Marsz ku gwiazdom - David Weber.pdf

(1967 KB) Pobierz
David Weber
John Ringo
Marsz ku gwiazdom
(March to the Stars)
Tłumaczenie: Przemysław Bieliński
Książka ta jest dedykowana sierżantowi (później starszemu sierżantowi) Milesowi
Rutherfordowi, który wziął w obroty pewną ofermę i zrobił z niej porządnego żołnierza. Wszelka
zbieżność z rzeczywistością nazwisk i wydarzeń z tej książki jest dziełem przypadku.
Prolog
Ciało było w stanie zaawansowanego rozkładu. Czas i przeróżne mardukańskie odpowiedniki
owadów zrobiły swoje, pozostawiając szkielet ze zwisającymi strzępami skóry i ścięgien. Temu
Jin chciałby móc powiedzieć, że to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział, ale byłoby to
kłamstwo.
Odwrócił jedną rękę szkieletu i przesunął nad nią sensorem. W przypominającym katakumby
grobowcu było gorąco i duszno, zwłaszcza że weszło tu z nim jeszcze trzech członków oddziału
i jeden olbrzymi Mardukanin. Upały na Marduku zawsze były dotkliwe – w „umiarkowanych”
strefach klimatycznych średnia temperatura utrzymywała się w granicach trzydziestu pięciu
stopni – ale grobowiec przypominał dusznym smrodem rozkładu (nie wspominając o smrodzie
trzech nie mytych dupków, z którymi Jin tu wszedł) przedsionek piekła.
I to już zamieszkały.
Nie było wątpliwości, że jego mieszkańcy byli kiedyś imperialnymi marines. A przynajmniej
ludźmi wyposażonymi w wojskowe nanopakiety Imperium. Ocalałe nanity były zakodowane
i sensor niemal krzyczał: „imperialni”. Pytanie tylko, skąd się tu wzięli... i po co. Jin był w stanie
wyobrazić sobie kilka powodów, a wszystkie śmierdziały jeszcze gorzej niż trupy w grobowcu.
– Zapytaj ich jeszcze raz, magiku – powiedział nosowym głosem Dara. Dowódca oddziału
przez chwilę charczał, a potem kaszlnął, splunął i wysmarkał się na podłogę. Marduk wykańczał
jego zatoki. – Mów po ichniemu. Upewnij się, że wszystko ci powiedzieli.
Jin spojrzał na górującego nad nimi Mardukanina i przepuścił pytanie przez swojego tootsa.
Implant umiejscowiony w jego żuchwie wybrał odpowiednie słowa, przetłumaczył je na
miejscowy mardukański dialekt i dostosował głos do wypowiedzenia ich.
– Mój światły przywódca życzy sobie, abyście jeszcze raz upewnili go, że nikt nie przeżył.
Sposób mówienia Mardukan nie był taki sam, jak ludzi. Mieli mniej mięśni twarzy i często
ich mowę zastępowała gestykulacja czterech rąk. Ale w przypadku tego Mardukanina mowa ciała
też niewiele dawała, co mogło po części wynikać z tego, że brakowało mu jednego ramienia od
łokcia w dół. Teraz w tym miejscu był ostry jak brzytwa hak. Dara musi być głupi lub zadufany
w sobie, albo jedno i drugie, żeby po raz piąty pytać przedstawiciela Voitan, czy kłamie.
– Niestety – powiedział T’Leen Targ z pełnym żalu, acz ostrożnym wymachem ramion (i
haka) – nikt nie przeżył. Kilku wytrzymało parę dni, ale oni również umarli. Zrobiliśmy dla nich
wszystko, co było w naszej mocy. Gdybyśmy tylko przybyli dzień wcześniej! Bitwa była
wspaniała; wasi przyjaciele toczyli bój z hordą Kranolta liczniejszą niż gwiazdy na niebie!
Przyparli ich do murów miasta i ścinali swoimi potężnymi ognistymi lancami! Gdyby nasze
posiłki dotarły wcześniej, niektórzy mogliby przeżyć! Ale niestety przybyliśmy za późno. Wasi
przyjaciele złamali jednak potęgę Kranolta, za co Voitan jest i będzie wdzięczne po wieki
wieków. Właśnie w dowód wdzięczności umieściliśmy ich tutaj, z naszymi własnymi
czcigodnymi zmarłymi, w nadziei, że któregoś dnia ich pobratymcy przyjdą ich szukać. I oto
jesteście!
– Znowu to samo – powiedział Jin, odwracając się do dowódcy.
– A gdzie jest broń? Gdzie sprzęt? – spytał Dara. W przeciwieństwie do technika był
wyposażony tylko w cywilny seryjny toots, który nie był w stanie obsłużyć jedynego dostępnego
translatora. Urządzenie miało załadowany lokalny słownik dialektu używanego w pobliżu portu,
ale nie potrafiło dać sobie rady z innymi, a system Jina nie mógł przesłać plików z danymi
– Coś musiało ocaleć – ciągnął dowódca oddziału. – W ostatnim mieście powinno tego być
więcej. Gdzie to się podziało?
– Mój światły przywódca pyta o broń i wyposażenie naszych drogich przyjaciół – powiedział
Jin. Technik komunikacyjny dość aktywnie kontaktował się z tubylcami, zarówno w porcie, jak
i podczas koszmarnej podróży do miejsca ostatniego spoczynku ludzkich rozbitków. I ze
wszystkich, których spotkał, ten niepokoił go najbardziej. Wolałby nawet znów być w dżungli.
A to o czymś świadczy.
Marduk był niewiarygodnie gorącą, wilgotną i stabilną planetą. Prawie całą jego
powierzchnię pokrywały dżungle, pełne najniebezpieczniejszych ze znanych we wszechświecie
drapieżników. Wydawało się, że ekipa poszukiwawcza – albo oddział eliminatorów, zależy, jak
na to spojrzeć – napotkała je wszystkie podczas swojej podróży.
Atmosferyczne latacze zaniosły ich z portu do wyschniętego jeziora, gdzie wcześniej
wylądowały cztery bojowe promy. Nie było jednak żadnych śladów wskazujących, jaka
jednostka nimi przyleciała ani skąd. Wszystkie zostały skrupulatnie wyczyszczone, a ich
komputery sformatowane. Po prostu: cztery imperialne promy desantowe, całkowicie bez paliwa,
na środku pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych soli.
Z miejsca wylądowania promów wyraźny ślad prowadził do góry. Ekipa poszukiwawcza
ruszyła tym tropem, lecąc nisko, aż do skraju nizinnych dżungli, gdzie ślad po prostu... znikał
w zielonym piekle.
Dara poprosił o pozwolenie powrotu do bazy, którego mu nie udzielono. Było bardzo mało
prawdopodobne – delikatnie mówiąc – by załogi promów dotarły do cywilizacji. Pomijając też
lokalną faunę i florę, miejsce lądowania znajdowało się po przeciwnej stronie planety niż port,
i jeśli rozbitkowie nie przywieźli ze sobą wystarczającego zapasu uzupełnień diety, musieli
umrzeć z głodu przed końcem podróży. Ale cokolwiek się stało, trzeba było poznać ich los. I to
wcale nie dlatego, że ktoś się o nich martwił, lecz dlatego, że jeśli istniał choćby cień szansy, iż
uda im się dotrzeć do bazy albo – co gorsza – uciec z planety, należało ich wyeliminować.
Nikt nie powiedział tego na głos, i między innymi dlatego technik nie był pewny, czy
przeżyje tę misję. „Oficjalnym” celem poszukiwań było po prostu uratowanie rozbitków, ale
skład oddziału skłaniał do przypuszczeń, że naprawdę chodzi o wyeliminowanie zagrożenia.
Dara był człowiekiem gubernatora od brudnej roboty. Wszystkie pomniejsze „problemy”, które
można było rozwiązać przy użyciu siły albo w wyniku czyjegoś tajemniczego zniknięcia, były
powierzane dowódcy oddziału. Poza tym nie nadawał się specjalnie do niczego innego, co
udowadniał po raz kolejny, nie widząc oczywistych rzeczy, które miał przed samym nosem.
Reszta oddziału była ulepiona z tej samej gliny. Wszystkich czternastu – było siedemnastu...
zanim dopadła ich lokalna fauna – należało do zwerbowanej na miejscu „gwardii”, a każdy z nich
był poszukiwany listami gończymi na tej czy innej planecie. Zdając sobie sprawę, że utrzymanie
regularnych jednostek na planetach trzeciej klasy było co najmniej trudne, daleka stolica
Imperium pozostawiała dobór personelu w gestii gubernatorów. Gubernator Brown zatrudniał
przede wszystkim ludzi, których nazywano „Schultzami” i co do których można było mieć
pewność, że nigdy niczego nie widzą, nie słyszą ani nie robią. Jednak czasami pojawiały się
prawdziwe problemy. Do radzenia sobie z nimi gubernator stworzył „siły specjalnego
reagowania”, składające się – delikatnie mówiąc – z mętów. O ile, oczywiście, ktoś chciałby
obrazić męty.
Jin zdawał sobie sprawę, że nie jest „oficjalnym” członkiem tego oddziału i że obecna misja
może być sprawdzianem przed przyjęciem. Z wielu powodów było to bardzo korzystne, ale
jednocześnie stwarzało jeden poważny problem: groźbę walki z marines. A Jin miał kilka
powodów – wcale nie najmniej znaczącym z nich było prawdopodobieństwo przeistoczenia się
w kulę plazmy – aby nie chcieć walczyć z marines, ale niestety wszystko ku temu zmierzało.
Teraz jednak wydawało się, że niepotrzebnie się zamartwiał. Ostatni marines zginęli
w samotnej walce z barbarzyńcami, zanim ich „cywilizowani” sprzymierzeńcy zdążyli im przyjść
z pomocą.
Jasne, parsknął w myślach z pogardą. Albo gdzieś poszli, a ci tutaj ich kryją... albo miejscowi
sami ich wykończyli i zwalają to na tych „Kranolta”. Trzeba ustalić, o którą z tych możliwości
chodzi.
– Niestety – powtórzył tubylec. Wydaje się bardzo lubić to słowo, pomyślał złośliwie Jin,
kiedy Targ wyciągnął ramię w stronę odległej dżungli. – Kranolta zabrali ze sobą cały ich sprzęt.
Nie zostawili niczego, co moglibyśmy przekazać ich przyjaciołom. To znaczy wam.
I wierzcie w to albo nie, jak chcecie, pomyślał Jin. W tej całej sprawie była olbrzymia,
niejasna dziura, a on musiał ją zatkać. I mieć nadzieję, że jego wysiłki nie ujrzą światła
dziennego.
– Szumowiniak twierdzi, że barbarzyńcy wywalili cały sprzęt do rzeki – przetłumaczył.
– Niech to szlag! – warknął Dara. – To znaczy, że jest zniszczony i nie odnajdziemy
powerpacków! Nawet z uszkodzonego sprzętu dałoby się coś wyciągnąć.
Co za kretyn, pomyślał Jin. Dara musiał chować się za drzwiami, kiedy Pan Bóg rozdawał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin