Amok - David Moody.docx

(9102 KB) Pobierz
Amok


Okładka


David Moody

Amok

I

CZWARTEK

Simmons, dyrektor regionalny sieci dyskonta, włożył resztę do kieszeni, starannie złożył gazetę i wsunął ją pod pachę. Szybko zerknął na zegarek, po czym wyszedł ze sklepu i ponownie dołączył do tłumu anonimowych zakupowiczów oraz urzędników tłoczących się na chodnikach centrum miasta. Idąc, w myślach przeglądał terminarz. O dziesiątej cotygodniowe zebranie w dziale sprzedaży służbowe spotkanie z Jackiem Staynesem o jedenastej, lunch z dostawcą o wpół do drugiej…

Zatrzymał się, kiedy ją zobaczył. Początkowo była tylko kolejną twarzą na ulicy - nijaką, niepozorną i tak samo dla niego nieistotną jak cała reszta. Ale ta kobieta miała w sobie coś, co budziło niepokój. Po chwili mu zniknęła, pochłonął ją tłum. Simmons rozglądał się nerwowo; desperacko szukał jej wśród falującej, pospiesznie opływającej go masy ludzkiej. O, znowu ona.

Na ułamek sekundy ujrzał ją w przerwie między sylwetkami; zmierzała w jego stronę. Była niska, najwyżej metr pięćdziesiąt wzrostu; szła zgarbiona w czerwonym, wyblakłym płaszczu przeciwdeszczowym. Przezroczysty plastikowy kaptur osłaniał jej sztywne, siwe włosy. Patrzyła przed siebie przez grube soczewki okularów w szerokich oprawkach. Mogła mieć co najmniej osiemdziesiątkę, więc czemu tak go przeraziła? Musiał działać szybko, zanim znowu mu zniknie.

Nie mógł ryzykować, że straci ją z oczu. Wreszcie po raz pierwszy pochwycił jej wzrok i natychmiast zrozumiał, że musi to zrobić. Nie miał wyboru. Musiał to zrobić - i to od razu.

Upuszczając gazetę, aktówkę i parasol, Simmons przepchnął się przez tłum, wyciągnął ręce i złapał ją za szerokie klapy płaszcza. Nim zdążyła zareagować, obrócił nią niemal o sto osiemdziesiąt stopni i pchnął w stronę budynku, z którego właśnie wyszedł. Jej kruche ciało niewiele ważyło, więc kobieta dosłownie przefrunęła nad chodnikiem, ledwie dotykając stopami ziemi, uderzyła w grubą szybę wystawy sklepowej i odbiła się od niej. Oszołomiona bólem, zaskoczona, leżała twarzą na zimnym, zalanym deszczem chodniku, zbyt przerażona, żeby się ruszyć. Simmons przepchnął się do niej, roztrącając grupkę zatroskanych przechodniów, którzy zatrzymali się, aby jej pomóc.

Ignorując ich gniewne protesty, pociągnął ją, zmuszając, by wstała, i znów pchnął na witrynę; gdy po raz drugi z trzaskiem uderzyła w szybę, jej głowa bezwładnie opadła do tyłu.

- Co, do cholery, wyprawiasz, kretynie?! - krzyknął wstrząśnięty przechodzień, odciągając Simmonsa za rękaw płaszcza.

Simmons wyrwał się mężczyźnie. Potknąwszy się, wylądował na czworakach w kanale ściekowym. Nadal miał przed oczami tę kobietę. Widział ją między nogami ludzi tłoczących się wokół niej.

Nieświadomy krzyków i wrzasków protestu dzwoniących mu w uszach, szybko wstał, podniósł z chodnika swój parasol i poprawił zjeżdżające mu z nosa okulary w drucianych oprawkach.

Trzymając przed sobą parasol jak karabin z nastawionym bagnetem, znowu ruszył na kobietę.

- Proszę… - błagała, kiedy zatopił ostry metalowy szpic w jej wnętrznościach, a potem wyszarpnął.

Osunęła się po szybie, ściskając ranę, a oszołomiony, pełen niedowierzania tłum natychmiast pochłonął napastnika. Mimo zamieszania Simmons widział, jak uginają się pod nią nogi, jak ciężko pada na ziemię, a krew tryska z głębokiej rany w jej boku.

- Świr - wrzasnął mu ktoś do ucha.

Simmons obrócił się gwałtownie i spojrzał na człowieka, który to powiedział, Jezu Chryste, następny! Ten też był jak ta staruszka. I jeszcze jeden, i jeszcze… Wszyscy stali teraz wokół niego.

Patrzył bezradnie na morze wściekłych twarzy. Wszystkie były takie same. I nagle wszystkie stały się dla niego groźne. Wiedział’; że jest ich zbyt wielu, aby z nimi walczyć. Zdesperowany zacisnął dłoń i pięścią uderzył w twarz najbliżej stojącego. Kiedy nastolatek zatoczył się pod wpływem nagłego ciosu i padł na ziemię, horda postaci w mundurach przebiła się przez tłum, przewróciła Simmonsa i z całą siłą przycisnęła do ziemi.

1

Wariat. Niech to szlag, widziałem już różne rzeczy w tym mieście, ale nigdy czegoś takiego. To było ohydne. Aż zrobiło mi się niedobrze. Chryste, zjawił się nie wiadomo skąd i kobieta nawet nie miała szans. Biedna starowina. Teraz facet stoi w tłumie, który ma przewagę pięćdziesięciu do jednego, a mimo to próbuje walczyć. Pełno tu świrów. Na szczęście dla kobiety, policji też tu pełno. Dwóch mundurowych już się nią zajmuje, próbują zatrzymać krwawienie. Trzech innych dopadło gościa, który ją załatwił, i teraz odciągają go na bok.

Cholera, za trzy dziewiąta. Znowu się spóźnię do pracy, ale nie mogę się ruszyć. Ugrzęzłem w tym cholernym tłumie. Ludzie tak się stłoczyli, że nie mogę zrobić kroku ani w tył, ani w przód. Będę musiał poczekać, aż zaczną się przesuwać, nie wiadomo, ile to potrwa. Zjawiło się jeszcze więcej policjantów i próbują zaprowadzić porządek. Żałosne próby; można było się spodziewać, że ludzie okażą trochę szacunku, ale gdzie tam, ludzie jak to ludzie. Wystarczy małe zamieszanie na ulicy, a już wszyscy zatrzymują się, żeby popatrzeć na cyrk.

Wreszcie zaczynamy się przesuwać. Nadal widzę tamtego gościa, jak go prowadzą do policyjnej furgonetki stojącej po drugiej stronie ulicy. Kopie i wrzeszczy jak zasmarkany gówniarz. Jest kompletnie roztrzęsiony. Sądząc po odgłosach, jakie wydaje, można pomyśleć, że to jego zaatakowano.

Wiem, jestem parszywym leniem. Wiem, że powinienem bardziej się starać, ale po prostu mi to wisi. Nie jestem głupi, ale nic nie poradzę, że czasem zwyczajnie mam wszystko gdzieś.

Powinienem popędzić przez Millennium Square prosto do biura, ale to za duży wysiłek jak na tak wczesną porę. Ruszam spacerkiem i docieram na miejsce kwadrans po dziewiątej. Próbowałem się przemknąć, ale było nieuniknione, że ktoś mnie przyuważy. Tylko czy to koniecznie musiała być Tina Murray? Wiecznie skwaszona pani niewolników, bezlitosna jędza znana jako szefowa. Stoi teraz za moimi plecami i patrzy, jak pracuję. Myśli, że nie wiem, że tam jest. Naprawdę jej nie cierpię. Właściwie to nie znam nikogo, kogo nie cierpiałbym bardziej od Tiny. Nie jestem gwałtownym facetem, nie lubię konfrontacji i sama myśl o uderzeniu kobiety odrzuca mnie, ale bywają chwile, kiedy z radością przyłożyłbym jej prosto w gębę.

- Wisisz mi kwadrans - szydzi tym swoim paskudnym, marudnym głosikiem.

Odsuwam się na krześle i powoli odwracam do niej. Zmuszam się do uśmiechu, chociaż tak naprawdę mam ochotę splunąć. Stoi naprzeciw mnie ze skrzyżowanymi ramionami, żuje gumę i się krzywi.

- Dzień dobry, Tino - odpowiadam, starając się zachować spokój; wolę, żeby nie wiedziała, że mnie wkurzyła, nie chcę jej dać tej satysfakcji. - Jak się masz?

- Możesz albo skrócić lunch, albo zostać dłużej po godzinach - warczy. - Twój wybór, jak to nadrobisz.

Wiem, że tylko pogorszę sprawę, ale nie mogę się powstrzymać. Powinienem trzymać gębę na kłódkę i zaakceptować fakt, że jestem po przegranej stronie, ale nie mogę znieść myśli, że ta podła baba uważa, że panuje nad sytuacją. Wiem, tylko pogarszam sprawę, ale nie potrafię się powstrzymać. Muszę coś powiedzieć.

- A co z wczorajszym rankiem? - pytam.

Zmuszam się, by spojrzeć w jej wredne, podłe oczka. Nie jest uszczęśliwiona. Przestępuje z nogi na nogę, żując gumę jeszcze szybciej i gwałtowniej. Jej szczęki ruszają się w zapamiętałym rytmie.

Wygląda jak przeżuwająca krowa. Cholerne cielę.

- Co z wczorajszym rankiem? - warczy.

- No więc - zaczynam tłumaczyć, bardzo się starając, aby nie mówić tonem wyższości - o ile pamiętasz, wczoraj przyszedłem dwadzieścia minut wcześniej i od razu siadłem do pracy. Jeśli dzisiaj mam odpracować piętnaście minut, to czy mogę odebrać sobie wczorajsze dwadzieścia? A może uznamy, że jesteśmy kwita i odpuszczę ci moje pięć minut?

- Nie wydurniaj się. Dobrze wiesz, że to tak nie działa.

- A może powinno.

Niech to szlag, teraz naprawdę się wściekła. Twarz jej czerwienieje i żyłki na szyi pęcznieją. To był głupi i bezcelowy komentarz, ale mam rację, prawda? Dlaczego wszystko ma być po myśli Rady?

Tina gapi się na mnie, a jej milczenie sprawia, że naprawdę robi mi się nieswojo. Powinienem był trzymać gębę na kłódkę, pozwolić jej zwyciężyć w tej rozgrywce, a wtedy mógłbym spokojnie odwrócić się do swojego komputera.

- Albo skrócisz lunch, albo zostaniesz po godzinach - rzuca przez ramię, odchodząc. - Nie obchodzi mnie, co zrobisz, bylebyś odrobił ten kwadrans.

I już jej nie ma. Koniec rozmowy i nie mam żadnej szansy odpowiedzieć, czy chociaż spróbować mieć ostatnie słowo. Suka.

Widok Tiny przyprawia mnie o dreszcze, ale mimo to łapię się na tym, że gapię się na nią zamiast na ekran komputera. Teraz siedzi już przy swoim biurku. Nagle pojawia się Barry Penny, kierownik biura. Postawa Tiny całkiem się zmienia, kiedy rozmawia z kimś, kto stoi na wyższym szczeblu firmowej drabinki. Wdzięczy się, śmieje z żałosnych żarcików Barry’ego, i ogólnie rzecz ujmując, sprawdza, jak głęboko może mu wleźć w tyłek.

Nie mogę przestać myśleć o tym, co właśnie wydarzyło się na ulicy. Chryste, szkoda, że nie mam parasola, jak tamten gość. Dobrze wiem, komu bym go wepchnął.

Czasem dobrze mieć taką nudną robotę jak moja. Jestem zdecydowanie ponad te głupoty i tak naprawdę nawet się nie zastanawiam, co robię. Mogę odwalać swoje na autopilocie i czas szybko mija. Jak na razie właśnie w taki sposób upływał ranek. Zero satysfakcji z pracy, ale przynajmniej dzień nie ciągnie się w nieskończoność.

Pracuję tu już od prawie ośmiu miesięcy (mam wrażenie, że dłużej), a dla Rady w ogóle pracowałem przez ostatnie trzy i pół roku. W tym czasie przeszedłem przez więcej departamentów niż pracownicy Rady o najdłuższym stażu w czasie całej swojej kariery. Wciąż mnie przenoszą.

Odpracowałem swoje w dziale kontroli szkodników, usuwania odpadków i konserwacji oświetlenia ulicznego, aż wreszcie wylądowałem tutaj - w Biurze Opłat Parkingowych, czyli w BOP-ie, jak to lubi nazywać Rada. Radni mają ten irytujący nawyk skracania wszelkich możliwych nazw departamentów i stanowisk pracy do akronimów. Nim zostałem tu przeniesiony, słyszałem, że BOP to miejsce dla odrzutów, pracowników, którzy się nie sprawdzają. A gdy tu się pojawiłem, przekonałem się, że to prawda. W większości miejsc albo lubiłem pracę, albo współpracowników; tutaj nie mogłem zdzierżyć ani jednego, ani drugiego. To wylęgarnia problemów. Tu zjawiają się kierowcy, którzy mieli pecha (albo byli po prostu głupi) i zarobili blokadę na kole, dali się nagrać przez kamerę albo dostali mandat od strażnika, więc krzyczą, wrzeszczą i wykłócają się o nałożone na nich kary. Kiedyś współczułem im i wierzyłem w te historie. Osiem miesięcy tutaj mnie zmieniło. Teraz nie wierzę w nic, co mi opowiadają.

- Widziałeś tego gościa rano? - odzywa się ktoś zza komputera po mojej lewej.

To Kieran Smyth. Lubię go. Jak większość z nas, marnuje się tutaj. Ma łeb na karku i gdyby chciał, mógłby zrobić ze sobą coś sensownego. Studiował prawo na uniwersytecie, ale zatrudnił się tu na wakacje zeszłego lata i już nie wrócił na uczelnię. Powiedział mi, że przywykł do tego, że ma pieniądze, i teraz nie wyobraża sobie bez nich życia. Kupuje nieprawdopodobną liczbę rzeczy.

Każdego dnia wraca z lunchu z torbami ubrań, książek, DVD i CD. Zwyczajnie zazdroszczę mu, bo ledwie starcza mi najedzenie, nie wspominając o innych przyjemnościach. Kieran większość dnia spędza na pogaduchach z kumplem, który siedzi po mojej prawej, Darylem Evansem.

Rozmawiają przeze mnie i nade mną, ale rzadko kiedy ze mną. Ale mi to nie przeszkadza. Ich rozmowy są nudne jak flaki z olejem, a jedyna rzecz, która mnie z nimi łączy, to fakt, że wszyscy trzej pracujemy w tej samej maleńkiej sekcji tego samego malutkiego biura. Jeśli jednak mam być szczery, to naprawdę wścieka mnie fakt, że obydwaj mogą się obijać w pracy przez większą część dnia. Może dzięki temu, że przyjaźnią się z Tiną poza pracą i chodzą razem na drinka. Chryste, wystarczy, żebym zakaszlał, a ona już się zrywa z miejsca i sprawdza, co robię i dlaczego przestałem pracować.

- Jakiego gościa?! - odkrzyknął Daryl.

- Na ulicy, w drodze do pracy.

- Na której?

- Głównej, zaraz przy Cartwrights.

- Niczego nie widziałem.

- Musiałeś.

- Nie widziałem. Nie mijałem Cartwrights. Szedłem dziś inną drogą.

- Był taki gość - wyjaśnia mimo to Kieran. - Musiałeś go widzieć. Kompletnie mu odbiło.

- O czym ty mówisz?

- Serio, stary, całkiem ześwirował. Zapytaj Boba Rawlingsa z archiwum. Wszystko widział.

Bob uważa, że gość właściwie ją zabił.

- Kogo?

- Nie wiem, jakąś staruszkę. Słowo honoru, rzucił się na nią bez żadnego powodu. Słyszałem, że dźgnął ją parasolem!

- Chrzanisz…

- Mówię serio.

- Nie gadaj!

- Idź i zapytaj Boba…

Zwykle ignoruję te ich krótkie wymiany uwag (najczęściej nie mam zielonego pojęcia, o czym mówią), ale dzisiaj rzeczywiście mogę z czymś się wtrącić, bo byłem na miejscu. To żałosne, wiem, ale fakt, że najwyraźniej wiem więcej od Kierana i Daryla o tym, co się wydarzyło na ulicy, sprawia, że czuję się lepszy i zadowolony z siebie.

- Kieran ma rację - rzucam, odrywając wzrok od monitora.

- Widziałeś to? - zagaduje Kieran.

Usatysfakcjonowany rozsiadam się na krześle.

- To się wydarzyło tuż przede mną. Facet mógłby się nawet rzucić na mnie, gdybym zjawił się kilka sekund wcześniej.

- Więc o co poszło? - dopytuje się Daryl. - Kieran mówi prawdę?

Zerkam szybko na Tinę. Siedzi po uszy w papierach. Mogę bezpiecznie pogadać.

- Najpierw zobaczyłem staruszkę - mówię. - Omal się o nią nie potknąłem. Przeleciała obok mnie i walnęła w wystawę obok bocznego wyjścia z Cartwrights. Myślałem, że to jakieś dzieciaki próbowały jej wyrwać torebkę albo coś w tym stylu. Nie mogłem uwierzyć, kiedy go zobaczyłem.

Wyglądał jak normalny gość. Garnitur, krawat, okulary…

- Więc dlaczego to zrobił? Co mu zawiniła?

- Nie mam pojęcia. Niech to szlag, facet był w takim stanie, że wolałbym go nie pytać.

- I po prostu rzucił się na nią? - pyta Daryl z niedowierzaniem.

Kiwam głową i zerkam to na jednego, to na drugiego.

- Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego - ciągnę. - Rzucił się na staruszkę i dźgnął ją parasolem. To było potworne. Parasol wbił jej prosto w brzuch. Cały płaszcz miała we krwi…

Teraz Tina patrzy. Spuszczam wzrok i zaczynam pisać, usiłując sobie przypomnieć, co właśnie robiłem.

- I co potem? - syczy Kieran.

- Ten kretyn rzucił się na tłum. Zaczął bić ludzi. Potem zjawiła się policja - wyjaśniam, patrząc w monitor, ale nic tak naprawdę nie robiąc. - Odciągnęli go i wrzucili do furgonetki.

Rozmowa znowu się urywa. Murray wstaje. Przez chwilę słychać tylko stukot trzech klawiatur, udajemy, że pracujemy. Tina rozgląda się po sali, zatrzymuje wzrok na mnie, potem wychodzi z biura, a Kieran i Daryl natychmiast przestają wprowadzać dane.

- A więc coś z nim było nie tak? - pyta całkiem bez sensu Daryl.

- Pewnie, że coś z nim było nie tak - odpowiadam. Chryste, czasem Daryl zachowuje się jak skończony dureń. - Myślisz, że dźgnąłby staruszkę parasolem, gdyby nie brakowało mu piątej klepki?

- Ale powiedział coś? Wrzeszczał coś albo…?

Zastanawiam się, czy w ogóle warto odpowiadać na to niedokończone pytanie.

- Jedno i drugie - mruczę.

- Był pijany, naćpany, czy co?

- Nie wiem - mówię z irytacją. Urywam i zastanawiam się przez chwilę, co właściwie powiedzieć. Ciągle mam przed oczyma twarz tamtego mężczyzny. - Wyglądał na śmiertelnie przerażonego. Wyglądał, jakby to jego zaatakowano.

2

Jest taka dziewczyna, która siedzi na drugim końcu biura. Nazywa się Jennifer Reynolds. Nie znam jej za dobrze. Nie mam z nią wiele do czynienia na co dzień. Właściwie rozmawiałem z nią raptem kilka razy, odkąd przeniesiono mnie do BOP-u. Nie ma jej dzisiaj w pracy. Nie cierpię dni, kiedy ma wolne. Gdy Jennifer Reynolds nie ma w pracy, reszta przejmuje jej obowiązki, a mnie przypada najgorsza robota - recepcja. Adres pocztowy BOP-u nie jest szeroko reklamowany, ale pojawia się na części korespondencji, którą rozsyłamy, znajduje się też w książce telefonicznej, więc ogół społeczeństwa bez większego trudu dowiaduje się, gdzie się mieścimy. Zjawia się u nas mnóstwo ludzi. Zbyt wielu, moim zdaniem. Jeśli ktoś tu przychodzi, to zawsze dlatego, że dostał mandat albo założono mu blokadę. Ci ludzie zwykle już starali się o anulowanie mandatu albo zdjęcie blokady i gdy do nas docierają, najczęściej jedyne, co im zostało, to osobiście wykłócić się o swoje.

Więc ludzie, którzy się tu pojawiają, na ogół są już nieźle zdenerwowani. Krzyki, wyzwiska i groźby są na porządku dziennym. Pierwsze miejsce, do którego docierają, to recepcja, a pierwszą osoba, na którą krzyczą, którą wyzywają i której grożą, to frajer za biurkiem.

No i oto siedzę za biurkiem w recepcji, gapię się na tandetne, przeszklone drzwi wejściowe i z niepokojem wyglądam interesantów. Nienawidzę tego. To jak siedzenie w poczekalni u dentysty.

Cały czas patrzę na zegar na ścianie. Wisi tuż nad wielką tablicą ogłoszeń zapełnioną nieczytanymi, nieprzydatnymi plakatami i obwieszczeniami. Na lewo od tablicy wisi równie niepotrzebna i bezużyteczna tabliczka, zabraniająca zastraszania oraz atakowania pracowników Rady. Fakt, że tam wisi, nie sprawia, że czuję się bezpieczniej. Pod blatem znajduje się guzik alarmu na wypadek napaści - on także nie poprawia mi samopoczucia.

Jest czwarta trzydzieści osiem. Dwadzieścia dwie minuty do chwili, kiedy kończę dzień pracy.

Jestem pewny, że Tinie sprawia przyjemność posyłanie mnie tutaj. Zawsze ja muszę zastępować Jennifer. Siedzenie w recepcji stanowi rodzaj tortury. Nie wolno mi zabierać tu żadnej roboty papierkowej (kwestia ochrony tajnych danych czy coś takiego), a gdy nie mam czym zająć myśli, czas wlecze się rozpaczliwie wolno. Jak dotąd dziś popołudniu musiałem poradzić sobie tylko z dwoma telefonami i w obu przypadkach były to prywatne rozmowy do pracowników.

Czwarta trzydzieści dziewięć.

No, zegarze, przyspiesz trochę.

Czwarta pięćdziesiąt cztery.

Już prawie. Teraz nie spuszczam wzroku z zegara, próbując siłą woli zmusić wskazówki, żeby szybciej się przesuwały, bym wreszcie mógł się stąd wynieść. Odgrywam w myślach przebieg ucieczki z biura. Muszę tylko wyłączyć komputer, chwycić płaszcz z szatni i popędzić na stację.

Jeśli zrobię to wystarczająco szybko, może uda mi się złapać wcześniejszy pociąg i wtedy będę w domu już na…

Cholera. Znów pieprzony telefon. Nienawidzę tego dźwięku. Zgrzyta jak rozregulowany budzik i aż mnie ciarki przechodzą. Podnoszę słuchawkę i krzywię się na myśl, co może mnie czekać na drugim końcu drutu.

- Dzień dobry, tu BOP, mówi Danny McCoyne - mamroczę pospiesznie pod nosem.

Nauczyłem się mówić szybko i cicho. Dzwoniącemu wtedy trudniej wychwycić nazwisko.

- Czy mogę rozmawiać z panem Fitzpatrickiem z działu płac? - pyta kobiecy głos z mocnym akcentem.

Bogu dzięki, to nie jest rozwrzeszczany obywatel ze skargą, tylko pomyłka telefoniczna. Odprężam się. Niemal codziennie odbieramy kilka telefonów do działu płac. Mają podobny numer wewnętrzny do naszego. Człowiek liczy, że coś z tym zrobią, ale gdzie tam. W każdym razie ulżyło mi. Ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzył, to kłopoty za pięć piąta.

- Połączyła się pani z niewłaściwym działem - wyjaśniam. -Wybrała pani 2300 zamiast 3200.

Spróbuję panią przełączyć. Jeśli się pani rozłączy, proszę wybrać 1000 i połączy się pani z centralą…

Nagle coś odwraca moją uwagę i urywam, bo otwierają się drzwi frontowe. Odruchowo cofam się razem z krzesłem, starając maksymalnie zwiększyć dystans między mną a osobą, która zaraz wparuje do budynku. Kończę rozmowę telefoniczną i odprężam się nieco, kiedy widzę, że przez drzwi wjeżdża spacerówka. Wózek utyka w drzwiach, więc wstaję, żeby pomóc. Do recepcji wchodzi niska, przemoczona kobieta w zielono-fioletowym anoraku. A prócz niej są maluch w wózku (niewidoczny, bo zasłonięty grubym plastikiem od deszczu) i dwoje małych dzieci drepczących przy jej boku. Przemoczona rodzinka staje pośrodku recepcji. Kapie z nich woda na brudną, udającą marmur posadzkę. Kobieta jest umęczona i zaabsorbowana dziećmi. Warczy na najstarsze, tłumacząc, że „mamusia ma kłopot, który musi wyjaśnić temu panu, a potem wrócimy do domu i coś zjemy”.

Zdejmuje kaptur i widzę, że jest dobrze po trzydziestce, a może nawet trochę po czterdziestce.

Wygląda zwyczajnie; wielkie, okrągłe, zachlapane okulary zaczyna pokrywać warstewka pary.

Twarz ma zarumienioną. Deszcz skapuje jej z nosa. Nie patrzy mi w oczy. Ciska torebkę na biurko i zaczyna w niej grzebać. Przerywa na chwilę, żeby unieść osłonę przeciwdeszczową (na której też zaczęła się osadzać para) i sprawdza, co u malucha, który najwyraźniej smacznie śpi. Skupia się ponownie na zawartości torebki, a ja obchodzę biurko, żeby siąść po drugiej stronie.

- W czym mogę pomóc? - pytam ostrożnie, dochodząc do wniosku, że najwyższy czas się odezwać.

Piorunuje mnie wzrokiem znad okularów. Wyczuwam, że ta kobieta potrafi walczyć o swoje. Nie czuję się przy niej pewnie. Wiem, że czeka mnie przeprawa.

- Chwileczkę! - warczy takim tonem, jakby mówiła do własnego dziecka.

Wyjmuje z torebki paczkę chusteczek i jedną podaje dziecku, które stoi przy niej i cały czas ociera nos rękawem.

- Dmuchnij - rzuca surowo, podsuwając chusteczkę pod nos dzieciaka.

Dziecko się nie spiera.

Zerkam na zegar. Czwarta pięćdziesiąt siedem. Nie wygląda na to, żebym dziś zdążył na wcześniejszy pociąg.

- Zaparkowałam przy Leftbank Place na pięć minut, żeby zabrać najstarszego syna do toalety

- zaczyna, wypakowując torbę.

Żadnych uprzejmości, przechodzi prosto do sedna sprawy.

- W ciągu tych pięciu minut założono mi blokadę. Teraz już wiem, że nie powinnam tam parkować, ale to było tylko pięć minut i tylko dlatego, że naprawdę musiałam. Chcę rozmawiać z kimś, kto ma stosowne kompetencje, żeby załatwić tę sprawę, i chcę rozmawiać z nim teraz. Macie usunąć blokadę, żebym mogła wrócić z dziećmi do domu.

Odchrząkuję i zbieram się w sobie, by jej odpowiedzieć. W ustach mi zaschło, czuję, jakby język zrobił mi się dwa razy większy. To musiał być Leftbank Place, prawda? Nieużytki odległe raptem dziesięć minut od biura. Czasem mam wrażenie, że co drugi samochód z blokadą w tym mieście parkował właśnie przy Leftbank Place. Ekipa, która zajmuje się tym rejonem, ma złą sławę. Ktoś mi powiedział, że płacą im od sztuki, czy jakoś tak - im więcej blokad na samochodach tygodniowo, tym więcej zarabiają. Nie wiem, czy to prawda, ale teraz to bez znaczenia. Wiem, że nie mam wyjścia: muszę odpowiedzieć kobiecie, wygłaszając standardową formułkę zgodną z procedurami. Wiem też, że to jej się nie spodoba.

- Proszę pani - zaczynam, już spinając się na myśl ojej reakcji. - Przy Leftbank Place obowiązuje całkowity zakaz parkowania. Rada…

Nie daje mi skończyć.

- Powiem panu coś na temat Rady! - wrzeszczy. Jej głos nagle staje się nieprzyjemnie donośny. - Ta cholerna Rada powinna mniej czasu poświęcać na zakładanie blokad, a bardziej zadbać o to, aby przybytki użytku publicznego działały jak trzeba. Musiałam zaparkować przy Leftbank Place tylko dlatego, że toalety publiczne na Millennium Square zniszczyli wandale! Mój syn ma kłopoty z jelitami. Nie miałam wyboru. Nie mógł już dłużej czekać.

- Musiały być jakieś inne toalety… - zaczynam i natychmiast żałuję, że w ogóle otworzyłem usta.

Chryste, nienawidzę tej roboty. Żałuję, że nie zajmuję się wywózką śmieci, plagami szczurów albo choćby popsutymi lampami ulicznymi. Największy kłopot w tym, że wszystko wskazuje, iż kobieta naprawdę została niesprawiedliwie potraktowana i prawdopodobnie na jej miejscu, będąc z dziećmi, zrobiłbym dokładnie to samo. Wygląda na to, że ma rację, i z radością zadzwoniłbym do gości od blokad, ale nie mam stosownych uprawnień. Nie mam wielkiego wyboru: albo zachowam się zgodnie z procedurami i pozwolę kobiecie dalej na mnie wrzeszczeć, albo pozwolę Tinie Murray nawrzeszczeć na mnie, jeśli nie będę się trzymał ustaleń. Istnieje spora szansa, że dostanie mi się od obydwu. Nie zdążyła jeszcze zareagować na mój głupi komentarz, więc próbuję go zatuszować:

- Rozumiem, o co pani chodzi, ale…

- Czyżby?! - krzyczy tak głośno, że budzi dziecko w wózku. Maluch zaczyna kwilić i popłakiwać. - Naprawdę pan rozumie? Nie sądzę, bo gdyby pan rozumiał, to już rozmawiałby pan przez telefon i załatwiał zdjęcie cholernej blokady z koła, żebym mogła zabrać dzieci do domu. Są zmarznięte, głodne i…

- Muszę tylko…

- Nie chcę słuchać wymówek, chcę to załatwić.

Nie będzie mnie słuchać, to nie ma sensu. Nawet nie da mi szansy.

- Proszę pani…

- Sugerowałabym, żeby porozmawiał pan z przełożonymi, znalazł kogoś, kto jest gotów wziąć odpowiedzialność za ten cały burdel, kto tu przyjdzie i rozwiąże problem. Byłam zmuszona zaparkować przy Leftbank Place z powodu nieudolności Rady. Mam chorego syna i musiałam natychmiast zabrać go do toalety. Gdyby Rada robiła, co do niej należy, i zadbała, aby toalety publiczne działały, nie musiałabym tam parkować, nie założono by mi blokady i nie musiałabym tu stać i rozmawiać z kimś, kto najwidoczniej albo nie potrafi mi pomóc, albo nie zamierza. Muszę porozmawiać z kimś, z nieco wyższego szczebla władzy niż recepcjonista, więc może wyświadczy pan nam obojgu tę przysługę i poszuka kogoś, kto będzie gotowy rzeczywiście coś zrobić, nim mój syn znowu będzie musiał iść do toalety!

Protekcjonalna larwa. Wstaję, patrzę na nią, czując, jak narasta we mnie wściekłość. Ale nie mogę nic zrobić…

- Więc?! - warczy.

- Proszę poczekać minutkę - jąkam.

Odwracam się, wbiegam do biura i wpadam prosto na Tinę, którą idzie z naprzeciwka.

- Co tu robisz, Danny? - pyta takim samym protekcjonalnym tonem jak tamta kobieta. - Jeśli ty jesteś tutaj, to kto zajmuje się recepcją?

Doskonale wie, że nie ma tam nikogo z pracowników. Próbuję jej wytłumaczyć, choć wiem, że to bezcelowe.

- W recepcji jest kobieta, która…

- Jeśli potrzebowałeś pomocy, trzeba było zadzwonić...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin