Male zielone ludziki, t.1 - Krzysztof Borun.pdf

(2086 KB) Pobierz
Krzysztof Boruń
Małe zielone ludziki
Małe zielone ludziki
Redakcja: Paweł Dembowski
Skład i korekta: Paweł Dembowski i Katarzyna Derda
Ilustracja na okładce: Jarek Kubicki
Projekt graficzny okładki: Mariusz Cieśla
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
ISBN 978-83-64416-51-4
Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz
ul. Sosnkowskiego 17 m. 39
02-495 Warszawa
http://www.bookrage.org
Copyright © by Katarzyna Boruń-Jagodzińska
Część I. Zielony płomień
1.
23 listopada, Monachium, szesnaście godzin przed akcją... Właśnie
otrzymałam wiadomość od „Małego”, że wszystko gra i mogę lecieć.
Jestem w Muzeum Valentina w Bramie Izarskiej. Kręcone schody
prowadzące w górę do maleńkiego lokalu pełnego staroci. Po drodze
mija się różne zabawne osobliwości wychodzące ze ścian. Na przykład
nogi murarza, który z pośpiechu sam się zamurował... Rzecz w tym, iż
można zostawić tam wiadomość, nie budząc żadnych podejrzeń, i łatwo
ją odczytać, nie zwracając niczyjej uwagi. To jeden z naszych sposobów
przekazywania informacji. Kod barwny — odpowiednio rozmieszczone
skrawki kolorowych nitek lub papierki po cukierkach.
Z systemem korygującym w razie przypadkowych przekłamań. Tym
właśnie sposobem „Mały” potwierdził przylot Magnusena do Maroka i
przekazał mi sygnał rozpoczęcia akcji.
Na schodach nikogo nie spotkałam, wątpię też, aby ktoś mnie śledził.
Nawet zresztą gdyby szedł cały czas obok mnie, nie znając kodu, nie
mógłby nic dostrzec. Niezły system łączności, wprowadzony przez
Martina z przeznaczeniem na szczególne okazje, gdy kontakt
bezpośredni staje się zbyt ryzykowny.
20 listopada „Mały” zarządził pogotowie bojowe i przerwanie
wszelkich bezpośrednich kontaktów. Mój udział w akcji został ustalony
już przed moim wyjazdem do Londynu. Pół roku wcześniej przeszłam
zresztą specjalne przeszkolenie dywersyjne. Moim instruktorem był
„Pers”, którego Martin mianował szefem grup uderzeniowych Zielonego
Płomienia.
Od 21 listopada oczekiwałam na sygnał, prowadząc „normalne”
studenckie życie. Punktami kontaktowymi były: 21 listopada — „wnętrze
kopalni” w Muzeum Niemieckim, następnego dnia — wejście do ogrodu
botanicznego na Menzinger Strasse i wreszcie dziś — Brama Izarska.
Czwartym punktem — na 24 listopada — miał być pewien klub
jazzowy na Schwabingu, ale to już nie będzie potrzebne. Na schodach
„Valentin-Musäum” znalazłam to na co czekałam:
„Szczur w domu”, „Wejście drugie”. Oznacza to: „Magnusen
przyleciał do Casablanki”, „Akcję realizować według scenariusza
drugiego”.
Po powrocie do domu, zgodnie z instrukcją, muszę spreparować z
wycinków gazetowych anonim do siebie:
„Jeśli chcesz uratować dra Martina Barleya bądź sama 24 listopada w Casablance, w
hotelu «Bellerive». Przyjaciel”.
Chodzi o uzasadnienie wobec policji mego wyjazdu, gdyby doszło do
wpadki. Następnie mam zamówić telefonicznie bilet lotniczy i
przygotować się do drogi. Scenariusz nr 2 wyznacza jako miejsce
spotkania z „Persem” w Casablance, katedrę Sacre Coeur, skąd już
niedaleko do „Alconu”. Ma to nastąpić około godziny jedenastej czasu
miejscowego i do tego momentu nie powinnam się z nikim kontaktować.
Tylko w sytuacji wyjątkowej mogę przekazać „Małemu” informacje
przez Bramę Izarską i sygnał z budki telefonicznej.
Teraz jeszcze, zgodnie z instrukcją, po odczytaniu komunikatu i
zostawieniu „śladu”, że odebrałam informację, muszę wejść do winiarni
na szczycie, aby napić się kawy. Ma to usprawiedliwić moją obecność w
Bramie Izarskiej, gdybym była śledzona.
Na górze sporo gości — żaden stolik nie jest wolny, ale przy
niektórych pozostało parę miejsc. Po lewej stronie od wejścia, przy
drugim czy może trzecim stole, siedzi samotnie przy lampce wina jakiś
nieznany mi mężczyzna około czterdziestki o ciemnych, z lekka
siwiejących włosach i ogorzałej twarzy. Z wyglądu południowiec i to
raczej Arab niż Włoch. Rozglądam się po salce, a on podnosi na mnie
wzrok, i — jakby rozpoznając kogoś znajomego — kłania się z
uśmiechem, a potem zapraszającym gestem wskazuje mi wolne miejsce
naprzeciw siebie. Jestem pewna, że widzę go po raz pierwszy. Myślę, że
najlepiej zignorować faceta.
Wyraźnie próbuje „przygadać sobie babkę”. Ale przychodzi mi do
głowy, że przygodny towarzysz, jeśli nie będzie zbyt natrętny, może się
tu przydać, gdyż samotna dziewczyna zwraca większą uwagę niż w
towarzystwie. Dziękuję więc za zaproszenie uśmiechem i siadam przy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin