Isaac Bashevis Singer - CIENIE NAD RZEKĄ HUDSON.rtf

(2957 KB) Pobierz

Isaac Bashevis

SINGER

CIENIE NAD RZEKĄ HUDSON

 

Od wydawcy

Zdarzenia, o których mowa w książce Cienie nad rzeką Hudson, miały miejsce krótko po zakończeniu drugiej wojny światowej, na początku ery zimnej wojny. Akcja powieści toczy się w okresie między grudniem 1947 roku a listopadem 1949 roku, głównie w Nowym Jorku, zanim powstało państwo Izrael. Książka zawiera krótki epilog w formie listu napisanego w 1949 roku. Isaac Bashevis Singer opublikował pierwotną wersję powieści w jidysz w „The Forward”, gdzie ukazywała się w odcinkach dwa razy w tygodniu od stycznia 1957 roku do stycznia 1958. Tłumacze­ nia podjął się profesor Joseph Sherman z University of the Witwaters- rand, redakcji dokonali Jane Bobko oraz Robert Giroux.

 

 

 

Tamtego wieczoru w mieszkaniu Borysa Makawera na Upper West Side zebrali się goście. Blok mieszkalny, do którego Borys właśnie się przeprowadził, przypominał mu Warszawę. Zbudowany wokół ogromnego podwórza, jedną ścianą był zwrócony w stronę Broadwayu, a drugą w stronę West End Avenue. Okno cabinet de travail - lub gabinetu, jak nazywała ten pokój córka Borysa, Anna 1 wychodziło na podwórze i ilekroć Borys wygląda! na nie, potrafił sobie niemal wyobrazić, że jest z powrotem w Warszawie. Pośrodku zacisznego podwórza znajdował się mały ogródek otoczony drewnianym płotkiem. W ciągu dnia słońce powoli pięło się w górę, nad przeciwległą ścianę domu. Dzieci, bawiąc się, biegały po asfalcie, dym unosił się z kominów, fruwały i ćwierkały wróble. Brakowało jedynie handlarza starzyzną, z workiem na plecach, albo kataryniarza z papugą. Gdy Borys patrzył na podwórko i wsłu­ chiwał się w jego ciszę, odpływał gdzieś cały amerykański rozgardiasz i pojawiały się europejskie myśli - leniwe, rozwlekłe, pełne mło­ dzieńczej tęsknoty. Wystarczyło jednak przejść do salonu - zwanego living room - by usłyszeć gwar Broadwayu, docierający nawet na czternaste piętro. Stojąc przy oknie i spoglądając z góry na hałaśliwe samochody, autobusy i ciężarówki, słysząc nawet dudnienie metra spod żelaznych krat, przywołał na pamięć sprawy, które miał załatwić, pomyślał, że musi zatelefonować do swego maklera i spotkać się z księgowym. Dzień stał się nagle za krótki i Borys odczuł potrzebę sięgnięcia po pióro i notatnik. Przy tej okazji przyszedł mu na myśl werset z Biblii: „Pan nie był w trzęsieniu

ziemi"1. Gdy jednak padał śnieg, Broadway stawał się przyjemnie swojski. W okresie zimowym okna zamykano na cztery spusty, zabez­ pieczano okiennicami, zaciągano zasłony.

W taki właśnie wieczór Borys zaprosił swą córkę Annę z mężem oraz bratanka, Hermana Makawera, który uniknął hitlerowskiego Ho­ locaustu. Herman wyjechał z Polski, by walczyć w Hiszpanii po stronie lojalistów, następnie przedostał się do Algieru, a stamtąd, z pomocą Borysa, do Ameryki. Pozostałymi gośćmi byli profesor Shrage, Hertz Dawid Grein, doktor Salomon Margolin - przyjaciel Borysa z czasów nauki w jesziwie w Górze Kalwarii I i doktor Zadok Halperin z siostrą Frydą Tamar.

Zanim zasiedli do jedzenia, Borys włożył jarmufkę i zaprosiwszy innych, by uczynili to samo, obmył ręce, odmawiając odpowiednie błogosławieństwo. Całemu rytuałowi przyglądała się bacznie Fryda Ta­ mar, wdowa po niemieckim rabinie i wykształcona kobieta, która wydała książkę w języku angielskim na temat roli kobiet w judaizmie. Pozostali goście natomiast zachowywali się jak niewierzący. Borys był wdowcem i posiłek został przygotowany przez jego kuzynkę Rejce, która prowadzi­ ła mu dom od śmierci żony dwadzieścia trzy lata temu. Towarzyszyła Borysowi w jego całej wędrówce - z Warszawy do Berlina, a następnie, po objęciu władzy przez Hitlera, z Paryża do Casablanki, Hawany i ostatecznie do Nowego Jorku.

Po kolacji wszyscy przeszli do salonu. Borys urządził swoje nowe mieszkanie na podobieństwo dawnych mieszkań w Warszawie i Berlinie

-              ciężkie mahoniowe meble, zdobne żyrandole z kryształowymi wisiora­ mi, pluszowe i aksamitne kanapy oraz krzesła z koronkowymi narzut­ kami i pokrowcami z frędzlami. W Ameryce kupował wciąż nowe tomy literatury rabinicznej i wszelkie rodzaje antycznych lamp na święto Chanuki, zegary z hebrajskimi cyferblatami, drewniane talerze na seder, uroczystą wieczerzę paschalną, szabasowe lichtarze oraz napierśniki, korony i zdobne walki, które upiększają zwoje Tory. W jednym z poko-

w trzesieniu ziemi, lecz „w szmerze

jów urządził nawet niewielki dom modlitwy. Znajdowały się w nim dwa miedziane kandelabry, Arka Przymierza, bima oraz ścienna płyta z wersetem z Psalmów, zachęcająca do refleksji i medytacji. Mimo że we wczesnej młodości, ze względów praktycznych, zmienił imię z Baru- cha na Borys, nigdy nie zapomniał o swym żydowskim pochodzeniu.

Po hitlerowskiej masakrze Borys powrócił do gorliwych praktyk religij­ nych. W szalu modlitewnym i z przytwierdzonymi filakteriami od­ mawiał poranną modlitwę każdego powszedniego dnia i nigdy już nie zaniedbywał modlitw popołudniowych oraz wieczornych. Odszukał w Williamsburgu chasydzkiego rebego, do którego ojca jeździł ongiś jego ojciec, reb Menachem Makawer. I nadal pamiętał kilka stron Gemary.

Teraz, w salonie, Borys zacytował jeden z rymowanych aforyzmów rebego:

1 „Skoro plemię niewiernych i tak nas wybije, zachowajmy choć nasze żydowskie imię”. Nawet jeśli mordują nas jako jednostki, czemu mieliby­ śmy umrzeć jako naród? Pozostańmy przynajmniej Żydami i nie asymi- lujmy się.

i Zgodnie z twoim punktem widzenia, Baruch - powiedział doktor Margolin, krzywiąc się - jeśli ktoś nie stosuje się do każdego bzdurnego rozporządzenia niewydarzonego rebego, ten automatycznie jest asymi- lantem. Wierz mi, gdyby Mojżesz zmartwychwstał i przyjrzał się bacznie tym prymitywnym williamsburskim krzykaczom w czarnych chałatach, zawsze wymachującym rękami, przekląłby ich. Pamiętaj, że był księciem egipskim, a nie pejsatym szmegege. Zdaniem Freuda, był Egipcjaninem.

I Cicho bądź, Szlojmełe. Freud był plugawym Niemcem. Wszystko, co wiemy o naszym Nauczycielu Mojżeszu, jest zawarte w Torze.

1 Mojżesz miał dwie żony I jedną córkę midianickiego kapłana, a drugą czarną. Tutaj, w Nowym Jorku, musiałby mieszkać z nią w Harlemie.

-              Bluźnierco! Zachowaj swoje głupie dowcipy dla siebie! Co my wiemy o przeszłości? Każde pokolenie ma własne obyczaje.

1 Przekonali cię, byś uwierzył, że wszyscy Żydzi są przygarbionymi niuchaczami, i taki obraz utkwił w twojej głowie. Dla ciebie jedynymi Żydami są polscy chasydzi w prymitywnych rosyjskich kapotach, kradnący resztki jedzenia ze stołów zrzędliwych rabinów. A Żydzi

hiszpańscy? A włoscy? Czy Manoello Giudeo nie był Żydem? A rabin Moszc Chaim Luzzatto? A Joseph Solomon z Candii? A rabin Leone da Modena? Gdybyś znał trochę historię, nie byłbyś taki ograniczony.

-              Historia, tajemnica, cykoria! Czego to dowodzi? Wiem jedno, Sziojmełe: nasi ojcowie byli Żydami, my staliśmy się pół-Żydami, a nasze dzieci są... cóż, wolę nic już nie mówić. Jeśli młodzi Żydzi mogą wstępować do NKWD i strzelać do ludzi po tamtej stronie świata, to my powinniśmy, lamentując, drzeć szaty i odbywać żałobę nie przez siedem dni, lecz przez całe życie.

-              No to przywdziej żałobę. Żydowskość twojego ojca i dziadka już nie istnieje i nigdy nie będzie istniała. To krótki epizod w żydowskiej historii.

i Właśnie że istnieje nadal i będzie istniała! - zawołał Borys Maka- wer. - Nie dalej jak wczoraj kupiłem świętą księgę wydrukowaną przez studentów jesziwy w Szanghaju. Głodowaliśmy, ale drukowaliśmy święte księgi. Uciekliśmy od Hitlera i Stalina i publikowaliśmy komentarze Raszby. I gdzie? W Chinach! Przysięgam ci, Sziojmełe, w tysiąc lat po tym, jak zapomnimy o wszystkich twoich intelektualistach, nadal będzie­ my studiować Gemarę. i Cóż, skoro przysięgasz, nie mam nic więcej do powiedzenia.

Te same spory, te same kłótnie powtarzały się w różnych odmianach za każdym razem, gdy się spotykali, ale ani Borys, ani jego goście nigdy nie mieli ich dosyć. Zimowy wieczór właśnie się zaczął. Z siedmiu obecnych mężczyzn pięciu było bez kobiet. Margolin ożenił się dwadzieś­ cia lat temu z Niemką w Berlinie. W 1938 roku porzuciła go i związała się z nazistą. Zabrała ze sobą ich małą córeczkę, Mitzi. Zona profesora Shrage zginęła w warszawskim getcie. Herman nigdy się nie ożenił. Hertz Grein miał rodzinę, ale był typem mężczyzny, który nigdy nie zabiera ze sobą żony na wizyty. Siedział na szezlongu, rozmawiając z Anną, córką Borysa Makawera i żoną Stanisława Lurii.

-              Zaczynają znowu wałkować problem żydowski - powiedział do niej konfidencjonalnym szeptem.

-              Słucham tych samych rozmów od czasów, gdy byłam taką małą dziewczynką - odrzekła Anna, pokazując gestem, jakiego wzrostu wów­ czas była. Ogromny brylantowy pierścionek na jej palcu rozbłysnął w świetle lamp wszystkimi kolorami tęczy.

Stanisław Luria, mąż Anny, próbował przekabacić bratanka gos­ podarza, Hermana. Herman był zagorzałym komunistą, Luria nato­ miast należał do zawziętych przeciwników komunizmu. Miał żal do Ameryki jedynie za to, że zrzuciła bombę atomową na Hiroszimę, a nie na Moskwę. Jednak Luria i Herman mieli ze sobą coś wspólnego

-              obaj mówili płynnie po polsku. Luria wykładał prawo w Warszawie, a Herman studiował na wydziale prawoznawstwa, zanim wyjechał bro­ nić Madrytu.

I Proszę pana - mówił Luria - wiem dokładnie, co pan myśli. Znam marksizm lepiej od wszystkich marksistów razem wziętych. Niestety, ja również na chwilę zrobiłem z siebie głupca. Był czas, że nawet uwierzy­ łem w Lenina. Ach, błądzić jest przywilejem młodości. Jeśli młody człowiek nie popełnia błędów, to znaczy, że coś z nim nie w porządku. Mam jednak nadzieję, że z jednym pan się zgodzi, a mianowicie, że bez pomocy Wuja Sama, bez ustawy o pożyczce i dzierżawie, pański towa­ rzysz Stalin nigdy nie dotarłby do Berlina. Chyba przyzna to nawet najzagorzalszy jego zwolennik...

W głosie Lurii brzmiała gorąca prośba, by Herman dopatrzył się w jego słowach racji. Był mężczyzną po pięćdziesiątce, niskim, o szero­ kich ramionach, niezwykle krótkiej szyi i wielkiej głowie, z grzywą potarganych ciemnych włosów, przyprószonych siwizną. Na jego nadętej twarzy malowała się butna pewność siebie. Krzaczaste brwi opadały na żółte oczy, pod którymi znajdowały się sine worki upstrzone brudnymi plamkami. Nozdrza miał wyjątkowo duże. Było w nim coś brutalnego i gwałtownego, mimo że sprawiał wrażenie ospałego, niemrawego. Niskie czoło przecinała głęboka zmarszczka lub szrama, trudno powiedzieć.

Herman miał zaledwie trzydzieści trzy lata, ale wyglądał na więcej. Był niski jak jego wuj, ale nie tak pospolity. Miał prostokątną głowę, włosy obcięte krótko, na wojskową modłę - w Hiszpanii awansował do rangi kapitana czy majora - i zimne stalowoszare oczy ukryte za binoklami. Mówił powoli, z powściągliwością dyplomaty ważącego każde słowo.

-              Nikt nic wie - rzekł bezdźwięcznym głosem - co by się stało, gdyby nie uchwalono ustawy o pożyczce i dzierżawie. To akademicki spór. Jedna rzecz nie ulega wątpliwości - Amerykanie opóźniali utworzenie drugiego frontu aż do chwili, gdy Związek Sowiecki znalazł się u progu zdecydowanego zwycięstwa.

-              Czy sugeruje pan, że inwazja na Francję była niepotrzebna?

-              spytał Luria.

-              Faszyści byli już wówczas rozgromieni.

-              Jeśli pozwolimy Stalinowi pisać historię świata, to prawdopodobnie dowiemy się, że alianci walczyli po stronie Hitlera - zripostował ostro Luria.

-              Aż do bitwy pod Stalingradem alianci mieli nadzieję, że Sowieci poniosą klęskę.

Luria uniósł brwi. W jego żółtych oczach płonęła furia. Zaciskał prawą dłoń - szeroką, ciężką, z nabrzmiałymi żyłami i paznokciami przypomi­ nającymi szpony - jak gdyby miał zamiar kogoś uderzyć. Nie podniósł jej jednak z kolana. Zamiast tego odparł tępo:

-              O, Boże, spójrz na potęgę fałszu! Jakże jest niewiarygodnie ogrom­ na! Niczym otchłań bez dna.

Borys nie był erudytą ani uczonym, ale kochał Torę i naukę. Chociaż dobrze mu się powodziło w interesach, wielokrotnie żałował, że nie został rabinem, uczonym lub choćby zwykłym pismakiem. Niski, krępy, o dłoniach i stopach zbyt dużych w stosunku do wzrostu,

o              dużych ciemnych oczach, haczykowatym nosie i mięsistych wargach, nosił kozią bródkę i mówił grzmiącym głosem. Uparcie trwał przy warszawskim jidysz, nie nauczywszy się nigdy porządnie ani nie­ mieckiego, ani angielskiego. Gdy miał okazję pisania po hebrajsku, jeśli udało mu się przepisać stronicę z Gemary, była upstrzona błędami. Borys posiadał natomiast jedno wielkie uzdolnienie - do handlu. Potrafił wyczuć dobry interes. Gdy przyjechał do Nowego Jorku z Hawany, nie rozumiał słowa po angielsku, ale zaledwie po czterech tygodniach wędrówki po mieście wiedział doskonale, na czym można zrobić pieniądze. Oczywiście, w tamtych czasach wzbogacenie się nie było zbyt wielkim wyczynem. Waszyngton wy­ dawał miliardy. Borys został wspólnikiem w fabryce produkującej

galanterię skórzaną. Tutaj, w Ameryce, znal biznesmenów, z którymi się stykał, gdy mieszka! jeszcze w Berlinie, toteż bez trudu uzyska! kredyt, nawiązał kontakty, wyrobił sobie koneksje. Stwierdził, że w interesach, podobnie jak we wszystkich innych sprawach, istnieją najróżniejsze kręte ścieżki, ale tylko jedna prosta droga. Należy po prostu kroczyć drogą uczciwości. Ale księgi, święte i wieczne, to coś innego. One tworzą morze, w którym można pływać przez całe życie i nigdy nie dotrzeć do żadnej wyspy zrozumienia. Wie­ lokrotnie słyszał, jak rabini, profesorowie i uczeni obrzucali się nawzajem obelgami, wyzywając od ignorantów i zakutych łbów. Nie­ zależnie od tego, jak głęboką wiedzę ktoś posiadał, zawsze znalazł się inny, który z niego szydził.

Borys uwielbiał przysłuchiwać się rozmowom owych intelektualistów, jak się kłócili, drwili z siebie nawzajem, a nawet rzucali na siebie oszczerstwa. Na przykład, Zadok Halperin był jednym z ludzi, których Borys utrzymywał w Berlinie. Halperin był swego rodzaju znako­ mitością. Uzyskał stopień naukowy w dziedzinie filozofii w Szwajcarii i przez pewien czas wykładał na uniwersytecie w Bemie. Prace Halperina w języku niemieckim na temat Kanta, Salomona Maimona i Hermanna Cohena były cytowane w podręcznikach filozofii. Jego monografie w języku hebrajskim studiowano na uniwersytecie w Je­ rozolimie. Jego znajomość Talmudu oraz innych świętych dzieł nie znała granic. Sprowokowany, potrafił zacytować z pamięci każdy ustęp. Nigdy jednak nie udało mu się wykorzystać swej ogromnej wiedzy do zarabiania na życie. Teraz siedział w fotelu w salonie Borysa 1 niski, krępy, z wydatnym brzuchem, siwą głową i bujnymi bokobrodami, które upodabniały go do Nietzschego. Roześmiane oczy o chłopięco psotnym wyrazie spoglądały spod krzaczastych brwi. Im hojniej Borys pomagał Halperinowi, tym on zachowywał się podstępniej wobec swego dobroczyńcy. Ponieważ był zwolennikiem haskali, pogardzał religią. Jak zwykle rozmowa krążyła wokół pro­ blemów żydowskich i Halperin zauważył w swym topornym zniem­ czonym jidysz:

I Czego pan chce, drogi Herr Makawer? Nie da się cofnąć wskazówek zegara historii. Czy tylko dlatego, że Hitler był szaleńcem, świat musi wrócić do epoki średniowiecza? Głupota! Istnieje wyłącznie jedno źródło

wiedzy, a jest nini doświadczenie - w starym dobrym znaczeniu, jakie przypisywali mu Locke i Hume. Wszystko inne jest bezużyteczne. Posunę się nawet dalej niż Hume 1 dla mnie jedynym ważnym wyznacznikiem jest matematyka stosowana. Jeśli nie było prostej linii, jeśli wszystko miało garby, to potrzebowaliśmy innej geometrii...

-              Teraz mamy inną geometrię - przerwał mu Margolin. - Nie słyszał pan nigdy o Łobaczewskim i Riemannie?

-              Wiem, wiem, ale w dalszym ciągu twierdzę, że geometria euklideso- wa będzie istniała zawsze, a inne pozostaną tylko zabawą. Możecie mnie nazwać heretykiem, ale mam w nosie również teorię Einsteina.

-              Człowiek musi zrozumieć, zanim coś odrzuci - odparł Margolin.

-              Tak i właśnie dlatego mi się to nie podoba. To, czego ktoś nie potrafi zrozumieć, jest a priori bzdurą. Znałem Einsteina osobiście. Odbyliśmy w Berlinie wiele rozmów. To, przepraszam, niepraktyczny człowiek.

-              Niepraktyczny człowiek, któremu zawdzięczamy bombę atomową.

-              Bez Einsteina też byśmy ją mieli.

-              Dosyć już, dosyć. Znowu zaczynacie! - przerwał im Borys. - Jajko czy kura. Einstein jest geniuszem i wy obaj również. O co tu kruszyć kopie? Dlatego że Rockefeller jest milionerem, nikt inny nie może nim zostać w przyszłości? Tutaj starczy pieniędzy dla obu. Tak samo sprawa wygląda z wiedzą... Rejce, podaj herbatę! Doktorze, proszę spróbować strudla. Nie jestem ekspertem, jeśli idzie o Einsteina, ale mogę wam powiedzieć bez obawy, iż ktoś temu zaprzeczy, że strudel jest wyśmienity. Upiekła go Rejce. Nie przełknęlibyście strudla upieczonego w Ameryce.

-              Tak, rzeczywiście, strudel to nader poważna sprawa - rzekł z uśmie­ chem Halperin, odsłaniając sczerniałe zęby ze złotymi plombami. Poda­ no mu widelczyk do ciasta, ale wolał jeść palcami. Były krótkie, z kęp­ kami włosów i obgryzionymi paznokciami. Poza namiętnością do jedze­ nia miał jeszcze jedną - mógł spędzić cały dzień, kopcąc cygara. Borys zwykł mawiać, że Halperin nie pali cygar, lecz je połyka. Wiecznie rozsiewał wokół siebie kupki popiołu, palce miał poplamione nikotyną. Rejce chodziła za nim z popielniczką i nie spuszczała go z oka w obawie, by nie wypalił dziur w meblach. Czarny garnitur, który nosił niezależnie od pory roku, był zawsze cały w plamach nie do wywabienia. Z uszu i nozdrzy sterczały mu kępki włosów. Nawet w Ameryce upierał się przy

noszeniu sztywnych kołnierzyków w stylu europejskim, szerokich krawa­ tów i spinek do mankietów. Ponieważ nie chciał nawet przymierzyć żadnych innych butów, przyjaciele szukali po całym Nowym Jorku trzewików na gumowej podeszwie. W kieszeni jego kamizelki tkwił zegarek o trzech wieczkach. Margolin mawiał, że duchowo i fizycznie Halperin żyje nadal w dziewiętnastym wieku.

Ze wszystkich obecnych mężczyzn doktor Margolin byl najwyższy. Wyprostowany i a zawsze trzymał się prosto - mierzył ponad metr osiemdziesiąt. Miał pociągłą surową twarz i zimne szare oczy pruskiego junkra. Ubierał się zgodnie z wymogami najświeższej mody, był gładko wygolony, dłonie miał wypielęgnowane. W Niemczech nosił nawet mo- nokl. Plotka głosiła, że dorobił się na nielegalnych aborcjach. Z trudem przychodziło uwierzyć, że przed czterdziestu laty Margolin był studentem jesziwy w Górze Kalwarii. Mówił po rosyjsku jak rodowity moskwianin, po niemiecku jak berlińczyk, a po angielsku z oksfordzkim akcentem. Przez całe życie był zagorzałym zwolennikiem rozrywek sportowych, w których gustowały wyższe sfery, toteż samo się rozumiało, że zaczął leczyć w Berlinie arystokratyczną klientelę. W Nowym Jorku należał do rozmaitych nieżydowskich klubów. Mimo to jednak zarówno w Berlinie, jak i w Nowym Jorku pozostawał w bliskich stosunkach z Borysem Makawerem. Przychodził na jego wszystkie przyjęcia, był lekarzem rodzinnym i w tych rzadkich przypadkach, gdy doktora Halperina zawodziła pamięć podczas recytowania ustępów z Gemary, to Salomon Margolin podpowiadał mu, jak również wychwytywał jego błędy w łacinie.

-              Masz nie głowę, lecz instrument muzyczny - żartował często Borys. I Och, Sziojmełe, gdybyś nie uległ tym wszystkim bzdurom, prześcignął­ byś geniuszem naszych mędrców.

Teraz powiedział tylko:

I Zrób, o co prosiłem, Sziojmełe, poczęstuj się kawałkiem strudla. Z pewnością ci nie zaszkodzi. To całe gadanie na temat kalorii jest funta kłaków warte.

Doktor Margolin zmierzył go chłodnym spojrzeniem.

-              Nie mam ochoty nosić przed sobą takiego kufra jak ty.

Na krześle z wyplatanym oparciem siedział profesor Shrage, niski mężczyzna o pooranej zmarszczkami twarzy, z siwą brodą i siwymi włosami, sterczącymi z czaszki niczym bagienna trawa, oraz nabiegłymi krwią oczami, nad którymi zwisały niesforne siwe brwi. Dawid Shrage, który również studiował w Szwajcarii, był potomkiem warszawskich chasydów, wykształconych i zamożnych ludzi. Starszy o dziesięć lat od doktora Halperina, należał do wcześniejszego pokolenia i choć nadal pozostawał uczniem Chaima Zeliga Słonimskiego, pierwszy wśród młodzieży chasydzkiej w Polsce studiował za granicą. Shrage był matematykiem i w pewnym okresie wykładał nawet na Uniwersytecie Warszawskim. Przez ostatnie dwadzieścia lat profesor poświęcił się badaniom psychologicznym, w których stosował swoją wiedzę matema­ tyczną. W Polsce był przez jakiś czas blisko związany ze sławną madame Kluski. Przyjechał do Ameryki w przeddzień drugiej wojny światowej, ale jego żona Edzia zginęła z rąk faszystów. Do dziś opłakiwał ją i nigdy nie zaprzestał prób skontaktowania się z jej duchem w zaświatach. Profesor rzadko brał udział w rozmowach u Borysa Makawera. Miał przytępiony słuch i mówił tak cicho, że ludzie prawie go nie rozumieli. Nie zdołałby ani też nie miał ochoty przekrzykiwać doktora Halperina. Zresztą, jaki sens mają spory z fana­ tykiem, zaplątanym w najbardziej zdradliwą sieć, przekonanym o su­ premacji ludzkiego rozumu? Z twarzy profesora wyzierał skrywany ból. Nie znosił owych górnolotnych rozmów, odoru cygar, nigdy też nie tyka! ustawionych przed nim zakąsek. Przychodził tylko dlatego, że Borys go utrzymywał.

Na krześle naprzeciw niego siedziała Fryda Tamar, młodsza siostra doktora Halperina. Ta niespełna czterdziestoletnia kobieta o jasnej cerze i ciemnych oczach, z włosami upiętymi w staromodny kok, była ubrana w czarną suknię z długimi rękawami i wysokim kołnierzykiem, który zasłaniał jej szyję. Fryda była przyrodnią siostrą Zadoka. Ich ojciec, rabin z Grawicza, ożenił się ponownie w późnym wieku z kobietą ze znakomitej

rodziny. Na studiach w Niemczech Fryda poznała i poślubiła doktora Tamara, reformowanego rabina z Magdeburga. Rabin został zamordo­ wany w Oświęcimiu, ale Fryda przeżyła i uzyskała wizę amerykańską. Modliła się trzy razy dziennie. Ponieważ pisywała artykuły do czasopism religijnych, często można ją było spotkać w bibliotece publicznej przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, pochłoniętą lekturą literatury rabinicznej. Fryda była równie cicha, jak Halperin głośny. Kochała swego starszego brata, ale rzadko zgadzała się z jego poglądami. Gdy tylko zaczynał mówić, z dezaprobatą kręciła zapamiętale głową. Krążyły pogłoski, że Borys szykuje się do ślubu z Frydą. Jakiś czas temu oświadczył jej się oficjalnie, ale Fryda się wahała. Teraz, gdy siedziała pochylona do przodu, zaciskając dłonie na torebce, w sukni zasłaniającej kostki, bez śladu szminki na wargach, przypomniała Borysowi swym spokojem dawne święte kobiety, o których czytał w księgach. Od czasu do czasu odpędzała dłonią kłęby dymu, które brat puszczał jej prosto w twarz.

-              Moja droga Frydo - powiedział szeptem Borys - jeśli sobie życzysz, otworzę okno. Twój brat kopci jak komin.

-              Nie, dziękuję i odparła. - Komu szkodzi dym? Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

Zmarszczyła na chwilę brwi i Borys zrozumiał, co miała na myśli. Dym w Oświęcimiu był znacznie gorszy.

4

Salomon Margolin rzadko nosił monokl w Ameryce, teraz jednak siedział w nim w salonie Borysa Makawera, zapatrzony przed siebie. Sprawiał wrażenie, jak gdyby przetrawiał w kółko jedną jedyną myśl.

Margolin...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin