Katarzyna Berenika Miszczuk - Ja, diablica 01 - Ja, diablica.pdf

(1344 KB) Pobierz
Dedykacja
Moim Fanom. Gdyby nie Wy, nie byłoby tej książki
Katarzyna Berenika Miszczuk
Ja, anielica
Cykl: Wiktoria Biankowska (tom: 2)
Wydawnictwo: W.A.B. 2011
1
Zastukałam do drzwi. Pomalowana na biało sklejka zadrżała.
Czekałam cierpliwie na zaproszenie, jednak nie dobiegł mnie żaden
dźwięk. Zastukałam ponownie. Znowu cisza.
W końcu nie wytrzymałam. Załomotałam mocno, szarpnęłam klamką
i wsunęłam głowę do pokoju.
Można?
zapytałam i nie czekając na odpowiedź, bezczelnie
weszłam do środka.
Kobieta siedząca za prostym metalowym biurkiem zmierzyła mnie
ponurym spojrzeniem. Siorbnęła kawę z kubka. Uchylone okno, za
którym widać było tylko przeraźliwą biel, otworzyło się szerzej. Mroźny
przeciąg uderzył mnie prosto w twarz. Poczułam w oczach łzy.
‒ Proszę… ‒ mruknęła posępnym głosem.
Zabrzmiało to zupełnie tak, jakby wycedziła: „Skoro już pani musi…”.
Dla pewności zerknęłam jeszcze raz w stronę tabliczki na drzwiach.
Nie pomyliłam się. „Informacja”. Śmiało zamknęłam za sobą drzwi.
Urzędniczka przyglądała się krytycznie moim wysokim obcasom i
dopasowanemu bordowemu płaszczykowi. Sama miała na sobie dość
niekształtny kostium w szarą jodełkę. Zmarszczyła brwi, posyłając pełne
zazdrości spojrzenie.
Byłam ciepło ubrana, lecz mimo to zrobiło mi się zimno. W pokoju
panowała bardzo niska temperatura. Czy ona tego nie czuła? Zerknęłam
na pomarszczoną twarz. No tak… menopauza i uderzenia gorąca.
Usiadłam na krześle, które okazało się piekielnie niewygodne.
Uśmiechnęłam się promiennie do urzędniczki. W końcu to nie jej wina,
że miała taką koszmarną pracę i garsonkę. Ściany w brudnym żółtawym
kolorze na pewno nie koiły jej nerwów. Tak samo jak tandetne akwarele i
zasuszona paprotka na parapecie, już nawet niewołająca o podlanie,
tylko o kosz na śmieci.
Że już nie wspomnę o tych niewygodnych metalowych krzesłach…
‒ Dzień dobry ‒ powiedziałam. ‒ Mam pytanie…
A co ja informacja jestem?
znowu siorbnęła łyk kawy.
Odchrząknęłam, hamując się przed kąśliwą uwagą, i mimo wszystko
zadałam jej pytania, które ułożyłam sobie wcześniej i zapisałam
skrupulatnie na karteczce. Nie chciałam niczego zapomnieć, skoro już
zebrałam się w sobie, żeby odwiedzić ten ponury urząd.
Kobieta patrzyła na mnie spod oka. Odstawiła kubek na poplamiony
blat i zaczęła bawić się pieczątką. Kilka podań i dokumentów leżących
przed nią miało na sobie ślad czerwonej pieczęci i zacieki z kawy.
Zamiast odpowiedzieć na którekolwiek z moich pytań, urzędniczka
sięgnęła do szuflady i podała mi małą książeczkę.
Tu ma pani wszystkie potrzebne informacje, jak wypełnić każde
pole formularza
skwitowała moje słowa.
A teraz przepraszam, ale
mam przerwę obiadową. Do widzenia pani.
Zaskoczona, parę razy otworzyłam i zamknęłam usta. Nie wiedziałam,
jak mam zareagować na tak bezczelną odprawę. Za kogo ona się
uważała?
Bez słowa ścisnęłam w dłoni książeczkę i wyszłam. Nie omieszkałam
przy tym trzasnąć drzwiami. Usłyszałam brzdęk doniczki. Przeciąg chyba
otworzył szerzej okno i paprotka spadła. A to pech…
Podaną mi broszurkę wyrzuciłam do kosza. Już taką miałam. Była z
tego samego gatunku poradników co rozmaite instrukcje obsługi sprzętu
elektronicznego. Normalny człowiek ich nie zrozumie nawet ze
słownikiem poprawnej polszczyzny. Do tego typu instrukcji potrzebny
był raczej wysoki, chudy facet z rzadkim zarostem i denkami od butelek
zamiast okularów. Informatyk.
Opatuliłam się szczelniej płaszczem, kierując się do wyjścia z
budynku. Na zewnątrz zerknęłam jeszcze raz na drzwi.
Ciemnogranatowy napis „Urząd Skarbowy” przykryty był do połowy
czapą śniegu.
Nigdy wcześniej nie byłam w tym miejscu, ale po tej wizycie już go
nie lubiłam. Tak jak podejrzewałam, wypełnienie PIT‒u okazało się
wyczynem ponad moje siły.
Śnieg sypnął mi prosto w oczy. Kolejna anomalia pogodowa w tym
roku. Najpierw gorąca jesień, a teraz mroźna wiosna. Zimny wiatr od
razu odnalazł wszystkie szpary w moim ubraniu. Zadrżałam.
Skierowałam się w stronę parkingu do mojego kochanego autka.
Marzyłam o tym, żeby usiąść w jego ciepłym wnętrzu i podkręcić
ogrzewanie. Miałam jeszcze do załatwienia kilka ważnych spraw na
mieście.
Gdzie ja postawiłam samochód? Zatrzymałam się zbita z tropu.
Wszystkie były przykryte białymi kołderkami i wyglądały identycznie.
A tak, już wiem. W szóstym rzędzie na miejscu parkingowym numer
sześć.
Wsiadłam do mojej srebrnej, poobijanej corsy, którą dostałam od
brata chyba półtora roku wcześniej. On kupił sobie dżipa. Też mogłabym
mieć dżipa. Najlepiej takiego ze stalowymi ramami dookoła. Wtedy
mogłabym spokojnie taranować inne pojazdy i nie miałabym rys na
karoserii.
Miałam nadzieję, że dżip szybko mu się znudzi i mi go odda.
Jego drugą własną inwestycją było mieszkanie, które zajmował teraz
ze swoją narzeczoną Natalią. Nie mogłam doczekać się ich ślubu.
Chciałam, żeby Marek był szczęśliwy. Uśmiechnęłam się do odbicia w
lusterku. Ja byłam szczęśliwa. Miałam wspaniałego chłopaka ‒ Piotrusia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin