowy, bo udało mi się przejść z gdyńskiego Atemu, (co kończył serwisować białostockie stacje) do krakowskiego Emitela (co właśnie zaczynał je serwisować). Nadal pracowałem na tym samym terenie, z tymi samymi przekaźnikami komórkowymi. Zmienił mi się tylko samochód służbowy i numer telefonu (darmofonu).

Po ponad roku zadzwonił Paweł z Ericssona z informacją, że warszawski Blooming poszukuje inżynierów telekomunikacji na wyjazdy zagraniczne. Podziękowałem koledze za pamięć, ale propozycję uznałem za nieaktualną. Mimo to wszedłem na stronę Bloominga. A tam obok ogłoszeń o pracy, było kilkanaście relacji z takich wyjazdów na kontrakty. Nawet ciekawe, ale przecież ja akurat byłem zatrudniony na pełnym etacie, zatem postanowiłem ograniczyć się tylko do lektury, zwłaszcza, że było już grubo po północy. Jednak na samym końcu strony umieszczono gorącą prośbę o wklejenie swego CV. No bardzo o to prosili, a że miałem gotowy życiorys, to im wysłałem. Niech mają, przecież i tak nie miałem nadziei, że ktoś zadzwoni. I bardzo się zdziwiłem, gdy nazajutrz o 8:00 rano zbudził mnie telefon ze słowami: „Ty Max, dostaliśmy twój CV, przyjeżdżaj pogadać, coś znajdziemy”. Był to Kuba z dawnego Ericssona, z którym współpracowałem w dawnej Erze. Pogadaliśmy, powspominaliśmy, wyjaśniłem koledze, że raczej nigdzie się nie wybieram, a życiorys wysłałem, bo bardzo prosili. Mimo to Kuba zapraszał do Bloominga na pogawędkę. Zgodziłem się i w następnym tygodniu znalazłem pretekst do służbowego wyjazdu do Warszawy – zawieźć części dla kolegów pracujących w Pałacu Kultury. Wcześniej jednak odwiedziłem Kubę i Jacka z firmy pośredniczącej w kontraktach. Po niezobowiązującej, aczkolwiek długiej rozmowie Jacek wymógł aktualizację CV, by przesłać go do Szwecji. Ericsson niby zainteresował się moją osobą, Blooming wydzwaniał do mnie kilka razy z propozycjami, które w końcu nie dochodziły do realizacji. Byłem prawie pewny, że temat wyjazdu na zagraniczny kontrakt rozejdzie się po przysłowiowych kościach. Myliłem się…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przygotowania do wyjazdu i daleka droga.

 

13.03 NIEDZIELA.

Tuż przed południem, dzwonek telefonu wyrwał mnie ze słodkiego nieróbstwa. Jak wiadomo, telefon w niedzielę zwykle nie oznacza nic dobrego. Nawet poza dyżurem, zawsze ktoś może pozawracać głowę. A niedzielne południe to tak jak z samego rana. Tym razem na domowy telefon dodzwonił się Jacek z Warszawy z firmy rekrutacyjnej. Od zeszłego miesiąca nie rozmawiałem z nim, zwłaszcza, że propozycje wyjazdów na zagraniczne kontrakty za szybko się rozwiewały żeby je brać na poważnie. Tyle że tym razem wspomniał coś o zaproszeniu ze Szwedzkiej firmy Ericsson i o ambasadzie Pakistanu, a to zabrzmiało zgoła inaczej. Wspomniałem o perspektywie tego wyjazdu moim dziewczynom, ale niestety nie uwierzyły. Ja zresztą też nie za bardzo. Ale drugi telefon Jacka, tym razem z zapytaniem o numer paszportu uświadomił mi, że ów wyjazd może jednak dojść do skutku, zwłaszcza, że (jak się dowiedziałem) Ericsson w Szwecji zaakceptował moją kandydaturę. Rezerwacja biletu lotniczego na środę oznaczała, że mam trzy dni na wszystko. Pierwszy telefon wykonałem do szefa (polskiego). Zażyczyłem sobie urlop na cały kwiecień. Dodając te dwa tygodnie zaległego (które akurat odbierałem) to dokładnie tyle ile chciał Ericsson. Następnym ruchem był spis rzeczy do zrobienia przed wyjazdem. Dużo tego było. Niedobrze, powiem więcej, bardzo niedobrze. Oczywistym działaniem było odłączenie od aparatury pomiarowej dekodera, którego składałem od dwóch tygodni i miałem właśnie zaczynać testować. Do maja - koniec zabawy z elektroniką. Przy okazji mogłem posprzątać w warsztacie, a przy tym zajęciu spokojnie można było przemyśleć wszystkie dalsze posunięcia. Wczesnym popołudniem, warsztat już lśnił, a lista rzeczy do zrobienia coraz bardziej się wydłużała. Czasu jak zwykle nie miewałem, a teraz jeszcze i śnieg zaczął padać. Naszły mnie wątpliwości, że może jednak wyjazd nie dojdzie do skutku. Jednak na wszelki wypadek musiałem załatwić nowy samochód. Najlepiej było kupić. Nowy samochód oznaczał konieczność codziennego odśnieżenia i to dokładniejszego niż dotychczas. Sąsiad jak zwykle już zdążył poodsniezać ulicę i straszył nadchodzącą odwilżą. Oznaczało to konieczność wykopania w śniegu rowów na odpływająca wodę. Bo tego śniegu było zł metra. Zadzwonił Jarek, on też dostał propozycję wyjazdu do Pakistanu. Jemu to mogłem powiedzieć, że nie byłem przygotowany ani organizacyjnie ani merytorycznie. Kopiałem ten śnieg dalej, a w wydrążonych kanałach Ania jeździła na nartach. Koniecznie musiałem podzwonić do kolegów i dowiedzieć się czegokolwiek o tego typu wyjazdach i o sprzęcie który mam obsługiwać. Ale tyle gadania wytrzymałby tylko darmofon biurowy. Po obiedzie znowu czekało mnie kopanie w śniegu. Kiedy miałem już dosyć, pojechałem do biura podzwonić. Jarek dopiero był sprawdzany w Szwecji. Też nowicjusz. Do Kuby nie bardzo chciałem dzwonić. Też jechał, ale to stary wyjadacz, a nie chciałem mu pokazać, że składałem się prawie wyłącznie ze znaków zapytania. Miałem sprawiać wrażenie, że wszystko ok. i nie miałem żadnych problemów. Tymczasem było ich coraz więcej. Paweł jeździł z innej firmy wiec niewiele od niego mogłem wyciągnąć. Słusznie tylko zauważył, że jak pojadę to się dowiem. Umówiłem się z Arkiem z dawnej firmy „Ery” do Łomży na obejrzenie starej stacji Ericssona. Przez pięć lat zapomniałem jak wyglądają te stacje. Zwłaszcza, że nie miałem okazji żadnej uruchamiać. Sam wiedziałem, jak niewielkie różnice występują miedzy urządzeniami różnych firm, ale jednak występują. A jak wiadomo, diabeł Boruta tkwi w tzw. szczegółach. Planowałem zajechać do Łomży wracając ze stolicy, bo przecież jakoś musiałem dostać pakistańską wizę. Już mi zaczęło brakować kilkudziesięciu godzin. Po powrocie z biura nie miałem ani sił ani ochoty kopać w śniegu. Na dzień następny szykowała się lista spraw długa jak harmonia.

 

14.03 PONIEDZIAŁEK.

Dzień majsterski. Anka nie poszła do szkoły z powodu relokacji. Reszta obie chore, też zostały w domu. Zanim się pobudziły, miałem okazję dokończyć kanały odwadniające w półmetrowym śniegu. Zaraz po śniadaniu powiozłem Anię na konkurs angielskiego. Angielski to podstawa, a za kilka dni okaże się dla mnie, jak podstawowa podstawa. W czasie trwania konkursu mogłem zaliczyć bank, spółdzielnię mieszkaniową, wymianę karty doładowującej Simplus na Popa. Angielski poszedł dobrze, pojechaliśmy umówić się z lokatorami na 12:00 na wtorek, na wymianę liczników (konieczne koszty zostały poniesione). Potem po zwolnienie, do lekarza, apteki, po zapalniki, na zakupy do hipermarketu. Ania powoli zaczęła wdrażać się do roli asystentki. Najtrudniej było wykalkulować realnie czas, którego przeważnie brakowało. Po zakupach, (przy pomocy listy a nie zwiedzania sklepu), mieliśmy zamienić (w pracy) zwolnienie na Pit, pobrać z urzędu druki i nakarmić kota (bo po drodze). Wracając opłaciliśmy rachunek za gaz, wyszło mniej więcej tyle co u sąsiada (porównaliśmy). Ania dostała wolne. Do wodociągów wyprawiłem się sam. Wyjątkowo w poniedziałki kasa była czynna w rozsądnych godzinach, do 17:00. Do stolicy jak się okazało jechać nie musiałem, bo nie do wszystkich stanów po wizę konieczna jest wizyta w ambasadzie. Do Pakistanu akurat nie. Zadzwoniłem do pracy i przypomniałem o konieczności wymiany akumulatorów w Łomży. Kierownik się zdziwił, bo przecież byłem na urlopie. Dostałem wiec służbowy wyjazd do Łomży na przypomnienie starej stacji. Umówiłem się z Arkiem na następny dzień na 11:00. Załatwiłem wejście. W pracy jeszcze wydrukowałem wniosek wizowy i wypełniłem. Szybko udałem się do kuriera wysłać go wraz z dokumentami do warszawskiej firmy. Poniosłem pierwsze koszty. Klamka zapadła. Jadę. Tymczasem Jarek zadzwonił, że go odrzucili w Szwecji. A przecież miał takie same szkolenia jak ja. Szkoda, bo zostałem jedynym nowicjuszem. Znałem tylko godzinę wylotu i nic poza tym. Ale zaraz musiałem zabrać kamerę i Anię na przedstawienie. Teatrzyk po angielsku. Wyszło ok., ale niektóre koleżanki mówiły dużo lepiej. Dlatego całymi dniami ściągają się angielskie filmy. Jak już oglądać to coś z pożytkiem. Jeszcze czekała nas wizyta u Bogdana. Oddałem mu książki i attenuator, do maja nie będę ich używać. Nareszcie mogliśmy wracać. Wybrałem faktury do rozliczeń podatków Pit, ale jednak na jutro.

 

15.03 WTOREK.

Rano tradycyjne sprawdziłem stanu roztopów. Porąbałem całe drewno, ale wyszło że i tak muszę przywieźć jeszcze. Zajechałem do firmy. Byłem tam głównym tematem rozmów. Uściśliłem im tylko dokąd jadę (a co robić to przecież sam nie wiedziałem). Rozliczyłem samochód. Tankowanie miało być później. Do Łomży Jurek prowadził Ładę rzecz jasna, przynajmniej mogłem trochę pospać. Na stacji Nokii wadliwy akumulator wymienił Jurek. W tym czasie ja z Arkiem na stacji Ericssona przypominaliśmy jak się uruchamia sprzęt. Nic trudnego jak się okazało. Tyle że to była stacja starego typu, ale prawdopodobnie podobna do nowych. Wracaliśmy, dostałem pozwolenie na przywóz Ładą drewna do kominka. Zaraz po obiedzie pojechaliśmy z Dziadkiem na wieś. Wprawdzie po półmetrowym śniegu źle się jeździło, ale wystarczyło więcej gazu i pojechało. Tankowałem tym razem za swoje. Kolejny wydatek. Szybko przenieśliśmy drewno na taras, a Ania kontrolowała nas jeżdżąc wokoło na nartach. Po wyładowaniu musiałem wysprzątać auto. Nigdy tak dokładnie nie odkurzałem samochodu. Miałem go nie używać ponad miesiąc, niech Jurek jeździ czystym. Ale oddanie Łady nie okazało się takie proste. Jurka nie było w biurze, bo poszedł na randkę. Specjalnie się nie zdziwiłem, bo w końcu to ja nauczyłem go czatowania a uczeń prześcignął mistrza. Spotkałem się z bratem i odebrałem Opla z wszystkimi niezbędnymi formalnościami. Teraz miałem swój samochód za 5000 zł. Jeszcze tylko do myjni, bo go sraszki optały. Wracając zabrałem Witka. Wiedział, że wyjeżdżam. Jak mu powiedziałem za ile, to kręcił nosem, ale gdy stwierdziłem, że tyle za dzień, to zgodził się, że mój wyjazd ma sens. Na niego miało spaść przekonanie dziewczy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin