Bartosik Z. - I miał pan wróbelka który mówił.pdf

(6313 KB) Pobierz
Zmicier Bartosik
I MIAŁ PAN
WRÓBELKA,
KTÓRY MÓWIŁ.
PODRÓŻE WOLNOŚCI
Jakbyś pragnął
uchwycić dal
Słowo na drogę
O Białorusi pierwszy raz usłyszałem jesienią 1978 roku. Mieszka-
liśmy z mamą w Niżnym, ojciec miał staż w Moskwie i przeztele-
fon powiedział, że przeprowadzimysię do „Białej Rosji”. Od razu
otworzyłem atlas geograficzny ZŚRR i się rozczarowałem.Białoru-
ska Socjalistyczna Sowiecka Republika była oznaczona na mapie
najbrzydszym z możliwych kolorów, była brudną, fioletową plamą
położoną między jasnozieloną Ukrainąi słonecznie-żółtą Litwą. Co
tam może być interesującego oprócz nazwy: „Biała Rosja”? Ta przy-
najmniej kojarzyła mi się z nazwą piłkarskiej drużyny, Borussi.
Na duchu podtrzymywała sąsiadka:
— „Biała Rosja” to zdrowe miejsce! Tam będzie cieplej, tylko język
cudaczny zamiast: „umierła”, tam mówią: „pamierła”.
„Tam będzie cieplej”. O tym przekonałem się natychmiast po
przyjeździe, kiedy zjawiłem się w środku roku szkolnego w nowej
klasie w homelskiej szkole. Była to już moja czwarta szkoła w życiu
i bycie „nowym” nie było mi nowe, ale wciąż nie za bardzo przy-
jemne. Bo „nowy” to zawsze czepianie się, przytyki, krzywdzące
przezwiska. Zanim zjawiłem się w szkole w Kazachstanie, zdąży-
łem być nowym w Woroneżu i Niżnym.Ale tylko w Homlu natych-
miast przestałem być „nowymi stałem się „swoim”.
Od razu znalazłem się wśród przyszłych kumpli, zapoznałem
się z każdym i wtajemniczono mnie we wszystkie sprawy. Było to
nieprawdopodobne. Tak jakbym się znalazł w sowieckim filmie
o pionierach. Późniejsze obrazy już były bardziej odległe od tego
początkowego, ale ten pierwszy dzień w białoruskiej szkole zapadł
mi w pamięci jako jeden z najbardziej pamiętanych w życiu. Przede
wszystkim zrozumiałem, co naprawdę znaczyło „tam będzie cie-
plej”. Białoruś na pięknej, zielonej mapie z podręcznika geografii
wydała się krajem wręcz idealnym pod względem kształtu i roz-
miaru, a niebawem zrozumiałem również, czym się różni „umierła”
od „pamierła”. Stało się tak, ponieważ lekcje białoruskiego nie były
dla mnie obowiązkowe.
Nie zapomnę mojego pierwszego spotkania z żywym językiem
białoruskim. Był 1 września 1979 roku. Do naszej najzwyczajniej-
szej czwartej klasy w najzwyczajniejszej homelskiej szkole wstą-
pił nowy”, Walery Każeunikau. Jego rodzice przyjechali do pracy
przy produkcji maszyn rolniczych z pobliskiej wsi Nosowicze. Nina
Wasiliewna, nasza wychowawczyni, kobieta mądra, piękna i towa-
rzyska, poprosiła „nowego”, żeby się przedstawił. Wypowiadając
swój adres, Walery głośno i wyraźnie wyartykułował numer miesz-
kania: sześćdziesiąt sześć.
Klasa wybuchła śmiechem. A biedny Walera gapił się tępymi
oczami, nie rozumiejąc, o co chodzi. Nina Wasiliewna zamiast uci-
szyć harmider z przyjacielskim uśmiechem nauczyciela podpo-
wiedziała Waleremu:
- Chłopcze, poprawnie mówisię „szestdiesiat szest”. Spróbujmy
jeszcze raz.
Na co Walera powtórzył:
- Sześćdziesiąt sześć.
I wszyscy znów się roześmieli.
Rżeli wczorajsze wieśniakii ci, których rodzice przyjechali do
Homla przed rokiem albo dwoma. Rżeli ci, którzy wszystkie waka-
cje spędzali w wioskach swoich babć. Z trudem powstrzymywała
się Nina Wasilewna pochodząca z rejonu czeczerskiego, a mogła
przecież zamiast „poprawnie” powiedzieć „po rosyjsku”. I ja rża-
łem dla towarzystwa wszystkich.
Walery, w końcu, za trzecim razem zaakcentował poprawnie.
Obrzęd inicjacji przyjęcia do miastowych zakończyłsię sukcesem.
Wczorajsi młodzi Białorusini wyciągnęli pionierską pomocną dłoń
do młodego kolegi. Od tego dnia starał się on mówić bez używania
swoich słów, a ja od tego dnia, na pewno podświadomie zacząłem
szanować te nieznane mi osoby — byłem pewien, że one istniały -
które powtarzałyby bez końca swoje „sześćdziesiąt sześć”, aż byśmy
się zamknęli.
Nie byłem w stanie uzasadnić tego jeszcze w 1979 roku, ale
odczułem to wówczas dokładnie: język białoruski to nie sowiecki.
Inspiracja do takiego myślenia wzięła się z tej niezapomnianej
sytuacji.
Uważniej i dokładniej mapie już niezależnej Białorusi przyjrzałem
się dopiero po piętnastu latach w gabinecie sędziego Sądu Miej-
skiego w Homlu. Moja pierwsza ojczyzna Rosja próbowała pozba-
wić mnie wolności, w tym czasie Białoruś w osobie wysokiego,
siwego urzędnika, którego imienia nie zapamiętałem, postanowiła
nie wydawać Rosji swojego obywatela.
- Spójrz, synku, na mapę naszej Republiki. Swobodnie podró-
żować teraz będziesz już tylko w jej granicach — powiedział i dodał
jakby proroczo. — To potrwa długo.
Spojrzałem na mapę zawieszoną poniżej gipsowej Pahonii się
ucieszyłem. Taka namacalna białoruska wolność! Ten kraj wydał
mi się ogromny. Więc pojechałem.
Moje „podróże wolności” po Białorusi trwają już ponad dziesięć
lat. Wykręciłem w kraju sto tysięcy kilometrów. Ale wciąż mam
wrażenie, że ta podróż dopiero się rozpoczęła. Jakbym pragnął
uchwycić dal. Albo przemknąć pod tęczą.
Na początkach lat 90. XX wieku jako romantyczny nacjonali-
sta marzyłem o idealnej Białorusi, w której reakcją na mój niedo-
skonały, ledwie wyuczony język, nie będą zdziwione spojrzenia.
Uważałem, że język będzie tym hasłem, który zbliży i pomoże
otworzyć duszę. Marzyłem nie o sowieckiej republice partyzanc-
kiej i nie o antysowieckim podziemnym państwie. Pragnąłem
kraju, w którym ani w krajobrazie, ani nawet w czasie przypadko-
wej rozmowy, nie pojawiałoby się pojęcie sowieckości. Zwyczajna
Białoruś. Jednak czym głębiej zanurzałem się w podróż, więcej
rozmawiałem z ludźmi, tym bardziej zapominałem o swoim
Zgłoś jeśli naruszono regulamin