Witold Biengo - Serce w klatce.pdf

(1139 KB) Pobierz
Witold Biengo
Serce w klatce
Wszystkie postaci, sytuacje, instytucje etc. pojawiające się na kartach tej książki są,
oczywiście, najzupełniej fikcyjne i pojawić się mogły tylko w złośliwej wyobraźni
autora.
1
I
Nie lubię chodzić do szkoły. Szczera prawda. Nie lubię wstawać z rana tylko po to,
by odgrywać przez parę godzin dziennie poważnego i zdyscyplinowanego faceta, którym
nie jestem.
W ogóle nie lubię szkoły jako takiej, jako instytucji i nic na to nie poradzę. W końcu
chodziłem do różnych szkół przez dobre szesnaście lat i to powinno wystarczyć. Nawet
fakt, że wtedy chodziłem do szkół jako uczeń, a teraz jako nauczyciel, niewiele to
zmienia. Szkoła zawsze pozostanie szkołą.
Choć ta obecna, muszę to przyznać, nie jest jeszcze najgorsza. XVIII Liceum
Ogólnokształcące w Gdańsku przy ulicy Polanki. Imienia Artura Schopenhauera, sto
metrów od domu, w którym urodził się wielki filozof, znany moim uczniom głównie ze
słyszenia i napisu na tarczach, których i tak nie znoszą. Schopenhauer nie czułby się tu
dobrze, ale ja chyba nie powinienem narzekać. Ostatecznie i tak nie wylądowałem źle;
studia skończyłem w 1977, potem przez dwa lata usiłowałem napisać doktorat i pewnie
bym go skończył, gdyby nie zbytnie zaangażowanie w pracę społeczną, które
przypłaciłem rokiem nie chcianej, ale nieuniknionej rozłąki z pracą wszelką. Kiedy
powróciłem już do rzeczywistości, nie miałem ochoty ani na doktorat, ani na pracę
społeczną.
Tak więc szkoła nie byłaby złym miejscem, gdybym miał jeszcze większe
predyspozycje do wykonywania pięknego i trudnego zawodu nauczyciela. A z tym
gorzej. Mimo że szczeniaki, którym ładuję w głowy „język polski”, są o kilkanaście lat
ode mnie młodsi, nie udaje się w stosunku do nich żadna z możliwych taktyk. Więc: ani
dystans „olimpijski”, z przewagą wieku i doświadczenia przynależny, ani taki skrócony
do minimum z koleżeństwem i poufałością na dodatek. To dziwne, ale wydaje się, że oni
nie chcą ani autorytetów, ani kolegów.
Są samowystarczalni i czasami mam wrażenie, że to nie ja, ale oni wytwarzają –
zupełnie świadomie – pewien dystans, krótki jak cugle i jak one – łatwy do regulowania.
Na szczęście przetrwałem jakoś drugie półrocze i z ulgą, większą zapewne niż oni,
czekałem na zbliżające się wakacje. Przyszedł maj, a z nim matury i nadzieją na
wypchnięcie z szacownych murów imienia Schopenhauera mojej największej udręki –
przemądrzałej, modnej i niefrasobliwej IV C.
Wbrew moim niepokojom, małolaty przygotowały się całkiem nieźle do egzaminu
pisemnego – zdali w komplecie, a że większość wybierała się na studia humanistyczne i
pokrewne, ubłagali mnie o kilka konsultacyjnych spotkań przed egzaminem ustnym.
Było wczesne czwartkowe popołudnie, 14 maja, kiedy skończyłem ostatnie z nich.
Egzamin ustny wyznaczono na poniedziałek, miałem więc przed sobą, nareszcie, trzy dni
swobody i wolności od szkoły, małolatów i problemów w rodzaju „Literatura polska
2
wobec ucisku chłopa pańszczyźnianego”. Sam czułem się jak chłop pańszczyźniany
tylko co poddany dobrodziejstwu oczynszowania.
Nasze spotkanie, bo już nie tradycyjna lekcja, przebiegło spokojnie i niemrawo.
Dzieciaki przejęły się jednak egzaminami, wsadziły nosy w książki i zaczęły mnie
traktować z czymś, co przy dużym udziale dobrej woli, można by pewnie nazwać
zainteresowaniem. Odczułem nawet odcień serdeczności, gdy po skończonych zajęciach
wychodzili z sali, rzucając mi pospieszne „do widzenia”. Zajęty pakowaniem własnych
notatek, nie od razu zauważyłem, że ktoś, ociągając się z wyjściem, stoi naprzeciw
mojego biurka.
Podniosłem wzrok. W opustoszałej już zupełnie lekcyjnej sali stała przede mną Iza
Miller – spokojna, melancholijna i lekko, jak zwykle, uśmiechnięta. Mimo woli
zmieszałem się. Trochę to dziwne wyznanie w ustach nauczyciela, ale cóż – niewielu
znam mężczyzn, którzy zachowali całkowity spokój w obecności Izy. Nie licząc
oczywiście klasowych kolegów, którzy zdawali się doskonale spoufaleni z jej niezwykłą,
zjawiskową urodą w pełni dziewiętnastoletniego rozkwitu.
Iza była naprawdę piękna – nie tą lokalną, klasową urodą, pozwalającą królować na
kilku prywatkach i jednej dyskotece. Iza była zjawiskiem, harmonijnym tworem natury,
która połączyła w jedną całość klasyczne, choć nieco dziecinne rysy, wspaniałe rasowe
ciało dojrzewającej kobiety i nieuchwytny, subtelny i drażniący sexappeal, tchnąc w ten
twór na dodatek prawdziwy talent poruszania się, mówienia, robienia min, ubierania się i
makijażu. Uff... lista zalet dostatecznie długa, by przyprawić o zawrót głowy starszych
niż ja pedagogów.
I rzeczywiście: nieraz widziałem naszego dyrektora, pana Rączkowskiego, gdy po
kolejnej karcącej rozmowie z Izą (kiedy już, dygnąwszy, wychodziła z jego gabinetu)
zastygał w dziwnej pozie, z zadartym do góry podbródkiem i trwał tak chwil kilka, nim,
przełknąwszy głośno ślinę i westchnąwszy, nie wracał znów do rzeczywistości. Czasami,
podejrzewałem, że jego wychowawcze rozmowy ze „zjawiskiem” mają jakieś osobne,
ukryte i subtelne powody, bo, po prawdzie, Iza Miller nie dostarczała ciału
pedagogicznemu specjalnych kłopotów wychowawczych, ale to już osobny temat.
W każdym razie kłopotów rzeczywiście nie było, bo być nie mogło. Iza traktowała
szkołę z całkowitą obojętnością, wypełniając z grubsza, w sposób naturalny i miły,
wszystkie swoje wobec niej powinności i nie oferując od siebie nic ponadto, z pełną
świadomością, której nigdy jej nie brakowało, swej całkowitej odrębności i
przynależności do zupełnie innego świata niż ten, obramowany granicami szkolnego
muru.
To poczucie obcości nie było niczym wyjątkowym również w przypadku innych
małolatów, ale co do odrębności i niezależności Izy nie sposób było mieć wątpliwości.
Nigdy ich też, jak i złudzeń, nie miałem i nie zamieniłem z uczennicą Miller nawet pięciu
słów nie związanych ściśle z tematem lekcji lub klasówki. Bo i po co?
Teraz jednak zjawisko o imieniu Miller ( numer w dzienniku 22, ocena końcowa:
dobry) stało przede mną, uśmiechając się melancholijnie i czekając jakby na zachętę.
3
Przyłapałem się na tym, że przybrałem – mimo woli – pozę dyrektora
Rączkowskiego: zadarty w górę podbródek, lunatyczne spojrzenie i nieuniknione
zastygnięcie. Stropiłem się... po czym przełknąłem ślinę i westchnąłem. To też było
mimowolne i nieuniknione. A Iza czekała.
–Słucham, czy masz do mnie jakąś sprawę? – wykrztusiłem wreszcie w miarę
spokojnym głosem.
– Czy... czy mogę prosić o chwilę rozmowy?– zabrzmiało to bardzo poważnie.
Zaschło mi w gardle, więc skinąłem tylko głową.
– Ależ niech pan siądzie, panie profesorze – uśmiechnęła się nagle Iza i to
rozładowało moje idiotyczne napięcie.
– Tak, oczywiście – bąknąłem nieco zmieszany swoją pozą i opadłem z ulgą na fotel.
Iza stała naprzeciwko mnie i zastanawiała się, jak sformułować pierwsze zdanie. Ze
zdziwieniem zobaczyłem, ze nie jest wcale tak spokojna i opanowana jak zwykle. Twarz
zachowała posągowość rysów, ale dłonie, długie i zgrabne, nerwowo gniotły i rozwijały
złożoną w czworo kopertę.
– Pomyślałam, że mogę z panem porozmawiać, bo chodzi... chodzi mi o Adama.
Adama Meleszyńskiego – dodała szybko.
– Słucham uważnie – starałem się ją zachęcić.
– No właśnie... Zauważył pan, że go dziś nie było na zajęciach?
Rzeczywiście, Adam Meleszyński nie przyszedł na zajęcia i to powinno mnie
zdziwić. Choć bardzo niewiele wiedziałem o tym przystojnym, milkliwym chłopaku,
jedno musiałem przyznać – znał świetnie literaturę i pilnie odsiadywał wszystkie moje
zajęcia.
– Adam nie przyszedł dziś do szkoły – ciągnęła Iza – bo zniknął, przepadł gdzieś.
Już przedwczoraj...
– Nie rozumiem? Jak to zniknął – przecież przedwczoraj był pisemny z historii?
– Tak, tak – przytaknęła Iza. – Adam napisał pracę, wyszedł z sali wcześniej niż inni
i od tego czasu nikt go nie widział.
– Jak to: nikt? – ciągle nie mogłem wyjść ze zdumienia. – A rodzice, koledzy...
Może gdzieś zabalował?
– To do niego niepodobne – pokręciła głową Iza. – Zresztą, rodzice łudzą się takim
przypuszczeniem. Ale ja w to nie wierzę.
– Więc może jakiś wypadek...
– Nie, nie – przerwała mi. – Ja myślę, że on się po prostu urwał nam wszystkim.
Uciekł od...
– szukała słowa – rzeczywistości.
– W końcu jest pełnoletni – bąknąłem.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin