Lemaitre Pierre - Do zobaczenia w zaświatach.rtf

(1289 KB) Pobierz

Pierre Lemaitre, Do zobaczenia w zaświatach

 

Zachwycająca, szydercza, elegancka uczta. Żaden ze współczesnych autorów powieści kryminalnych nie jest w stanie we właściwych proporcjach udźwignąć jednocześnie doskonałej intrygi i artystycznego ciężaru literatury pięknej. Żaden, poza monsieur Pierre’m Lemaitre’em. Chapebaus bas.

Katarzyna Bonda

O książce

LISTOPAD 1918 ROKU

Zdemobilizowani żołnierze zwycięskiej armii francuskiej powracają do domów jako wielcy przegrani. Rząd, który z pompą składa hołd poległym, nie kwapi się z pomocą weteranom próbującym uporać się z wojenną traumą. Takim jak fizycznie okaleczony i skazany na życie z dala od ludzkiego wzroku Edouard Pericourt albo bojący się własnego cienia Albert Maillard. Dwaj młodzi mężczyźni, połączeni przyjaźnią opartą na poczuciu winy, wdzięczności, solidarności, żalu i pretensjach, zepchnięci na margines życia, wegetują bez jakichkolwiek widoków na przyszłość.

Niektórym jednak wiedzie się świetnie. Na wojnie można bowiem zrobić niezły interes. Również na jej ofiarach. Porucznik d’Aulnay-Pradelle nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał okazji, która nadarza się, kiedy na fali patriotycznych uniesień rząd ogłasza przetarg na zorganizowanie wojskowych cmentarzy oraz konkurs na pomniki ku czci poległych. Wykorzystują ją także Edouard i Albert – żeby się zemścić… a może, aby sobie zakpić – i przygotowują wielki przekręt.

PIERRE LEMAITRE

Francuski pisarz oraz scenarzysta. Popularność – we Francji i za granicą – zdobył jako autor powieści kryminalnych, z których kilka ukazało, się w Polsce. Rok 2013 okazał się szczególny dLa kariery pisarza. Jego powieść kryminalną Alex nagrodzono CWA International Dagger, a Do zobaczenia w zaświatach, wykraczającej poza ramy gatunku uprawianego dotychczas przez Lemaitre’a, przyznano najważniejsze Francuskie wyróżnienie literackie – Nagrodę Goncourtów.

Dla Pascaline

Dla mojego syna Victora,
z miłością

Spotkamy się w niebie, gdzie Bóg nas połączy.
Do zobaczenia w zaświatach, ukochana żono…

Ostatnie słowa napisane
przez Jeana Blancharda, 4 grudnia 1914

LISTOPAD 1918

1

Ci, którzy myśleli, że wojna niedługo się skończy, dawno już polegli. Na wojnie właśnie. Dlatego też w październiku Albert sceptycznie odnosił się do pogłosek o zawieszeniu broni. Podchodził do nich z podobną nieufnością jak do początkowej propagandy, według której szwabskie kule były tak niemrawe, że rozpryskiwały się na mundurach jak przejrzałe gruszki, wzbudzając gromki śmiech oddziałów francuskich. W ciągu czterech lat widział mnóstwo chłopaków, którzy umarli ze śmiechu trafieni niemiecką kulą.

Zdawał sobie sprawę, że jego niewiara w bliskość rozejmu przypomina myślenie magiczne: im bardziej się liczy na pokój, tym mniej wiary daje się zapowiadającym go pogłoskom — żeby nie zapeszyć. Tyle że teraz dzień za dniem wiadomości te napływały narastającymi falami i wszyscy wkoło zaczęli powtarzać, że wojna naprawdę niedługo się już skończy. Aż trudno uwierzyć, ale można było nawet trafić na artykuły prasowe, w których postulowano demobilizację żołnierzy najstarszych służbą, tych, którzy tkwili na froncie od lat. Kiedy nastały wreszcie realne widoki na rozejm, w największych nawet pesymistach ożyła nadzieja, że uda im się przeżyć. W rezultacie temat ofensywy nie wzbudzał już w nikim wielkiego zapału. Krążyły słuchy, że 163. Dywizja Piechoty podejmie próbę przedarcia się na drugi brzeg Mozy. Co poniektórzy mówili jeszcze, żeby dać popalić wrogowi, ale generalnie, jeśli patrzeć na to z dołu, z perspektywy Alberta i jego towarzyszy, to od czasu zwycięstwa sprzymierzonych we Flandrii, wyzwolenia Lille, odwrotu Austriaków i kapitulacji Turków czuli w sobie znacznie mniej zapału niż oficerowie. Powodzenie ofensywy włoskiej, Anglicy w Tournai, Amerykanie w Châtillon… widać było, że sprawy zmierzają ku lepszemu. Większość żołnierzy w jednostce zaczęła grać na zwłokę i zarysowała się bardzo wyraźna linia podziału między tych, którzy jak Albert chętnie doczekaliby końca wojny, siedząc spokojnie ze swoim ekwipunkiem, paląc papierosy i pisząc listy, oraz tych, którzy rwali się, by korzystając z ostatnich dni, porachować się jeszcze ze szwabami.

Ta linia demarkacyjna pokrywała się co do joty z inną, tą, która oddzielała oficerów od ogółu ludzi. Nic nowego, mówił sobie Albert. Dowódcy chcą zyskać jak najwięcej terenu, żeby zasiąść do negocjacji z pozycji siły. Jeszcze trochę, a gotowi by ci wmawiać, że zdobycie dodatkowych trzydziestu metrów może znacząco odmienić wynik konfliktu i że dzisiaj jeszcze bardziej warto polec niż wczoraj.

Do tej właśnie kategorii należał porucznik d’Aulnay-Pradelle. Mówiąc o nim, wszyscy opuszczali imię, partykułę, „Aulnay” i łącznik i mówili po prostu Pradelle; wiadomo było, że to go doprowadza do szału. Niczego nie ryzykowali, bo Pradelle za punkt honoru stawiał sobie nigdy tego nie okazywać. Odruch klasowy. Albert go nie lubił. Może dlatego, że Pradelle był przystojny. Wysoki, szczupły, elegancki, o falistych ciemnych włosach, prostym nosie i pięknie zarysowanych wąskich ustach. I o ciemnoniebieskich oczach. Zdaniem Alberta prawdziwie wredna gęba. I do tego zawsze z miną, jakby był ciągle wkurzony. Facet z rodzaju tych niecierpliwych, nie znał prędkości docelowej, potrafił tylko przyśpieszać lub hamować, nic pomiędzy. Poruszał się z wyciągniętym ramieniem, jakby chciał odsuwać meble, z impetem do ciebie podchodził i gwałtownie siadał. To było jego zwykłe tempo. Ten kontrast był nawet ciekawy: przy swoim arystokratycznym wyglądzie sprawiał wrażenie niebywale cywilizowanego, a zarazem do gruntu brutalnego. Trochę na obraz i podobieństwo tej wojny. I może dlatego tak dobrze się na niej odnajdywał. A do tego jeszcze ta barczysta sylwetka — jak nic wiosła, no i tenis.

Albert nie lubił też jego owłosienia. Tych kępek czarnych włosków, wszędzie, nawet na dłoniach, na szyi, rosnących aż po grdykę. W czasach pokoju musiał się z pewnością kilka razy dziennie golić, żeby nie wyglądać na typa spod ciemnej gwiazdy. Bez wątpienia były kobiety, na których robiło wrażenie to owłosienie nadające mu wygląd męski, wręcz zwierzęcy, upodabniające go trochę do Hiszpana. Choćby Cécile… Zresztą, niezależnie od sprawy z Cécile, Albert porucznika Pradelle’a po prostu nie znosił. A przede wszystkim miał się przed nim na baczności. Bo Pradelle lubił szarżować. Szarżować, atakować, uderzać — naprawdę to uwielbiał.

Jednakże od jakiegoś czasu sprawiał wrażenie jakby mniej zuchwałego. Perspektywa rozejmu sprawiła, że wyraźnie podupadł na duchu, podkopała jego patriotyczny zryw. Myśl o zakończeniu wojny była dla porucznika Pradelle’a zabójcza.

Przejawiał niepokojące zniecierpliwienie. Brak zapału żołnierzy okropnie go irytował. Na próżno chodząc po okopach i przemawiając do ludzi, wkładał w swoje słowa cały entuzjazm, na jaki go było stać, mówił o zmiażdżeniu wroga, dla którego ostatnia salwa będzie aktem miłosiernego dobicia. Jedyną reakcją były niewyraźne pomruki, ludzie ze wzrokiem wlepionym we własne buty w milczeniu kiwali tylko głowami. Bali się nie tyle tego, że zginą, ile że zginą teraz. Polec na końcu, rozmyślał Albert, to jak polec na początku, trudno o coś głupszego.

Tymczasem tak właśnie miało się stać.

Dotąd w oczekiwaniu na rozejm spędzali dni względnie spokojnie, ale nagle wszystko się zmieniło. Z góry nadszedł rozkaz, żeby ruszyli tyłki i sprawdzili, co robią szwaby. A przecież nie trzeba było być generałem, by domyślić się, że robili to samo co Francuzi: czekali na koniec wojny. Nieważne, trzeba było iść i sprawdzić. Od tego momentu nikt już nie potrafi odtworzyć dokładnego przebiegu wydarzeń. Do misji zwiadowczej porucznik Pradelle wyznaczył Louisa Thérieux i Gastona Grisonniera, nie wiadomo, dlaczego akurat ich, młodego i starego, być może chodziło o połączenie energii z doświadczeniem. Przymioty, jak się okazało, bezużyteczne, bo obaj od chwili przydzielenia im tego zadania żyli jeszcze niecałe pół godziny. Nie musieli zapuszczać się bardzo daleko. Mieli tylko podążyć wzdłuż linii północno-wschodniej, dwieście metrów dalej przeciąć nożycami druty, następnie doczołgać się do drugiej linii zasieków, rzucić okiem i wrócić z informacją, że wszystko w porządku — tym bardziej że byli pewni, iż nie ma nic do oglądania. Zresztą nie obawiali się, że znajdą się tak blisko wroga. Nawet gdyby zostali dostrzeżeni, to zważywszy na status quo ostatnich dni, szwaby pozwoliliby im popatrzeć i wrócić, potraktowaliby to jako chwilową rozrywkę. Tyle tylko, że kiedy pochyleni niemal do ziemi podążali naprzód, zostali ustrzeleni jak króliki. Zaświstały kule, trzy, po czym zapadła cisza. Dla nieprzyjaciela sprawa była załatwiona. Ludzie próbowali ich wypatrzyć, ale ponieważ obaj zwiadowcy wyruszyli od północy, nie widać było miejsca, gdzie polegli.

Wszystkich dookoła Alberta zatkało. Potem rozległy się krzyki. Świnie! Szwaby jak zawsze tacy sami, diabelski pomiot! Barbarzyńcy! I tak dalej. W dodatku stary i młody! Nic to wprawdzie nie zmieniało, ale w ich przekonaniu szwaby nie dość, że zastrzelili dwóch żołnierzy francuskich, to wraz z nimi uśmiercili dwa symbole. Jednym słowem — szał.

W następnych minutach z szybkością, o jaką ich nie podejrzewano, artylerzyści zasypali salwami siedemdziesiątekpiątek niemieckie pozycje. Aż dziw, jakim sposobem się dowiedzieli.

Potem wypadki potoczyły się już szybko.

Niemcy odpowiedzieli ogniem. Po stronie francuskiej ludzie szybko się zmobilizowali. Zaraz się z tymi świniami porachują. Był 2 listopada 1918. Nikt jeszcze nie wiedział, że do końca wojny pozostało niecałe dziesięć dni.

I żeby jeszcze zaatakować w Dzień Zaduszny! Można nie przywiązywać wagi do symboli, ale…

Oto znów przywdziewamy rynsztunek, pomyślał Albert, gotowi wspinać się na szafoty (tak nazywano drabinki służące do opuszczania okopów, to ci perspektywa) i ruszyć do natarcia na nieprzyjacielskie linie. Stojąc gęsiego, ludzie, spięci jak cięciwy łuków, z trudem przełykali ślinę. Albert znajdował się na trzeciej pozycji, pomiędzy Berrym i młodym Péricourtem, który odwrócił się, jakby chcąc sprawdzić, czy są wszyscy. Kiedy spotkały się ich spojrzenia, Péricourt uśmiechnął się jak dziecko szykujące się wyciąć niezłego psikusa. Albert spróbował odpowiedzieć mu uśmiechem, ale nie potrafił. Péricourt wrócił do poprzedniej pozycji. Czekali na rozkaz do ataku, napięcie było niemal namacalne. Wstrząśnięci postępkiem szwabów francuscy żołnierze teraz myśleli tylko o tym, jacy są na nich wściekli. Po niebie nad ich głowami śmigały w obie strony pociski, wprawiając w drżenie ziemię nawet w okopach.

Albert zerknął nad ramieniem Berry’ego. Porucznik Pradelle, stojąc na czujce, obserwował przez lornetkę nieprzyjacielskie linie. Albert wrócił na swoje miejsce w szeregu. Gdyby nie ten piekielny hałas, mógłby zastanowić się nad tym, co go trapiło, ale ciągły przeszywający świst punktowany eksplozjami przyprawiał człowieka o drżenie od stóp do głów. I jak tu w takich warunkach się skupić?

A na razie wszyscy czekają na rozkaz do ataku. To dobra okazja, żeby przyjrzeć się Albertowi.

Albert Maillard był szczupły, dyskretny, z usposobienia dość flegmatyczny. Mówił niewiele, miał smykałkę do liczb. Przed wojną był kasjerem w filii Banque de l’Union parisienne. Niezbyt lubił tę pracę, został tam z powodu matki. Pani Maillard miała tylko jednego syna i uwielbiała szefów. Ach, Albert dyrektorem banku… na taką perspektywę natychmiast, rzecz jasna, zapałała entuzjazmem, przekonana, że „z jego inteligencją” szybko zdoła osiągnąć szczyty. Tę wzmożoną fascynację władzą odziedziczyła po swoim ojcu, asystencie zastępcy naczelnika biura w Ministerstwie Poczt i Telegrafów, człowieku, który postrzegał hierarchię służbową jako metaforę wszechświata. Pani Maillard wielbiła wszystkich szefów bez wyjątku. Nieważne, co sobą reprezentowali ani skąd się wywodzili. Miała fotografie Clemenceau, Maurrasa, Poincarégo, Jaurèsa, Joffre’a, Brianda… Odkąd straciła męża, który dowodził zastępem umundurowanych strażników Muzeum w Luwrze, wielcy ludzie wzbudzali w niej niezwykłe emocje. Albert nie palił się do pracy w banku, ale pozwalał jej gadać, przy matce to jeszcze najlepiej się sprawdzało. Niemniej jednak zaczął snuć własne plany. Chciał wyjechać, marzył mu się, co prawda dość mgliście, Tonkin. W każdym razie chciał porzucić pracę księgowego, zająć się czym innym. Nie należał jednak do osób szybkich, na wszystko potrzebował czasu. No i wkrótce pojawiła się Cécile, natychmiastowa namiętność, oczy Cécile, usta Cécile, uśmiech Cécile, a potem siłą rzeczy piersi Cécile, tyłeczek Cécile. Jak miałby myśleć o czym innym?

My, dzisiejsi ludzie, uznalibyśmy Alberta Maillarda za niezbyt wysokiego, ale wtedy metr siedemdziesiąt trzy to był słuszny wzrost. Swego czasu spoglądały na niego dziewczyny. Zwłaszcza Cécile. Chociaż… to właściwie Albert spoglądał na Cécile i po jakimś czasie skutkiem tego, że tak na nią patrzył, prawie nie odrywając od niej oczu, Cécile dostrzegła oczywiście jego istnienie i też zaczęła na niego spoglądać. Jego twarz budziła rozczulenie. Nad Sommą kula zadrasnęła jego prawą skroń. Bardzo się wtedy bał, ale skończyło się tylko na półkolistej bliźnie, która lekko ściągała jego oko ku skroni i przydawała rysom jego twarzy męskiego charakteru. W czasie przepustki, którą potem dostał, oczarowana i rozmarzona Cécile opuszkiem palca wodziła po tej bliźnie, co bynajmniej nie podniosło go na duchu. W dzieciństwie Albert miał bladą owalną twarzyczkę o ciężkich powiekach upodabniających go do smutnego pierrota. Pani Maillard, przekonana, że jest taki blady, bo ma anemię, sama nie dojadając, karmiła go czerwonym mięsem. Na próżno setki razy jej tłumaczył, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego, matka nie należała do kobiet ot tak zmieniających zdanie, wynajdowała zawsze przykłady, słuszne powody, nie cierpiała nie mieć racji, nawet w listach nieraz powracała do różnych spraw sprzed lat. Było to naprawdę nieznośne, nasuwa się wręcz pytanie, czy aby nie z tego powodu Albert zaciągnął się do wojska od razu na początku wojny. Na wieść o tym pani Maillard podniosła krzyk, ale ponieważ była kobietą bardzo ekspresyjną, nie sposób stwierdzić, ile było w tym przerażenia, a ile teatru. Krzyczała, rwała sobie włosy z głowy, po czym szybko się uspokoiła. A ponieważ miała dość konwencjonalne wyobrażenie o wojnie, szybko nabrała przekonania, że Albert „z jego inteligencją” wkrótce się wyróżni, awansuje, już go widziała ruszającego do ataku na pierwszej linii. Wyobrażała sobie, że dokona heroicznego czynu, że tylko patrzeć, jak zostanie awansowany na oficera, kapitana, dowódcę albo jeszcze lepiej — generała, na wojnie zdarzają się takie rzeczy. Albert, pakując swój bagaż, pozwolił jej snuć te opowieści.

Z Cécile było inaczej. Jej wojna nie przerażała. Po pierwsze, Albert spełniał swój „patriotyczny obowiązek” (był bardzo zdziwiony, nigdy nie słyszał z jej ust takich słów), poza tym tak naprawdę nie było powodu do obaw, chodziło właściwie o zwykłą formalność. Wszyscy to mówili.

Sam Albert miał co do tego pewne wątpliwości, ale Cécile w gruncie rzeczy przypominała trochę jego matkę; ona też wiedziała swoje. Z jej słów wynikało, że wojna nie potrwa długo. Albert chętnie jej wierzył: z tymi swoimi dłońmi, swoimi ustami, z tym wszystkim mogła mu opowiadać dowolne głupstwa. Komuś, kto jej nie zna, trudno to zrozumieć — rozmyślał Albert. Dla nas taka Cécile byłaby po prostu ładną dziewczyną, nic więcej. Ale nie dla niego. Dla niego wszystko, co wiązało się z Cécile, jej skóra, jej oddech, absolutnie wszystko było wyjątkowe. Miała niebieskie oczy, cóż, nam to nic nie mówi, ale dla Alberta te oczy były przepaścią, bezdenną otchłanią. Albo weźmy na przykład jej usta i przez chwilę wyobraźmy sobie, że jesteśmy Albertem. Te usta obdarzały go pocałunkami tak gorącymi i czułymi, że wprost rozsadzało mu lędźwie, czuł w swoich ustach jej ślinę, namiętnie ją spijał, jej wargi potrafiły zdziałać takie cuda, że Cécile przestawała być już tylko Cécile. To było coś takiego, że… Mogła więc sobie twierdzić, że wojna potrwa tyle, co przełknięcie kęsa, Albert oddałby wszystko, żeby być takim kęsem dla niej…

Dziś oczywiście postrzegał te sprawy inaczej. Już wiedział, że wojna jest tylko gigantyczną loterią z prawdziwymi kulami zamiast piłek i że przeżycie na niej czterech lat zakrawa na istny cud.

I żeby wreszcie, tuż przed jej zakończeniem, dać się żywcem pogrzebać, to już prawdziwy pech.

A jednak tak właśnie miało się stać.

Albert miał zostać żywcem pogrzebany.

„Brak szczęścia” — stwierdziłaby jego matka.

Porucznik Pradelle odwrócił się do swojego oddziału, zatopił spojrzenie w oczach stojących najbliżej ludzi, którzy z prawa i lewa wpatrywali się w niego jak w mesjasza. Skinął głową, wziął głęboki wdech.

Kilka minut później Albert lekko pochylony, z głową wtuloną w ramiona, z całej siły ściskając z rękach karabin, ciężkim krokiem biegnie pośród scenerii końca świata, w powodzi pocisków i świszczących kul. Ziemia jest grząska, bo w ostatnich dniach mocno padało. Obok niego chłopaki wrzeszczą jak szaleni, żeby się oszołomić, żeby dodać sobie odwagi. Inni znów posuwają się naprzód w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin