Patterson James - Alex Cross 05 - Łasica.pdf

(1121 KB) Pobierz
JAMES PATTERSON
ŁASICA
Przekład Grażyna Jagielska
PROLOG
O siódmej trzydzieści rano Geoffrey Shafer, ubrany z fantazją w
niebieski blezer, białą koszulę, krawat w prążki i wąskie szare spodnie
H. Huntsman & Sons, wyszedł ze swojego waszyngtońskiego domu i
wsiadł do czarnego jaguara XJ 12.
Wycofał go ostrożnie z podjazdu, po czym docisnął pedał gazu.
Smukły sportowy wóz rozpędził się do osiemdziesięciu kilometrów
jeszcze przed
znakiem stopu przy Connecticut Avenue,
w
ekskluzywnej dzielnicy Waszyngtonu - Kaloramie.
Shafer nie zatrzymał się przed ruchliwym skrzyżowaniem.
Docisnął jeszcze gaz, nabierając prędkości. Pędził sto dwadzieścia na
godzinę i marzył o tym, żeby roztrzaskać jaguara o betonowy mur
biegnący wzdłuż ulicy. Podjechał bliżej.
Widział już tę kolizję, wyobrażał ją sobie, czuł całym ciałem.
W ostatniej sekundzie spróbował uniknąć śmiertelnego zderzenia.
Skręcił ostro kierownicą w lewo. Wozem zarzuciło przez całą
szerokość alei. Opony zapiszczały, smród palonej gumy rozszedł się
w powietrzu.
Jaguar sunął przez jakiś czas niewłaściwą stroną jezdni, jego
czarne szyby spoglądały martwo na nadjeżdżające samochody. Shafer
ponownie dodał gazu i ruszył naprzód, pod prąd. Klaksony
samochodów i ciężarówek zlały się w jeden nieprzerwany ryk.
Shafer nie próbował nawet złapać oddechu, zapanować nad sobą.
Pędził ulicą, nabierając szybkości. Przemknął przez Rock Creek
Bridge i skręcił w lewo, i jeszcze raz w lewo, na Rock Creek Parkway.
Z ust wyrwał mu się cichy okrzyk bólu. Bezwiedny,
nieoczekiwany. Chwila strachu, słabości.
Wcisnął pedał do oporu i silnik ryknął. Na liczniku miał sto
dwadzieścia, sto trzydzieści. Sunął oszalałym zygzakiem między
limuzynami,
wozami
osobowymi,
sportowymi
i
okopconymi
furgonetkami. Niewielu już trąbiło. Większość kierowców była
przerażona, otępiała ze zgrozy.
Wyjechał z Rock Creek Parkway z prędkością osiemdziesięciu
kilometrów na godzinę i znowu przyśpieszył.
O tej godzinie P Street była zatłoczona bardziej nawet niż
Parkway. Waszyngton właśnie się budził i wyruszał do pracy Shafer
wciąż widział tamtą ścianę na Connecticut. Zdawała się go
przywoływać. Szkoda, że się zawahał. Zaczął się rozglądać za innym
betonowym obiektem, o który można by się rozbić.
Dojeżdżając do Dupont Circle miał na liczniku sto dwadzieścia.
Wystrzelił do przodu jak rakieta. Na czerwonym świetle stały w
dwóch rzędach samochody. Tym razem nie ma ucieczki, pomyślał.
Ani w lewo, ani w prawo.
Nie chciał wpakować się od tyłu na tuzin samochodów! Nie tak
powinien to zakończyć - zakończyć swoje życie - zderzając się z
pospolitym chevy caprice, hondą accord i furgonetką dostawczą.
Skręcił gwałtownie w lewo i wyprysnął na przeciwległy pas,
wprost pod koła samochodów jadących na wschód. Widział
przerażone, zdumione twarze za zakurzonymi, zapaskudzonymi
szybami. Zawyły klaksony, piskliwa symfonia strachu.
Przejechał następne światła i cudem wcisnął się między dżipa a
betoniarkę. Pomknął w dół M Street, potem Pennsylvania Avenue, w
stronę Washington Circle. Uniwersyteckie Centrum Medyczne
imienia Georgea Waszyngtona było tuż przed nim. Doskonały koniec?
Radiowóz pojawił się nie wiadomo skąd. Policyjna syrena zawyła
jakby w akcie protestu, błysnął kogut na dachu, wzywając do
zatrzymania się. Shafer zwolnił i podjechał do krawężnika.
Gliniarz podszedł do niego z ręką na kaburze pistoletu,
przestraszony i niepewny.
- Proszę wysiąść z wozu - rozkazał. - Natychmiast!
Shafera ogarnął nagle spokój. Odprężył się. Napięcie opuściło
jego ciało.
- Dobrze, dobrze! Już wysiadam. Nie ma problemu.
- Czy pan wie, z jaką prędkością pan jechał? - zapytał gliniarz.
Był podniecony, na twarzy wykwitł mu rumieniec. Shafer
zauważył, że nadal trzyma rękę na kaburze.
Wydął wargi, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Powiedziałbym, że pięćdziesiąt na godzinę - odezwał się w
końcu. - Może ciut za szybko.
Wyjął legitymację i wręczył ją policjantowi.
- Ale nic mi pan nie może zrobić. Jestem z ambasady brytyjskiej.
Mam immunitet dyplomatyczny.
Tego wieczoru, jadąc z pracy do domu, Geoffrey Shafer poczuł,
że znów traci panowanie nad sobą. Zaczynał się bać samego siebie.
Od pewnego czasu całe jego życie kręciło się wokół gry RPG o
nazwie Czterej Jeźdźcy Apokalipsy. Był w niej Śmiercią. Gra stała się
dla niego wszystkim, jedyną częścią życia, która miała jeszcze sens.
Z ambasady brytyjskiej pognał na drugi koniec miasta do
Petworth w Northwest. Wiedział, że nie powinien się tu pokazywać.
Biały mężczyzna w jaguarze zwracał uwagę w tej części
Waszyngtonu. Nie panował jednak nad sobą, tak samo jak rano.
Zatrzymał się na obrzeżach Petworth. Wyjął laptopa i wystukał
wiadomość dla pozostałych graczy, Jeźdźców.
PRZYJACIELE,
ŚMIERĆ ZBIERA DZISIAJ ŻNIWO W WASZYNGTONIE.
GRA SIĘ ROZPOCZĘŁA.
Wysłał wiadomość i przejechał te kilka przecznic dzielących go
od Petworth. Prostytutki już paradowały po Vamum i Webster. Z
rozwibrowanego niebieskiego BMW płynęła piosenka Nice and Slow.
Słodki głos Ronnie McCall sączył się w mrok wczesnego wieczoru.
Dziewczyny machały na niego, pokazywały piersi: duże, płaskie,
sterczące lub obwisłe. Ubrane były przeważnie w kolorowe staniczki,
obcisłe rybaczki i srebrne lub czerwone buty na koturnach.
Zatrzymał się przy drobnej Murzynce, która wyglądała na
szesnaście lat i miała niezwykle piękną twarz, a nogi smukłe i
nieproporcjonalnie długie w stosunku do reszty ciała. Była zbyt
wymalowana na jego gust, ale mimo to trudno się jej było oprzeć i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin