Lemaitre Pierre - Koronkowa robota.rtf

(1039 KB) Pobierz

Lemaitre Pierre: Koronkowa robota

 

Tytuł oryginału: Travail soigné

Projekt okładki: Katarzyna Konior/bluemango.pl

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja: Maria Braunstein

Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska

Zdjęcia na okładce

© Ollyy/Shutterstock

© Andre Helbig/Shutterstock

© 2006 Pierre Lemaitre et Editions du Masque, département des éditions Jean-Claude Lattès, 2006

© for the Polish translation by Joanna Polachowska

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2015

ISBN 978-83-7758-977-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2015

Wydanie I

Dla Pascaline

Dla mojego ojca

Pisarz to taka osoba, która adaptuje cytaty,
usuwając cudzysłowy.

Roland Barthes

Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA

Poniedziałek, 7 kwietnia 2003

Wtorek, 8 kwietnia 2003

Środa, 9 kwietnia 2003

Czwartek, 10 kwietnia 2003

Piątek, 11 kwietnia

Sobota, 12 kwietnia i niedziela, 13 kwietnia

Poniedziałek, 14 kwietnia

Wtorek, 15 kwietnia

Środa, 16 kwietnia

Czwartek, 17 kwietnia

Piątek, 18 kwietnia

Sobota, 19 kwietnia

Poniedziałek, 21 kwietnia

Wtorek, 22 kwietnia

Środa, 23 kwietnia

Czwartek, 24 kwietnia

CZĘŚĆ DRUGA

Brygada Kryminalna, godzina 22.45

Epilog

Poniedziałek, 26 kwietnia 2004

Przypisy

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Poniedziałek, 7 kwietnia 2003

1

– Alice… – powiedział, patrząc na tę, którą każdy oprócz niego nazwałby po prostu dziewczyną.

Zwrócił się do niej po imieniu, chcąc pokazać, że jest po jej stronie, ale nie wywołał tym najmniejszej reakcji. Spojrzał na notatki sporządzone naprędce przez Armanda w trakcie pierwszego przesłuchania: Alice Vandenbosch, dwadzieścia cztery lata. Spróbował sobie wyobrazić, jak w normalnych okolicznościach mogła wyglądać taka dwudziestocztero­letnia Alice Vandenbosch. Musiała być młodą dziewczyną, jasną szatynką o pociągłej twarzy i otwartym spojrzeniu. A potem znów na nią popatrzył i wydało mu się to absolutnie niemożliwe. Siedząca przed nim dziewczyna ani trochę nie przypominała siebie samej: niegdyś jasne, z długimi ciemnymi odrostami włosy płasko oblepiające czaszkę, chorobliwa bladość, wielki fioletowy siniak na wysokości lewej kości policzkowej, cienka smużka zaschniętej krwi w kąciku ust… a w błędnych i spłoszonych oczach nie było już nic ludzkiego oprócz strachu, potwornego strachu, który wciąż jeszcze przyprawiał ją o dreszcze, jakby wyszła z domu w śnieżycę bez palta. Filiżankę z kawą trzymała oburącz niczym rozbitek cudem ocalały z katastrofy.

Zwykle już samo pojawienie się Camille’a Verhoevena wywoływało reakcję u nawet najbardziej niewzruszonych. Ale nie u Alice. Ona, zamknięta w sobie, tylko dygotała.

Była ósma trzydzieści rano.

Po przyjściu do biura kilka minut wcześniej Camille od razu poczuł się zmęczony. Wczorajsza kolacja zakończyła się o pierwszej w nocy. Ludzie, których nie znał, znajomi Irène. Gawędzili o telewizji, opowiadali anegdoty, które Camille uznałby zresztą za dość zabawne, gdyby nie siedząca naprzeciw niego kobieta tak bardzo przypominająca mu matkę. Przez całą kolację próbował uwolnić się od tego skojarzenia, ale naprawdę to było to samo spojrzenie, te same usta, włącznie z papierosami odpalanymi jeden od drugiego. Camille cofnął się myślą o dwadzieścia lat, do tych błogich czasów, kiedy jego matka w fartuchu umazanym farbami, z potarganymi włosami, z papierosem w ustach opuszczała jeszcze pracownię. Do tych czasów, kiedy Camille przychodził, by obserwować ją przy pracy. Kobieta z charakterem. Silna i skupiona, malująca krótkimi gniewnymi pociągnięciami pędzla. Do tego stopnia żyjąca we własnym świecie, że niekiedy zdawała się nawet nie dostrzegać jego obecności. Do tych czasów, kiedy Camille kochał jeszcze malarstwo, tych długich chwil, kiedy w milczeniu chłonął wzrokiem każdy jej gest, jakby to był klucz do tajemnicy doty­czącej jego samego. Tak było wcześniej. Wcześniej, zanim tysiące papierosów wypalanych przez matkę wypowiedziały mu otwartą wojnę, ale długo po spowodowaniu przez nie atrofii płodu, co naznaczyło los Camille’a. W tamtych czasach, patrząc z wysokości swoich stu czterdziestu pięciu centymetrów wzrostu, sam nie wiedział, kogo nienawidzi bardziej, swojej matki trucicielki, która stworzyła go jako mizerną kopię Toulouse-Lautreca, tyle że mniej zdeformowaną, czy swojego spokojnego i bezsilnego ojca, wpatrzonego w żonę z uwielbieniem słabeusza, czy też własnego odbicia w lustrze: w wieku lat szesnastu był mężczyzną, ale już na zawsze jakby niedorobionym. Kiedy matka malowała w swojej pracowni kolejne obrazy, kiedy wiecznie milczący ojciec prowadził swoją aptekę, Camille doroślejąc, oswajał się ze swoim niskim wzrostem, oduczał się ciągłego stawania na palcach, przyzwyczajał do patrzenia na innych z dołu, nie próbował już sięgnąć na półkę, nie przystawiwszy uprzednio stołka, urządzał swoją osobistą przestrzeń na poziomie domu dla lalek. I ten miniaturowy mężczyzna patrzył, w gruncie rzeczy ich nie rozumiejąc, na ogromne płótna matki, tak ogromne, że aby je dostarczyć do galerii, musiała je zwijać. Czasami, siedząc na stołku i odgarniając włosy, mówiła tylko: „Chodź do mnie, Camille…”, a on wiedział, że ją kocha, myślał nawet, że już nigdy nie pokocha nikogo innego.

Ale to były jeszcze dobre czasy, rozmyślał przy kolacji Camille, patrząc na siedzącą naprzeciwko kobietę, która głoś­no się śmiała, niewiele piła i paliła jak smok. Czasy, kiedy jego matka nie spędzała jeszcze całych dni na klęczkach w nogach łóżka, z policzkiem wtulonym w pościel, w jedynej pozycji, w jakiej rak pozwalał jej na chwilę wytchnienia. Choroba powaliła ją na kolana. Dopiero wtedy, po raz pierwszy, ich nieprzenikające się wzajem spojrzenia mogły się spotkać na tym samym poziomie. W tamtych czasach Camille sporo rysował. Spędzał długie godziny w pracowni, opuszczonej już przez matkę. A kiedy w końcu zmuszał się, by wejść do jej sypialni, zastawał tam ojca – który również spędził połowę życia na klęczkach – przytulonego do żony, w milczeniu ją obejmującego, oddychającego w tym samym rytmie co ona. Camille był sam. Rysował. Zabijał czas i czekał.

Kiedy rozpoczął studia na wydziale prawa, matka ważyła już niewiele więcej niż jej pędzle. Gdy wracał do domu, ojciec wydawał się spowity w ciężkie milczenie rozpaczy. A wszystko to trwało i trwało. Camille, młody mężczyzna o posturze niewyrośniętego dziecka, studiował prawnicze teksty, czekając, aż nastąpi koniec.

Stało się to nagle, któregoś majowego dnia. I było jak telefon od anonimowego rozmówcy. Ojciec powiedział tylko: „Powinieneś przyjechać”, a Camille nagle poczuł pewność, że odtąd będzie musiał żyć sam z sobą, że już na zawsze pozostanie samotny.

W wieku czterdziestu lat ten niski mężczyzna o pociągłej znużonej twarzy i łysy jak kolano wiedział, że stało się inaczej, odkąd w jego życie wkroczyła Irène. Ale wszystkie te obrazy z przeszłości… wczorajszy wieczór naprawdę go wyczerpał.

A poza tym źle trawił dziczyznę.

Mniej więcej o tej porze, kiedy niósł dla Irène tacę ze śniadaniem, na bulwarze Bonne-Nouvelle patrol dzielnicowy zgarnął Alice.

Camille zsunął się z krzesła i przeszedł do pokoju Armanda, chudego osobnika o wielkich uszach, słynącego ze skąpstwa.

Za dziesięć minut przyjdziesz mnie zawiadomić, że znaleziono Marca. W nieciekawym stanie – polecił Camille.

– Znaleziono…? Gdzie? zapytał Armand.

Nie wiem, wymyśl coś.

Szybkim kroczkiem Camille wrócił do swojego gabinetu.

No dobrze – powiedział, podchodząc do Alice. – A teraz zacznijmy na spokojnie jeszcze raz, od początku.

Stał naprzeciwko niej, ich oczy znajdowały się niemal na tym samym poziomie. Wydawało się, że Alice ocknęła się z letargu. Popatrzyła na Camille’a, jakby go dopiero teraz zobaczyła, i z większą niż zazwyczaj dobitnością musiała odczuć bezsens świata, kiedy do niej dotarło, że ona, Alice, dwie godziny wcześniej ciężko pobita i w kompletnej rozsypce, wylądowała nagle w Brygadzie Kryminalnej naprzeciwko mężczyzny wzrostu metr czterdzieści pięć, który proponuje jej zacząć wszystko od zera, jakby ona sama nie była już sprowadzona do poziomu zerowego.

Camille usiadł za biurkiem i machinalnie sięgnął po jeden z tuzina ołówków stojących w szklanym kubku, który dostał od Irène. Uniósł wzrok na Alice. Była naprawdę niebrzydka. Wręcz ładna. Delikatne, niezbyt wyraziste rysy, wskutek braku dbałości i nieprzespanych nocy trochę już zatarte. Istna Pieta. Przypominała podróbkę antycznej rzeźby.

Od kiedy pracujesz dla Santeny’ego? – zapytał, jednym pociągnięciem ołówka szkicując w bloku rysunkowym owal jej twarzy.

Nie pracuję dla niego!

No dobrze, powiedzmy od dwóch lat. Pracujesz dla niego, a on cię zaopatruje w towar, czy tak?

– Nie.

A ty uważasz, że jest w tym trochę miłości? Tak myślisz, prawda?

Utkwiła w nim wzrok. Uśmiechnął się do niej i z powrotem skupił na rysowaniu. Zapadła długa chwila ciszy. Camille’owi przypomniały się słowa matki: „W ciele modela bije zawsze serce artysty”.

Wystarczyło kilka pociągnięć ołówkiem i w jego bloku rysunkowym pojawiła się inna Alice, młodsza od tej tutaj, równie zbolała, choć bez krwawych wybroczyn. Camille uniósł na nią wzrok, jakby nagle podjął decyzję. Alice patrzyła, jak przysuwa bliżej krzesło i siada na nim niczym dziecko stopami niesięgające podłogi.

– Mogę zapalić? – spytała.

Santeny wylądował po uszy w niezłym gównie – oznajmił Camille, jakby nie usłyszał jej pytania. – Wszyscy go szukają. Sama najlepiej wiesz – dodał, wskazując na jej siniaki. – Nie cackali się, co? Czy nie lepiej, żeby najpierw jego znaleźli, nie uważasz?

Alice jak zahipnotyzowana wpatrywała się w stopy Camille’a kołyszące się jak wahadło zegara trzydzieści centymetrów nad ziemią.

Ma za mało kontaktów, żeby się z tego wygrzebać. W najlepszym razie daję mu dwa dni. Ale ty też masz za mało kontaktów, tylko patrzeć, jak cię dopadną… Gdzie jest Santeny?

Uparta mina, jak u dzieci, które wiedzą, że robią głupstwo, a mimo to je robią.

No cóż, wypuszczę cię – powiedział Camille tonem, jakby mówił sam do siebie. – Mam nadzieję, że kiedy następnym razem cię zobaczę, to nie w kontenerze na śmieci.

W tym właśnie momencie wszedł Armand.

– Znaleźli Marca. Miał pan rację, w nieciekawym stanie.

Gdzie? zapytał Camille, udając zaskoczenie.

U niego w mieszkaniu.

Camille popatrzył na kolegę zasmuconym wzrokiem: Armand był skąpy, oszczędzał nawet na wyobraźni.

W porządku. Więc możemy małą wypuścić – stwierdził, zsuwając się z krzesła.

Krótki powiew...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin