Henryk Panas - Zagubieni w lesie.pdf

(1109 KB) Pobierz
Henryk Panas
Zagubieni w lesie
1
Rozdział 1
Ciszę polnej drogi naruszał chrzęst kroków żołnierza. Małe obłoczki kurzu,
wzniecane podkutymi butami, opadały zaraz i tylko rój drobnych muszek towarzyszył
piechurowi wytrwale, przez cały czas ożywiając powietrze brzęczeniem. Z gałązek
olszyny zwisały tu i ówdzie źdźbła pszenicy. Kołysały się lekko, jak gdyby przed chwilą
wóz wyładowany zbożem przejechał tędy i postradał je, przedzierając się przez ten
nieduży zagajnik między wsią a młynem, gdzie zawsze w czasie żniwa spłacano haracz
drzewom. Żołnierz odruchowo sięgnął ręką po kłos zwisający tuż przed nim i przyjrzał
się ziarnu, a potem spojrzał w niebo. Czysty błękit lipcowego popołudnia towarzyszył
niefrasobliwym zakrętom drogi, która wiła się wzdłuż młynówki. Pobliże wody i cień
olszyny łagodziły nieco upał i żołnierz, nie wypuszczając z dłoni kłosa, odsunął czapkę
na tył głowy, potem tą samą ręką rozpiął guziki bluzy. Menażka przytroczona do plecaka
obluzowała się trochę i dźwięczała cicho za każdym krokiem, ale żołnierz nie miał
zamiaru jej poprawiać, pomyślał z ulgą, że tu w tym miejscu tak ustronnym nikt go nie
zwymyśla za niedbałość ani nie zażąda okazania karty urlopowej, na której było
wypisane, że
obergefreiter
Paul Kuntzig otrzymał urlop rekonwalescencki, o czym
zresztą dodatkowo świadczyła świeżo zabliźniona rana, ciągnąca się od czoła do
potylicy. Blizna była widoczna spod otoku czapki i budziła szacunek wśród żandarmów,
węszących w pociągach i na dworcach za łazikami, a Żelazny Krzyż wśród kilku innych
odznaczeń bojowych, pobrzękujących na piersi, usposabiał nawet przychylnie tych
wypasionych ogierów tyłowych. Wielokrotnie w czasie niezbyt długiej podróży
wyławiali Paula Kuntziga z tłumu urlopników jak kawał gnata z wojskowej zupy, w
pierwszej kolejności. Był za długi i wychudzony, po prostu wystawał znad ciżby, a dla
żołnierza to prawdziwy pech wyróżniać się czymkolwiek.
Droga ostrym zakrętem przechodziła na drugą stronę rzeczki po zbitym z bali
mostku. Kuntzig zatrzymał się na nim i wsparty o drewnianą poręcz spojrzał w dół, w
wodę, aby po raz nie wiadomo który ocenić, czy pobyt w szpitalu bardzo go odmienił.
Słaby nurt w nieznacznym stopniu zniekształcił odbicie, nie na tyle jednak, by nie mógł
stwierdzić jak mocno wyostrzyły się mu rysy twarzy. Kości szczęk uwidaczniały
zapadłość policzków, a kanciasta broda i cienki wydatny nos wyszczuplały jego oblicze,
upodabniając je do twarzy poległych kolegów, gdy już zastygły w woskową maskę.
Przed opuszczeniem szpitala opalił się trochę i miał żółtawoziemistą cerę umrzyka,
któremu słońce udzieliło ostatniej pociechy.
Dotknął palcami skroni. Przenikliwy, głuchy ból, towarzyszący mu od chwili gdy
opuścił wagon, wzmagał się. Już w czasie jazdy czuł lekkie pulsowanie blizny, możliwe
że z powodu wstrząsów starego pudła, miał jednak nadzieję, że na świeżym powietrzu
ominie go atak, ale teraz, gdy ból zaczął przenikać w głąb, z niepokojem ostrożnie
dotykał jego źródła pod cienką skórą blizny.
2
Po chwili bezowocnego odczekiwania rzucił kłos do wody i patrzył w ślad za nim.
Kłos wirując wolno jak mały stateczek popłynął w zakole rzeczki ku nieznanemu
przeznaczeniu. Kiedy mu zniknął z oczu, Kuntzig westchnął i ruszył dalej. Droga znów
skręcała wymijając po lewej stronie niewielkie wzniesienie, półkoliście otoczone
olszyną.
Na wzniesieniu, w bujnej trawie, leżał ktoś rozwalony na wznak, a Kuntzig bez trudu
rozpoznał w leżącym osobę najmniej pożądaną z całej rodziny – swego teścia. Tylko
Dieter Handt mógł chrapać w tym ustroniu i ma pewno był pijany. Od kiedy go znał,
zawsze murawa na wzniesieniu była przystankiem w jego pijackiej wędrówce ku
domowi i niejeden raz przespał tu do białego rana. Wojna nie odmieniła obyczajów
teścia, bo niby dlaczego miała odmienić. W tych lasach wszystko trwało bez żadnych
widocznych zmian i wieś położona z dala od głównych szlaków nie zaznała na razie
żadnych skutków wojennej pożogi, poza tym jednym, że pozostali w niej łajdacy w
rodzaju Handta. Wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni walczyli i umierali na
różnych frontach. Ich miejsce zajęli niewolnicy, więc roboty w polu nie ucierpiały.
Wprawdzie w małżeńskich alkowach było smutno, ale i pod tym względem różnie się
zdarzało. Mimo że za
rassenschande
groziła kara śmierci, niewolnicy – zwłaszcza
Francuzi – obrabiali nie tylko niwę swych nieobecnych gospodarzy. Lotta mogłaby na
ten temat coś powiedzieć, ale o tym nie chciało mu się myśleć.
Stał chwilę, zastanawiając się co robić, w końcu podszedł do teścia i potrząsnął nim
mocno. Stary przestał chrapać, ale upłynęła dobra chwila, zanim otworzył powieki.
– Paul? Nie może być? – zawołał. Mrugnął rudymi rzęsami i gapił się głupio, jakby
nie dowierzając oczom. Wygląd miał czerstwy, a w zmierzwionych włosach nie było
widać ani jednej siwej nitki.
– To ja – odparł Kuntzig. – Przyjechałem na urlop.
– Więc żyjesz?
Kuntzig wykrzywił usta w niby uśmiechu i spojrzał uważnie na starego.
– Jasne. Przecież widzicie mnie.
– Dostaliśmy kartkę, że zginąłeś na polu chwały – mruknął Handt. – Co za świńskie
porządki tam u was.
– Ach tak – rzekł Kuntzig – jednak żyję.
Stary zadarł głowę do góry i wytrzeszczył oczy, jeszcze niezbyt przytomne, ale już
odzyskujące zwykłą ruchliwość.
– Żyjesz, naturalnie – potwierdził. – Świńskie porządki u was. Dlaczego przysłali tę
idiotyczną kartę?
– Ze szpitala przyszła?
– Nie. Z pułku.
– To już nie wiem – odparł. – Byliśmy w odwrocie na nowe pozycje, a ja nie
dotarłem do tego miejsca. Rosjanie mocno napierali i wszystko popieprzyło się
3
dokumentnie: czołgi, piechota, artyleria. Byłem w grupie osłonowej i oberwaliśmy po
skórze jak się patrzy. Może kto widział, że dostałem w głowę i potem zrobili ze mnie
zabitego.
Stary wciąż patrzył na niego głupkowato i wskazał palcem na bliznę.
– Tylko tu cię dopadło?
– Tu i gdzie indziej, ale to było najgorsze.
– Miałeś człowieku szczęście.
Kuntzig odruchowo pogładził skroń, jego palce prześliznęły się po gładkim miejscu,
jakby sprawdzały wymiary tego szczęścia.
– Sam się dziwię – odparł – ale nie temu. Cud, że mnie zdołali zabrać z pola, bo
pamiętam dobrze, że widziałem Rosjan nie dalej jak sto kroków, a za nimi czołgi.
Możliwe, że nasza artyleria jakoś ich powstrzymała w ostatniej chwili.
Handt pokiwał głową i rozejrzawszy się sięgnął po czapkę leżącą opodal. Oczyścił ją
rękawem, ale nie wkładał.
– Swoi ciebie nie znaleźli – rzekł po namyśle.
– Też tak sądzę. W szpitalu opowiadał mi sanitariusz, że trzy dni leżałem na
podłodze, zanim się do mnie wzięli. Wyglądało, że lada chwila umrę i szkoda im było
czasu dla takiego, co ma beznadziejnie poharataną głowę. Zwalono im po bitwie coś ze
trzystu rannych i wybierali takich do uratowania. Kiedy na trzeci dzień jeszcze
dychałem, to mnie obejrzeli i okazało się, że byłem tylko zaszokowany. Wiecie co to jest
szok?
Teść wzruszył ramionami.
– Grunt, że żyjesz. – Obejrzał czapkę, włożył ją na głowę i powstał dźwigając z
trudem opasłe cielsko. – Ale spałem – powiedział – która może być godzina?
– Siódma dochodzi.
– Znaczy, że spałem pięć godzin, he, he… Może wrócimy, Paul. Piwa bym się napił,
mani świńskie pragnienie.
– Nie, pójdziemy do domu.
– Masz czas. Po co się tak spieszyć.
– Urlopnikowi do domu zawsze spieszno. Chodźmy.
Handt sięgnął do kieszeni i wyjął cygaro. Odgryzł koniec, a potem długo szukał
zapałek.
– Powiem ci – mruknął – bo i tak zaraz się dowiesz. – Nie patrzył na zięcia i ustroił
twarz w małpi grymas.
– Co się stało? – rzekł Kuntzig.
– Ii, właściwie nic takiego, tyle że nie masz do czego się spieszyć.
– Mówcie do diabła, co się stało?
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin