Dymisja nadinspektora Willburna. Zagadka w - Maurice S. Andrews.pdf

(558 KB) Pobierz
MAURICE S. ANDREWS
DYMISJA NADINSPEKTORA WILLBURNA
1
— Jestem bardzo ciekaw, co na to powie Willburn —mruknął podinspektor Silas.
— Będzie wściekły — odparł cicho Groves. — Jak zwykle będzie wściekły.
Obaj siedzieli na małej, wąskiej otomanie. Mieli stroskane twarze. Ich rosłe, tęgie
ciała przylegały ciasno do siebie, ale żaden nie miał ochoty ustąpić miejsca drugiemu. W
pokoju hotelowym, poza otomaną, złamanym krzesłem i szafą, był tylko jeden mebel —
łóżko. Stare, secesyjne łóżko, bardzo szerokie, zapewne bardzo miękkie i wygodne. Stało
przy przeciwległej ścianie pokoju, jaskrawo oświetlone słońcem.
Niestety było zajęte. Leżały na nim zwłoki.
— Willburn będzie wściekły i oczywiście zemści się to na nas — kontynuował
Groves. W głosie jego dźwięczała złość. Był niewyspany i zziębnięty. Poszedł spać około
trzeciej nad ranem, a już o szóstej telefon postawił go na nogi. Ranek był chłodny, w
nocy spadł drobny śnieg. Nie zdążył wypić porannej kawy i na czczo przyjechał tutaj, do
tego parszywego hotelu na krańcach Maida Vale.
Stanowczo nie miał powodów do zadowolenia. Takie sprawy nigdy go nie
interesowały, były to brzydkie, paskudne historie. Groves zawsze marzył o poważnej,
ciekawej sprawie, ale życie obeszło się z nim po macoszemu.
Ilekroć stykał się z morderstwem, zawsze było to mor derstwo prostackie,
niechlujne i podłe. Jakieś wstrętne noże, kastety, jakieś burdele i podejrzane hoteliki,
poranione prostytutki, zmasakrowani sutenerzy. Groves był już szalenie zmęczony swoim
życiem i pracą. Nie ocze kiwał rewelacji, pogodził się z tym, że nie zyska sławy, choć
przecież tyle lat o niej marzył. Dzisiaj czekał , już tylko spokojnie na dzień, w którym
przejdzie w stan spoczynku i wyjedzie do Hampshire hodować swoje róże.
Podinspektora Silasa nie lubił. Człowiek zazwyczaj nie lubi ludzi łudząco
podobnych do siebie. Silas był równie ociężały i równie zawiedziony w swoich
ambicjach. Pracowali razem od lat, dzień w dzień w tym samym pokoju, pochyleni nad
podobnymi sprawami. Mieli swoje kolekcje kastetów,, noży, pistoletów, które po
zakończeniu spraw kryminalnych i uzyskaniu zgody sądu zabierali na pamiątkę. Kiedyś,
w dawnych czasach, uważali się za ry wali.
W każdym razie Groves tak myślał. Chciał mieć więcej okazów w swej kolekcji,
chciał Silasa w jakiś sposób zdystansować. Może nawet udało mu się to, ale nie odczuwał
już z tego powodu najmniejszego zadowolenia.
Nie lubił podinspektora Silasa, ponieważ podinspektor Silas był jego
zwierciadłem. Jadali te same potrawy, pili tę samą whisky ballantinea i zawsze od
dwudziestu lat powtarzali sakramentalne zdanie, że whisky ballantinea, ta przeklęta
kanadyjska whisky jest stokroć gorsza od doskonałej whisky szkockiej. Raz nawet wypili
tę doskonałą szkocką whisky, stwierdzili, że jest o całe niebo lepsza od ballantinea, i
następnego dnia pili ballantinea.
Groves miał o to żal do siebie, albowiem było w tych gestach coś tuzinkowego,
czego się wstydził.
Widocznie taki już jestem — myślał z niezadowoleniem.
Dzisiaj rano. był nieco zaskoczony obecnością Silasa w tym obskurnym pokoiku.
Ostatecznie dla jednego trupa me wzywa się do Maida Vale dwóch podinspektorów
Yardu. Kiedy obaj zeszli się w pokoiku hotelowym, musieli podzielić się jedną otomaną.
Oględziny zwłok, konferencja z lekarzem, daktyloskopia, fotografie — za brało im to
wszystko sporo czasu. Już mieli wracać, gdy zatelefonował Willburn. Jego słodki głos
podziałał na Grovesa jak trucizna. Willburn był zły przez całe życie.
Kiedy był tylko zły —wrzeszczał. Kiedy był wściekły —mówił cicho i starannie
dobierał słowa. Kiedy był doprowadzony do ostateczności — szeptał głosem słodkim, jak
najczulsza kochanka. Ostatnimi czasy niemal od rana do wieczora szeptał. Ludzie drżeli i
unikali go. Willburn by wał uśmiechnięty, jego mocne, zdrowe zęby błyszczały
złowieszczo, palił dużo. Oznaczało to niemal kataklizm.
Podczas rozmowy telefonicznej powiedział tylko jedno zdanie do Grovesa: —
Zechcą panowie na mnie poczekać i przyjąć mojé uszanowanie za dziesięć minut w tym
uroczym hoteliku.
Cisnął słuchawkę i wszystko umilkło. Teraz oczekiwali jego przybycia. Siedzieli
milcząco na otomanie jak grzeczni chłopcy i patrzyli w otwarte drzwi, w których miał się
ukazać.
Kiedy wszedł do pokoju, obaj wstali niechętnie i z ociąganiem.
— Cieszy mnie — powiedział Willburn cicho — cieszy mnie ten budujący widok.
Panowie tylko dwaj? Tylko dwaj inspektorzy Yardu przy jednym niepozornym tru pie?
Doprawdy, niełatwo to zrozumieć. Dlaczego tylko dwaj...
— To pomyłka, sir — wtrącił Silas.
— Pomyłka — powtórzył głośniej Willburn. — Czyżby pana tutaj nie było, Silas?
Przecież widzę was dwóch.
Pomyłka, sir — powiedział Silas, nabierając odwagi, w miarę jak Willburn mówił
głośniej — po prostu nie potrzebnie nas obu zawiadomiono...
Że niepotrzebnie, to pewne! Ale po co pan tutaj został, skoro był już na miejscu
Groves? Ja byłem tutaj pierwszy, sir — powiedział Silas. —Groves przyjechał w
kwadrans potem. Postanowiliśmy już zostać, skoro się tak złożyło. Było bardzo
wcześnie.
Groves miał trochę czasu.
— Miał zapewne za wiele czasu — szepnął Willburn i wyszedł na korytarz. Stali
obaj niezdecydowani. Groves zrobił krok w kierunku drzwi, gdy nagle Willburn znowu
się pojawił z krzesłem w ręku. Postawił je na środku pokoju, usiadł, wyjął paczkę
playersów, zapalił. Ruchy miał ostre, gwałtowne.
— Co to było? — zapytał nagle i spojrzał na zwłoki.
— Niejaka Fancy Moore, panie nadinspektorze — powiedział Groves. — Lat
trzydzieści, nie więcej. Właściciel hotelu zna ją od dłuższego czasu. To jest parszywy
hotel, sir. Zakochane parki, pan rozumie. Moore bywała tutaj często przed dwoma,
trzema laty. Potem już nie. Zdaje się, że wyjechała na prowincję. Wczoraj w nocy, około
jedenastej, zjawiła się po długiej nieobecności z wysokim mężczyzną, niejakim
Birtschem. Podał, że nazywa się Birtsch. Mówiła do właściciela hotelu, że jest jego
narzeczoną. Znamy takie narzeczone, sir! Wzięli klucz i poszli na górę. O piątej, może
trochę później, hotelarz na dole usłyszał krzyk. To jest malutki hotelik, sir, zaledwie kilka
pokoi. Było cicho jak zwykle nad ranem, więc stary usłyszał krzyk. Nie może powiedzieć
na pewno, czy ona wzywała pomocy... W każdym razie pobiegł na górę. Drzwi były
zamknięte od wewnątrz, stukał, pukał. Nie otwierali.
Ale twierdzi, że słyszał jakiś jęk, szepty. Wołał chwilę i pytał, co się dzieje.
Ponieważ nikt nie odpowiadał — wyważył drzwi. Zastał Fancy w tej pozycji, tak
twierdzi.
Żyła jeszcze. Była w agonii. Uduszenie, sir. Tego mężczyzny w pokoju nie było.
Ani śladu. Hotelarz zbiegł na dół i zatelefonował po lekarza i policję. Kiedy wrócił na
górę, Fancy już nie żyła. Hotelarza oczywiście zatrzymałem. Właściwie sam nie wiem
dlaczego, ale oczy wiście zatrzymałem.
— Jak z oknem? — zawołał Willburn. Był w lepszym humorze.
— Zamknięte od wewnątrz, sir — odparł Silas.
— Jak z wyjściem na ulicę z tego pokoju? — Jedyne wyjście prowadzi obok
portierni. Szerokość korytarza półtora metra, sir. Płonęła lampa. Hotelarz musiałby
zauważyć Birtscha, gdyby tamtędy przechodził.
— Kiedy? — zapytał Willburn.
— Rozumiem, sir — odparł Groves z nutką zadowolenia.
— Braliśmy to pod uwagę. Pan przypuszcza, że...
— Ja nic nie przypuszczam — wyszeptał Willburn.
— Przepraszam, sir — powiedział Groves. — Chodzi po prostu o to, czy
morderca mógł wyjść w czasie, gdy hotelarz telefonował po lekarza i policję. Zakładamy,
że ten Birtsch ukrył się w pokoju po dokonaniu morderstwa.
Ostatecznie nie mógł wyjść stamtąd wcześniej. Doktor Matthews stwierdził, że
zgon nastąpił między piątą a szóstą. Kiedy tu przyjechałem, ona była jeszcze ciepła.
Przyjęliśmy wariant, że Birtsch ukrył się w momencie, gdy Sedge, ten hotelarz,
sir, wyważył drzwi. Potem wymknął się za hotelarzem na dół i korzystając z jego
zdenerwowania, gdy Sedge był odwrócony i rozmawiał przez telefon — wyszedł na
ulicę. Ale to jest dziwne, sir! Sedge stojąc tyłem do przejścia patrzył w lustro. Było jasno,
zupełnie jasno. Sedge zeznał, że nikt tamtędy nie przechodził. Pozą tym drzwi wyjściowe
na ulicę były zamknięte. Usłyszałby zgrzyt zamka. On twierdzi, że nikt nie wychodził z
hotelu, nawet z tego pokoju.
— Ciekawe — szepnął Willburn.
— Pozwolę sobie dodać, sir — podjął Groves — że w interesie Sedge’a leżało
złożenie zeznań odmiennych.
Ostatecznie, gdyby coś usłyszał, wszystko byłoby łatwiej sze i jaśniejsze. Birtsch
zamordował, skorzystał z nieuwa gi Sedge’a, uciekł. Koniec. Kropka. Tymczasem w tej
sytuacji mamy wszelkie dane, by twierdzić, że ten Birtsch w ogóle nie istnieje.
Ostatecznie to wszystko po wiedział Sedge. Jest Sedge i jest trup.
— Rozumiem — powiedział Willburn. — Rozumiem, o co panu chodzi. Sedge ją
udusił najzwyczajniej w świecie, potem wyważył drzwi, zadzwonił na policję i
skomponował bajeczkę o tym Birtschu. Właściwie to jest zupełnie proste.
— Obawiam się, że zbyt proste, sir — mruknął Groves.
— Otóż to — krzyknął Willburn. — Stanowczo za pro ste.
Jeżeli Sedge wyfantazjował sobie istnienie tego Birtscha, to dlaczego nie dodał,
że Birtsch uciekł. Upiera się, że był tutaj w tym pokoju jakiś człowiek i że z tego po koju
nie wyszedł. Szalenie zabawna bajeczka.
Zamilkł na chwilę i palił w zadumie papierosa. Groves i Silas stali przed nim jak
dwie wielkie góry.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin