Afrykanka - Artur Baniewicz.pdf

(2593 KB) Pobierz
Artur Baniewicz
AFRYKANKA
2005
Czerwone słońce płonęło nad jej głową. Zamazywało szczegóły i kradło
kolory, pozostawiając czarne kontury postaci, samotny refleks światła
odbity od hełmu eskortującego ją żołnierza i coś, co sprawiło, że moje
sklejone snem powieki umknęły jedna od drugiej, pozwalając oczom
chłonąć widok, a umysłowi zapamiętywać.
Aureolę. Rozedrganą, złotoróżową poświatę, która otaczała zarys
kobiecej głowy aż po smukłą, pochyloną ze zmęczenia szyję.
Czułem, że jest wyczerpana; wyczytałem to z rytmu, w jakim kołysała
się na grzbiecie osiołka, z układu widocznej pod brzuchem zwierzęcia bosej
stopy, o której wiedziałem, że jest obolała od marszu po skalistych
bezdrożach. Wyczuwałem wiele rzeczy, których moje oczy nie potrafiły
dostrzec. Jej siłę, tak różną od siły wbitego w pancerz żołnierza, który
prowadził osła za uzdę. I jej urodę. Też inną, odmienną od urody młodych
kobiet mojego świata. I smutek.
Nie musiałem zaglądać w jej oczy, na pewno wielkie, bardzo ciemne i
bardzo błyszczące, by wiedzieć, jak mało jest w nich radości. Nie chciałem
w nie zaglądać, choć mogłem: koniec mojej pryczy prawie dotykał ściany z
zakratowanym oknem. Wystarczyło odepchnąć się od glinianego muru, by
dopaść prętów i ogarnąć wzrokiem większy, prawdziwszy kawałek świata.
Może nawet – gdybym okazał się szybszy – wyciągając z całych sił ramię,
zdołałbym musnąć koniuszkami palców podrapaną stopę ciemnookiej. Ale
nie zrobiłem tego.
Był grudzień, z nieba lał się żar, od którego drżało powietrze, a ona
jechała na osiołku. Zawsze wyobrażałem to sobie właśnie tak i choć nigdy
nie wierzyłem, by u źródeł tej wizji było coś więcej niż piękny mit,
siedziałem w bezruchu nawet wtedy, gdy po kobiecie i jej kłapouchu
pozostała tylko chmurka wirującego w słońcu kurzu.
Uśmiechnąłem się do osadzonych w glinie krat mojej celi. Był grudzień,
z nieba lał się żar, a Betlejem leżało raptem sto dni marszu stąd.
Coś zabrzęczało wysoko w górze. Podnosiłem głowę, kiedy półlitrowa
puszka rąbnęła mnie w potylicę.
– Jesteście dupa, nie oficer, Koziej. Mówiłem: tą, którą trzymacie w
lewej ręce. Pustą, Koziej. Jak na ten przykład wasza głowa.
Bez pośpiechu przewróciłem się na plecy.
– Po pierwsze: nie pusta, tylko w czapce – stwierdził z godnością
podporucznik Koziej, kucając przy oknie i opierając kolano o kratę. – Po
drugie: w lewej miałem akurat pełną, co prowadzi do wniosku, że to wy,
Koliszewski, jesteście... O, obudził się.
Usiadłem po turecku i posłałem w stronę okna smętny uśmiech.
– Czołem, panowie – mruknąłem, masując się po czaszce. – Co to miało
być: wstęp do przesłuchania?
– Wpadliśmy sprawdzić, czy ktoś tu jeszcze gnije – wyjaśnił
podporucznik Koliszewski. Tak jak Koziej był w szortach, ale brakowało
mu wojskowego akcentu w postaci błękitnej czapeczki z emblematem
ONZ.
– Mumifikuję się – poprawiłem. – A cóż miałbym robić?
– Koziej wysunął śmiałą hipotezę, że pana wypuścili. – Usiadł przed
oknem i pociągnął z puszki. – I że z tej radości pogna pan do miasta uchlać
się w porządnej knajpie.
Schyliłem się i podniosłem puszkę z glinianego klepiska. Żywiec, w
dodatku schłodzony. Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy niebieska
czapeczka Kozieja nie zmieniła barwy na czerwoną, a jemu samemu nie
sypnął się bujny siwy zarost. Był grudzień, miesiąc cudów i Świętego
Mikołaja.
– To dla mnie? – zapytałem niepewnie.
– Alkohol niszczy mózg – poinformował mnie Koliszewski.
– Wie coś o tym – zapewnił Koziej. – Jest pijakiem.
– Obaj jesteśmy – ciągnął niezrażony Koliszewski. – Ludźmi do szpiku
kości zepsutymi, egoistami i świniami.
– Wiem coś o tym. – Otworzyłem puszkę. – Jestem waszym sąsiadem.
Byłem nim dostatecznie długo, by poprzedzić pierwszy łyk kilkoma
pociągnięciami nosa i badaniem końcem języka. Na trzeźwo płatali małpie
figle tylko jeden drugiemu. Ale teraz trzeźwi nie byli.
– Zero mydła – powiedział ze smutkiem Koziej. – Zero pieprzu i
środków na przeczyszczenie. Może doktor śmiało pić naszą krwawicę.
– Przyszliście po zwolnienie – zgadłem. – Ktoś chce posłać was gdzieś,
gdzie strzelają, a nie ma piwa i lodówek.
– Nasze stalowe rumaki czekają – Koliszewski próbował je wskazać
patetycznym gestem, ale areszt przesłaniał widok na park maszynowy,
gdzie na naczepach ciągników siodłowych grzały się cielska czołgów.
– Tak sobie pomyślałem, że warto spełnić dobry uczynek – wyjaśnił
Koziej. – Pomóc bliźniemu, ot tak, bezinteresownie, jak w bajce...
– Ty?! – oburzył się Koliszewski. – Ty pomyślałeś?!
– ...a gdyby uniósł się honorem i chciał się odwdzięczyć, to nic z tego,
żadne trzy życzenia. Jedno symboliczne życzonko, góra.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin