Swiatlo na sniegu - Anita Shreve.pdf

(776 KB) Pobierz
Shreve Anita
Światło na śniegu
-2-
Rozdział 1
Przez okno pracowni mojego ojca widać, jak zimowe słońce muska śnieg. Ojciec
wstaje, prostuje plecy.
- Jak było w szkole? - pyta.
- Dobrze - odpowiadam.
Odkłada szlifierkę i sięga po wiszącą na haku kurtkę. Przeciągam ręką po
powierzchni stołu. Drewno, z wierzchu pokryte pyłem, pod spodem jest jedwabiste.
- Gotowa? - pyta.
- Gotowa - odpowiadam.
Opuszczamy z ojcem mieszczący się w stodole warsztat i wychodzimy na mróz.
Powietrze, suche i nieruchome, przy oddychaniu szczypie mnie w nos. Przywiązujemy do
butów rakiety śnieżne i klapiemy nimi mocno o zamarzniętą skorupę. Kora ma rdzawą
barwę, a słońce kładzie za drzewami fioletowe cienie, od czasu do czasu nadając
śniegowi szklisty połysk.
Idziemy dość szybko, schylając głowy i starając się unikać gałęzi sosen, ale i tak
od czasu do czasu sypie się nam za kołnierz zimny prysznic. Ojciec mówi:
- Czuję się jak pies, którego pod koniec dnia wypuszczono z domu, żeby sobie
pobiegał.
Zawsze zdumiewa mnie cisza lasu, przypominająca widownię tuż przed
rozpoczęciem przedstawienia. W tej ciszy słychać szelest suchych liści, trzask łamanych
gałązek, szmer strumyka płynącego pod skorupą ściętej lodem powierzchni. Zza lasu
dobiega głuche zawodzenie jadącej szosą numer 89 ciężarówki i mruczenie samolotu,
lecącego do Lebanon.
Idziemy znajomą ścieżką, która kończy się przy resztkach muru pod szczytem
wzgórza. Mur, tworzący trzy ustawione do siebie pod kątem prostym ściany, stanowi
pozostałość ogrodzenia nieistniejącego już gospodarstwa. Po domu i stodole zostały tylko
fundamenty. Często się zdarza, że ojciec siada na murze i wypala papierosa.
Tego grudniowego popołudnia mam dwanaście lat (obecnie -
trzydzieści) i jeszcze nie wiem, że dojrzewanie jest tuż za progiem, a nieustępliwy
narcyzm nastolatki sprawi, iż wkrótce spacery z ojcem po lesie staną się ostatnią rzeczą,
na jaką będę miała ochotę. Jednak na razie te wspólne wycieczki są swoistym rytuałem,
do którego oboje przywykliśmy. Ojciec spędza zbyt wiele godzin pochylony nad swoją
pracą, a ja wiem, że ruch jest mu niezbędnie potrzebny.
Po wykończeniu stół trafi do frontowego pokoju i dołączy do innych wykonanych
przez ojca mebli. Czternaście sztuk w ciągu dwóch lat to nie taki znów wielki dorobek,
ale ojciec musiał się wszystkiego nauczyć od podstaw, z książek. O to, czego nie może
się nauczyć z podręczników, pyta niejakiego Sweetsera ze sklepu żelaznego. Meble ojca
są proste, można powiedzieć prymitywne, ale jemu to właśnie odpowiada. Mają
przyzwoitą linię i niezłe wykończenie, ale to nieważne.
-3-
Ważne jest to, że ojciec ma zajęcie, które nie przypomina niczego, co robił
dotychczas.
Ułamana gałąź drapie mnie w policzek. Słońce zachodzi. Pozostało nam jeszcze
ze dwadzieścia minut do zmroku. Droga powrotna jest z górki, a więc łatwiejsza, i można
ją pokonać w niecałe dziesięć minut.
Mamy czas na dojście do muru.
I wtedy po raz pierwszy słyszę płacz. Wydaje mi się, że to kot.
Zatrzymuję się pod baldachimem sosnowych gałęzi i nasłuchuję. Znów słyszę.
Rytmiczne zanoszenie się płaczem.
- Tato - mówię.
Robię krok w tamtą stronę, ale płacz urywa się równie nagle, jak się zaczął. Za
mną na zamarzniętą skorupę spada z głuchym tąpnięciem pecyna śniegu.
- Kot - wyjaśnia ojciec.
Zaczynamy strome podejście pod górę. Ledwie ciągnę za sobą nogi.
Na szczycie ojciec oceni światło i jeśli uzna, że mamy czas, usiądzie na
kamiennym murze i będzie się starał dojrzeć nasz dom - żółtą kropkę między drzewami.
"O, tam - powie, pokazując w dół. - Widzisz go teraz?".
Ojciec stracił nadwagę człowieka prowadzącego siedzący tryb życia.
Dżinsy ma przetarte na udach, całe w rudawym pyle drzewnym. Goli się w
najlepszym razie co drugi dzień. Jego beżowa kurtka jest poplamiona olejem, smarem i
żywicą. Sam się strzyże, a w niebieskich oczach ma zawsze wyraz zdziwienia.
Idę jego śladem i jestem dumna z tego, że nie mam już kłopotu z dotrzymaniem
mu kroku. Ojciec rzuca mi przez ramię mleczny cukierek, łapię go w powietrzu. Ściągam
rękawiczki, wtykam je sobie pod pachę i zaczynam rozwijać cukierek. Zdejmując
celofan, słyszę dalekie trzaśnięcie zamykanych drzwi samochodu.
A potem odgłos zapalania silnika. Dochodzi od motelu położonego po północno-
wschodniej stronie wzgórza. Wejście do motelu znajduje się jeszcze dalej od miasta niż
droga prowadząca do naszego domu i rzadko mamy okazję tamtędy przejeżdżać. Mimo
to wiem, gdzie jest motel, i nieraz podczas naszych spacerów widzę go między drzewami
- niski, pokryty czerwonym gontem budynek, w sezonie narciarskim zawsze pełen gości.
I wtedy po raz trzeci słyszę płacz - szarpiący za serce, przejmujący.
- Hej! - woła ojciec.
Zaczyna biec niezdarnie w rakietach na nogach w kierunku, z którego dochodzi
płacz. Co kilkanaście kroków przystaje i nasłuchuje, żeby się nie zgubić. Idę za nim, a
tymczasem powoli zaczyna się ściemniać.
Ojciec wyjmuje z kieszeni i zapala latarkę.
- Tato - mówię z nutą paniki w głosie.
Kiedy ojciec biegnie, promień latarki tańczy na śniegu. Tata zatacza teraz latarką
łuk, w tył, w przód i na boki. Księżyc, towarzysz naszych poszukiwań, unosi się znad
horyzontu.
- Jest tam kto!?- woła ojciec.
Posuwamy się trawersem w górę zbocza. Latarka mruga i ojciec potrząsa nią,
żeby bateryjki zaczęły kontaktować. Latarka wypada mu z ręki i wbija się w pokryty
zmarzniętą skorupą śnieg, tworząc w zagłębieniu stożek niesamowitego światła. Ojciec
-4-
schyla się, żeby podnieść latarkę, i kiedy się prostuje, światło wyławia spośród drzew
niebieską plamę materiału w kratkę.
- Halo!
Ale las odpowiada mu ciszą, jakby z niego szydził, jakby to była jakaś gra.
Ojciec macha latarką tam i z powrotem. Zastanawiam się, czy nie powinniśmy
zawrócić do domu. Po ciemku w lesie jest niebezpiecznie; łatwo można zabłądzić. Ojciec
znów szuka latarką, i jeszcze raz, ale dopiero po jakichś dwudziestu próbach odnajduje
niebieską plamę w kratkę. W śniegu leży flanelowy śpiworek z odwiniętym brzegiem.
- Zostań tutaj - nakazuje mi.
Patrzę na ojca, a on biegnie w rakietach tak, jak to się czasem dzieje we snach,
gdy nie można zmusić nóg, by się poruszały odpowiednio szybko, a potem kuca, ani na
chwilę nie spuszczając świetlistego krążka latarki ze śpiwora, który niemal rozszarpuje,
wydając odgłos, jakiego nigdy u niego nie słyszałam, i padając na kolana w śniegu.
- Tato! - wrzeszczę, biegnąc do niego.
Młócę rękami powietrze i mam takie uczucie, jakby ktoś mocno napierał na moje
piersi. Spada mi czapka, ale brnę dalej, nie bacząc na przeszkody. Wreszcie, zdyszana,
docieram do ojca, który nie mówi, że mam odejść. Spoglądam w dół, na śpiwór.
Widzę małą twarzyczkę, z której patrzą na mnie szeroko otwarte oczka, ukryte w
fałdach skóry. Czarne włoski sterczą, pozlepiane wodami płodowymi. Dziecko jest
zawinięte w zakrwawiony ręcznik i ma sine usteczka.
Ojciec zbliża policzek do maleńkich warg. Wiem, że muszę zachować
bezwzględną ciszę.
Jednym szybkim ruchem chwyta lodowaty śpiworek, przytula go mocno do siebie
i wstaje. Ale materiał jest nędzny i śliski i ojciec nie może go utrzymać.
Wyciągam ręce, żeby w razie czego złapać maleństwo.
Ojciec ponownie klęka w śniegu. Kładzie tobołek na ziemi, rozpina suwak kurtki
i szarpnięciem rozrywa flanelową koszulę, której guziki strzelają na boki, po czym
wyjmuje dziecko z zakrwawionego ręcznika.
Z brzuszka maleństwa zwisa jakieś piętnaście centymetrów czegoś, co -
jak się później miałam dowiedzieć - było pępowiną. Ojciec przytula dziecko do
gołej skóry, jedną ręką podtrzymując główkę. Uświadamiam sobie, że noworodek jest
dziewczynką.
Ojciec wstaje z wysiłkiem. Koszulą i wiatrówką otula dziecko, stanowiąc razem z
nim jeden ciasno zwinięty tobołek.
- Nicky - zwraca się do mnie - trzymaj się mojej kurtki, jeśli tak będzie ci łatwiej.
W każdym razie niech odległość między nami nie przekracza pół metra.
Łapię brzeg wiatrówki ojca.
- Patrz pod nogi i nie trać z oczu moich śladów.
Idąc, kierujemy się zapachem dymu. Czasem go czujemy, a czasem nie. Widzę
sylwetki drzew, ale gałęzi nie widzę.
- Trzymaj się mnie - mamrocze ojciec, a ja nie wiem, czy mówi do mnie, czy do
maleństwa, przytulonego do jego piersi.
Na pół zjeżdżamy, na pół zbiegamy długim zboczem, w każdym razie czuję w
udach piekący ból od ciągłego napięcia mięśni. Ojciec wraz ze śpiworkiem zostawił w
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin