gruszecki w kraju palm i slonca.pdf
(
685 KB
)
Pobierz
Ta lektura,
podobnie ak tysiące innych, est dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach pro ektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dac ę Nowoczesna Polska.
ARTUR GRUSZECKI
W kraju palm i słońca
W Bremie, na dworcu kolei żelazne , wielkim, obszernym, pokrytym dachem szklanym,
przepuszcza ącym mdłe światło, ścisk, gwar, hałas, ękliwe wołania podróżnych z czwar-
te klasy, ostre, rozkazu ące głosy żandarmów w połysku ących hełmach i gorączkowa
bieganina służby kole owe .
To nade ście pociągu z emigrantami do Ameryki.
Ruchem ręki, głosem nieznoszącym sprzeciwiania się wskazu e emigrantom służba
kole owa i żandarmi schody przeznaczone do wy ścia.
Z wielkimi tobołami, z kuferkami askrawymi, z rzeczami owiniętymi w brudne
płachty suną emigranci.
Już w Ruheleben, stac i za Berlinem, gdzie kole e, gromadząc wszystkich emigrantów,
podda ą dezynfekc i ich i ich rzeczy, sadowią się emigranci w wagonach podług o czystych
okolic i kupą trzyma ą się też w Bremie. Idą z niemiecka ubrani Ślązacy, prawie wszyscy
młodzi, dzielni, zdrowi, wszyscy do Stanów Z ednoczonych; pomiędzy nimi trochę ko-
biet w spódnicach krótkich, askrawych, suto fałdowanych. Następnie postępu ą ociężale
Niemcy znad Wołgi, z Besarabii, z guberni charkowskie , w charakterystycznych rosy -
skich stro ach, a choć mówią po niemiecku, nazywa ą siebie: „die
Russen”¹
— ta partia
edzie do Argentyny. Patrząc pode rzliwie na wszystkie strony, ostrożnie stąpa ą Słowa-
cy w stro ach narodowych; potem garść Żydów z Cesarstwa², z licznym, wrzaskliwym
potomstwem; wreszcie z ociąganiem, trwogą i niepoko em postępu ą chłopi z Galic i³
i Królestwa⁴.
Co chwila z tłumu wyrywa się nawoływanie matki, zrzędzący głos o ca, płacz dziecka;
a wszyscy zmęczeni, niewyspani, brudni, z wypiekami na twarzy, z błyszczącymi gorącz-
kowo oczyma, wypatru ą upragnione Bremy.
W sali IV klasy szeregu ą i liczą rodziny emigrantów, i bez pytania, ob aśnienia, często
wbrew woli, narzuca się emigrantom hotel, do którego muszą za echać, opłaca ąc życie
i mieszkanie. Lwią część emigrantów zabiera pan Missler, eden z dzisie szych poten-
tatów bremeńskich, agent Towarzystwa „Norddeutscher Lloyd”⁵, posiada ący wyłączny
przywile bałamucenia, ściągania i wyzyskiwania emigrantów z Austrii, Węgier i Ros i.
— Nasze pakunki!
— Nasze kuy! — woła ą emigranci.
— Zna dą się w porządku! — odpowiada łamaną polszczyzną wysłannik p. Misslera
i wspomagany przez żandarmów wyprowadza część swego łupu na plac przed dworcem.
¹die
Russen
(niem.) — Ros anie. [przypis edytorski]
²Cesarstwo — tu: zapewne Cesarstwo Niemieckie, państwo powstałe w wyniku z ednoczenia Niemiec do-
konanego w latach – przez Prusy pod rządami Ottona von Bismarcka, albo też Cesarstwo Austrii, edna
z dwóch składowych Austro-Węgier. [przypis edytorski]
³Galicja — ziemie dawne Rzeczypospolite pozosta ące w latach – pod zaborem austriackim. [przy-
pis edytorski]
⁴Królestwo — tu: Królestwo Polskie a. Królestwo Kongresowe (pot. Kongresówka), utworzone na mo-
cy postanowień kongresu wiedeńskiego z terenów dawne Rzeczpospolite pod zaborem rosy skim, istnie ące
w latach –. [przypis edytorski]
⁵Norddeutscher
Lloyd
— dawne niemieckie oceaniczne przedsiębiorstwo żeglugowe z siedzibą w Bremie, zał.
w , zlikwidowane w . [przypis edytorski]
Podróż, Emigrant
Dzień chmurny, dżdżysty, późne esieni, wilgoć przenika wszystko, osiada na zmię-
tych ubraniach, na zrudziałych butach, dzwoni w rynnach dachów, rozlewa się w kału-
żach po bruku. Na placu nowy podział emigrantów: porządnie ubranych przeznacza ą
do hotelów położonych w mieście, uboższych do hotelu zwanego „Warszawa”. Na wozy
wrzuca ą kuy, emigranci idą pieszo.
Dziwnie i smutno odbija ą ci ludzie na tle bremeńskich ulic, czystych, ładnych, i ka-
mienic z lustrzanymi szybami, z białymi firankami, z kwiatami w oknach. Idą z tłumo-
kami, tobołami, brudni, pomięci, askrawo ubrani, nagleni przez przewodnika. Bremeń-
czycy, akkolwiek przyzwycza eni, przysta ą, patrzą ak na dziwowisko i wydyma ąc usta
wzgardliwie, szepcą:
—
Emigranten!… Polen!…
Nareszcie dociera ą do hotelów. Są to domy wysokie, w których każde mie sce est
zużytkowane, byle przynosiło dochód właścicielowi, bez względu na niebezpieczeństwo
i aką taką wygodę podróżnych. Począwszy od poddasza zaczyna ą się dość obszerne sale,
przepełnione łóżkami, ak to bywa w czasie katastro; są to poko e noclegowe, osobne
dla mężczyzn, osobne dla kobiet. Na pierwszym piętrze sala adalna, zarazem poczekalnia,
kancelaria i szynk. Jeszcze gorszy tłok, brud i niewygoda w hotelu zwanym dla wabika
„Warszawą”.
Za tego rodza u umieszczenie i lichą żywność płaci ednostka po dwie marki ( rub.)
dziennie. Łatwo obliczyć, ile traci rodzina, np. z pięciu osób złożona, gdy musi czekać dni
kilka na ode ście statku, a uż w tym głowa agentów p. Misslera, by przyspieszyć wy azd
emigrantów z kra u w niezawodne ob ęcia patrona.
Wokoło hotelów emigranckich snu ą się poczciwcy, ułatwia ący emigrantom nabycie
„amerykańskich” kapeluszy… butów… ubrań… i innych rzeczy, bez których nie przy mą
w Ameryce, kto wie czy nawet na okręt. Wreszcie zamerykanizowani emigranci idą do
biura p. Misslera, by wymienić prowizoryczne karty okrętowe⁶, dowiedzieć się bliższych
szczegółów o okręcie, zmienić swo ą gotówkę na amerykańskie pieniądze, pan Missler
bowiem stara się o wszechstronną wygodę swych ofiar w hotelach i biurach, za mu ących
cały parter własnego domu, w których pracu e sztab przeróżnych urzędników.
Emigranci wchodzą do obszerne sali, a tuż za barierą z awia ą się urzędnicy, mówiący
po polsku i małorusku⁷, i z miną dobrodusznych poczciwców zada ą pytania emigrantom:
— A skąd wy?… Czy nikt nie wybiera się do Ameryki z te wsi lub okolicy?… A ak
mu na imię? A poczta? Wó t ak się nazywa?… — i wszystko przy dalszym stoliku notu e
inny skwapliwie, bo takie adresy to grosz gotowy dla agenta: uż ego biuro wyśle czułe
listy o Ameryce, o ra skie tam szczęśliwości, o nadzwycza nych wygodach podróży, gdzie
do woli rozda ą wino do wspaniałych obiadów, mleko świeże trzy razy dziennie roznosi
dzieciom służąca, doktor est na zawołanie, służba czeka skinienia emigru ących.
Jednak należy być sprawiedliwym: to samo robią i inni agenci „Lloydu Bremeńskie-
go”… gdyż handel musi iść; a że chłopi są ciemni, głupi, wierzą cudacznym listom i łatwo
da ą się oszukiwać, czyż to wina agentów?
W obszerne , niskie brudne sali hotelu „Warszawa” — tłok, gwar; pozytywa⁸ wielka
wygrywa piskliwie różne melodie, w rogu za ladą bufetową rzędy ponętnych butelek,
beczki piwa i niewyszukane przekąski. W ednym rogu, unika ąc drwin, skupili się Żydzi,
płacący tylko za nocleg po fenigów⁹ od osoby; w drugim tłoczą się chłopki z dziećmi
na ręku, przy spódnicy, fartuszku, siedzą a wzdycha ą, uspoka a ąc maleństwa.
W środku wielkie te izby gwarno, wesoło; co chwila idą gromadką do bufetu i żąda ą
wódki, piwa — wszyscy uradowani, weseli; na ustach tylko Ameryka, złoto, bogactwo,
życie bez troski, mnóstwo pieniędzy i dostatków!
— Macie, matko, kłopot z dziećmi…
Spo rzała trochę zdziwiona, zmęczonymi, niebieskimi oczyma, poprawiła askrawą
chustkę i uspokoiwszy czworo drobnych dzieci, odpowiada:
⁶karta
okrętowa
(daw.) — bilet na podróż statkiem. [przypis edytorski]
⁷małoruski — dotyczący Małorusi (hist.); dziś: ukraiński. [przypis edytorski]
⁸pozytywa (daw.) — urządzenie mechaniczne, odtwarza ące muzykę zapisaną na spec alnych dziurkowanych
kartach, które steru ą piszczałkami. [przypis edytorski]
⁹fenig — dawna drobna moneta w kra ach niemiecko ęzycznych; od fenig stanowił / marki nie-
mieckie , do czasu zastąpienia marki przez euro (). [przypis edytorski]
Emigrant
Emigrant, Chłop, Matka,
Żona
W kraju palm i słońca
— Ano, zachciało się memu, to i co robić?… Dzieci nie zostawię, akoś do edziemy…
— I kto was namówił do wy azdu?
— A któż by? Nikt, ot przyszło pismo do wsi, trafiła się książka… a u nas źle, Żyd
gniecie, pan nie pomoże, bo sam ma niewiele, to i wybraliśmy się.
— Dokądże edziecie?
— A gdzieżby? Do Ameryki.
— Do które ? Północne czy do Brazylii?
— Alboż a wiem? Agent dał bilet; może mó wie, a nie wiem.
W przeważa ące liczbie chłop, zwłaszcza z Galic i Wschodnie , nie wie, dokąd edzie
i powtarza uporczywie: do Ameryki. Miałem w ręku list pisany z Argentyny, kolonia
Missionas, w którym po zwycza owym początku pisze kolonista, że: „Chwała Bogu, tu
w Kanadzie est nieźle, eść est co, tylko o pieniądze trudno…”, a kończy podaniem
adresu: „Ameryka, Kanada, kolonia Missionas”.
— Co pan tam będzie gadał z babami! — woła niski, przysadkowaty Mazur¹⁰. —
Chodź pan do nas!
— Pan też do Ameryki?… Za chlebem?… Panu to ta¹¹ ciężko będzie, bo tam chcą ino¹²
chłopów; tam nie ma pana ani Żyda, ani podatków, tam kończy się wasze panowanie…
Głośny śmiech zadowolenia, radości i złote nadziei rozlega się wśród podnieconych
emigrantów.
— Na pohybel panom i Żydom! — woła chłop, wznosząc w górę kieliszek wódki.
— Cicha ta!¹³ — miarku e go Mazur. — Toż i ten pan edzie za chlebem, bo mu tu
ciężko.
Jaki taki wzdycha i podnosi się gwar skarg na biedę, nędzę, złą dolę. Uro one i praw-
dziwe krzywdy płyną falą skargi i żalu. Na tęsknotę do kra u, którego macosze traktowanie
ma ą żywo w pamięci, eszcze za wcześnie; przeciwnie, radość i rozczulenie wzmaga się
podniecane kieliszkiem.
Z tłumu wysunął się emigrant w spencerze¹⁴ i biorąc kufel piwa, zawołał gromko:
— Zaś¹⁵ hoch¹⁶ Ameryka! Wiwat! — i przy dźwiękach katarynki sunąc do bufetu,
krzyknięto radośnie:
— Wiwat Ameryka‼
Emigrant, Chłop, List
Emigrant, Chłop, Żyd, Pan,
Władza
Wy eżdżamy z Bremerhaven¹⁷ na pełne morze. Po niebie przewala ą się szare i ciemne
chmury, pędzone wiatrem zachodnio-północnym, który kiedy niekiedy siecze zimnym,
esiennym deszczem. Wielkie fale uderza ą o siebie z głuchym łoskotem, wyrzuca ąc bia-
łą pianę. Okręt, niedostatecznie wyładowany, zaczyna tańcować, a wśród szumu morza,
poświstu wiatru, nieustannego huku fal, warczenia machiny parowe rozlega się gwiz-
dawka oficera i marynarze, słania ąc się na wszystkie strony, śpieszą po rozkazy. Na po-
kładzie pusto, ciemno; czasem bryźnie fala, okręt się zakołysze, wiatr z deszczem zagra
na wyciągniętych linach masztu i znów szum, za adłe uderzenia o okręt i huczące zapa-
sy z nawrotami fal. Służbisty steward¹⁸, chociaż pasażerowie siedzą po ka utach, dzwoni
zawzięcie znak podawania obiadu, który zaczyna się milczeniem, a z adących parowcem
siedzi przy stole sześciu gości. Kapitan niski, krępy kręci szpakowatą brodę, patrzy po
pustych krzesłach i mówi z głośnym śmiechem:
— Dopiero siedem, a uż chorzy; co będzie dale ?
¹⁰Mazurzy — mieszkańcy Mazowsza lub Mazur, regionu w płn.-wsch. Polsce, zasiedlonego w XIV–XVII
w. przez polskich osadników z Mazowsza; dawnie także: potomkowie osadników z Mazowsza mieszka ący
w Małopolsce nad Sanem, a także na Podlasiu i Wołyniu. [przypis edytorski]
¹¹ta (gw.) — tam. [przypis edytorski]
¹²ino (gw.) — tylko. [przypis edytorski]
¹³cichajta (gw.) — bądźcie cicho. [przypis edytorski]
¹⁴spencer (daw.) — krótka kurtka. [przypis edytorski]
¹⁵zaś (gw.) — tu w znaczeniu: więc, zatem. [przypis edytorski]
¹⁶hoch (niem.) — tu: niech ży e. [przypis edytorski]
¹⁷Bremerhaven (niem.: port Bremy) — miasto portowe w Niemczech, u u ścia Wezery do M. Północnego;
założone w ako nowy port morski Bremy, stanowiło eden z głównych portów emigracy nych w Europie.
[przypis edytorski]
¹⁸steward — pracownik obsługu ący pasażerów na pokładzie statku. [przypis edytorski]
Okręt, Morze, Deszcz,
Wiatr
W kraju palm i słońca
W odpowiedzi śmie ą się z tego dowcipu, ak przystało na podwładnych, starszy me-
chanik okrętowy i doktor, elegancki, ładnie ubrany blondyn.
— Co znaczy siedem? — pyta mały, poważny Niemiec, nauczyciel z San Paulo w Bra-
zylii.
— Siedem⁉ — śmie e się wesoło kapitan. — To cya¹⁹, potem idzie osiem… dzie-
więć…
— Następu e — doda e mały profesor — dziesięć, edenaście, dwanaście, trzy…
— Dosyć! — przerywa mechanik. — Przekroczyliśmy granicę.
Po chwili dowiadu emy się, że w czasach, gdy żaglowce panowały na morzu, istniało
obliczenie siły wiatru w cyach, zastosowanych do stopniowego usuwania żagli. Cya
siedem oznacza wiatr „twardy”, osiem „burzliwie”, dziewięć „burza”, dziesięć „mocna bu-
rza”, edenaście „twarda burza”, dwanaście „orkan” i zwija się wszystkie żagle.
Nad ranem wiatr silnie szy, morze, ak okiem sięgnąć, bałwani się, tryska ąc białą
pianę przesłania ącą widnokrąg; chwilami zda e się, że gdzieś tam na nieboskłonie biele e
wielkie miasto, które, zaledwie do rzane, znika sprzed oczu. Płyniemy głębokim wąwozem
i tuż, tuż ruchome ściany ma ą nas nakryć, gdy okręt gwałtownym ruchem wspina się na
grzbiet nadbiega ącego bałwana, akąś chwilę kołysze się, wpada w głąb dziobem, a śruba
okrętowa huczy ze zgrzytem i świstem w powietrzu.
— Panie, ile mamy? — pyta oficera podróżny zaniepoko ony.
— Osiem, a może będzie dziewięć — odpowiada, śpiesząc dale .
Osiem trwa, okręt pod naporem rozhukanych fal ęczy, piszczy, trzeszczy, wyczuwa
się uginanie wiązań, akieś głuche trzaski w głębi okrętu, który to kładzie się bokiem,
to wspina się w górę lub pada w głąb. W sali adalne dźwięczą szklanki i talerze, a przy
drugim śniadaniu mimo przegródek i linii na stole przewraca ą się butelki i szklanki, zsu-
wa ą się talerze, ku rozweseleniu siedzących. Rozmowa pod wpływem burzliwe pogody
obraca się tylko około wypadków nieszczęśliwych w czasie burz morskich. Kapitan ra-
zem z mechanikiem i starszym oficerem przesadza ą²⁰ się w opisach przygód na różnych
morzach pod różnymi strefami. Tam złamany maszt pogruchotał ludzi, ówdzie pęknięcie
śruby zabiło maszynistę i przedziurawiło okręt lub nabiegły bałwan zmiótł ludzi i rzeczy
z pokładu; a prawdopodobnie nie przez złośliwość, lecz z poczucia obowiązku służbowego
zapytu e kapitan:
— Czytaliście, panowie, przepisy ratunkowe? — i wskazu e wywieszone za szkłem
rozporządzenia.
Zaczyna być duszno w sali, może nie tyle z powodu zamknięcia wszystkich okien, ile
te rozmowy.
Morze w swym gniewie est wspaniałe, wre szalonym życiem i ruchem; wznoszą się to
czarne, to śnieżne wzgórza, olbrzymie fale toczą walkę zapaśniczą na śmierć, tłuką o siebie,
walą, gruchoczą, przewala ą się, zwycięża ą, giną, zmartwychwsta ą i ma się wrażenie, że
ta walka toczy się pomiędzy ży ącymi i czu ącymi potęgami, że to nie płyn, nie woda,
lecz coś twardego, giętkiego, silnego, a ciągłość tego szalonego ruchu wywołu e wrażenie
czegoś trwałego, odwiecznego, nigdy się niekończącego.
Mimo te walki na morzu, huku, trzasku, łomotu fal rozbijanych, pogwizdywania
przeciągłego lin okrętowych, przechylania się, wznoszenia i opadania okrętu, nie ma się
wrażenia strachu, obawy, przerażenia i po chwilowym rozdrażnieniu następu e apatyczna
rezygnac a, poczucie zupełne bezsilności wobec ogromu sił morza, i patrzy się spoko -
nie z pewnym zaciekawieniem to na wysiłki nadmierne okrętu, to na ślepą wściekłość
wzburzonych toni.
A emigranci?
Po schodach czarnych, oślizłych wchodzi się do ciemnawe przestrzeni, oświetlone
trzema okrągłymi oknami, zamkniętymi z powodu burzy.
To trzecia klasa, zwana
Zwischendeck²¹.
Z prawe i lewe strony wznoszą się rusztowania
ze sztab żelaznych, podzielone na cztery dolne i cztery górne łóżka. Na siennikach, pod
¹⁹cyfra (daw.) — liczba, wielkość liczbowa; dziś popr.: po edynczy znak pisarski służący do zapisywania liczb.
[przypis edytorski]
²⁰przesadzać
się w czym
— dziś: prześcigać się w czym nawza em. [przypis edytorski]
²¹Zwischendeck (niem.) — międzypokład a. międzypokładzie: pokład położony między głównym pokładem
a dnem statku. [przypis edytorski]
Okręt, Wiatr, Burza,
Żywioły, Obycza e
Morze, Okręt
Okręt, Niebezpieczeństwo
Morze, Gniew
Morze
Emigrant, Podróż
W kraju palm i słońca
Plik z chomika:
szymek.b
Inne pliki z tego folderu:
dekameron dzien dziesiaty.pdf
(698 KB)
krahelska oswiecim pamietnik wieznia.pdf
(698 KB)
rousseau uwagi o rzadzie polski.pdf
(1212 KB)
borowski i inne opowiadania.pdf
(729 KB)
piesn swietojanska o sobotce.pdf
(493 KB)
Inne foldery tego chomika:
ABBA
Adam Asnyk
Adam Mickiewicz
Adolf Dygasiński
Aleksander Sołżeniczyn
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin