Śmierć zjechała windą - Anna Śliwicka.pdf

(811 KB) Pobierz
Anna Śliwicka
Śmierć zjechała windą
Latarnie uliczne już wygaszono. W żadnym oknie nie zapłonęło jeszcze
światło. Ulica przypominała miejskie pejzaże Utrilla — bezludne, ciche,
nierzeczywiste jak teatralna dekoracja. Nawet w konarach lip i jarzębin
gęstym szeregiem stojących na podłużnym skwerze nie zbudził się jeszcze
żaden ptak. W prześwicie między domami, gdzieś za Wisłą wstawała różowa
zorza, na zachodzie niebo było szarogranatowe. Zapowiadał się bezchmurny
upalny dzień.
Z daleka dały się słyszeć osobliwe odgłosy. Zza rogu wytoczył się wózek
na dwóch kółkach, wypełniony drucianymi pojemnikami, w których tkwiły
butelki z mlekiem. Przeraźliwe zgrzyty i piski nie naoliwionych osi,
łomotanie żelaznych kół na nierównościach płyt chodnika, brzęczenie
uderzających o druty butelek, trzask zdejmowanych z wózka pojemników —
to wszystko odbijało się echem od fasad domów, wpadało przez otwarte okna
do uśpionych mieszkań. Lokatorzy, mrucząc wiadome błogosławieństwa pod
adresem mleczarza wtulali w poduszki głowy i naciągali na nie kołdry i koce
Jak co rano lube dźwięki zapowiadały rychłe rozdzwonienie się budzików:
nadejście dnia.
Niski, chuderlawy mleczarz w rozpiętym, niegdyś niebieskim fartuchu, w
pamiętającej lepsze, przedwojenne czasy granatowej maciejówce z
połamanym daszkiem, uporał się już ze zdejmowaniem pojemników i stał
teraz oparty o balustradkę kawiarnianego ogródka, z papierosem w zębach,
pocierając coraz to nową zapałkę o pudełko. Gdy ostatnia zawiodła jego
nadzieje, cisnął z rezygnacją pudełko na chodnik, plunął na nie, machinalnie
rozdeptał to wszystko obcasem i zwrócił oczy na oszkloną klatkę schodową, z
której właśnie niemrawo, przegarniając rozcapierzoną dłonią włosy i szeroko
ziewając, wytaczała się olbrzymia figura gospodarza domu.
Dozorca kiwnął głową, uśmiechnął się, po chwili jednak spojrzał w dół, po
czym w bił oczy w mleczarza.
— Panie Malewski, jak pan myślisz, kto tu sprząta?
Aniołki?
— O co chodzi, panie Józiu?
— Popatrz pan pod nogi.
— A, to … Takie cholery robią… delikatne. Daj pan przypalić.
— Ja panu dam popalić, a nie przypalić, jak pan będziesz tu śmiecić. Do
szóstej nie masz pan co próbować zapałkami, za bardzo rączki się trzęsą. Jak
spółdzielnię otworzą, to po piwku to panu ustanie. Kup se pan ronsona,
będzie bez kłopotu.
— Coś pan z choinki się urwał? Od sprzątania to nie ja tu jestem.
Abstynent się znalazł!
— No, no, panie Malewski! Żebym ja tu z panem nie zaczął inaczej
rozmawiać! Ile razy panu mówiłem, żeby ciszej z tym wózkiem i butelkami!
Ludzie skarżą się, spać nie mogą, a panu to wsio rawno. Jak dzielnicowy z
panem pogada, to zaraz pan te kółka naoliwisz i na paluszkach pan będziesz
chodził.
— Panie Józiu, za te trzydzieści pięć groszy od butelki to pan wiesz, co ja
będę robić? Mercedesem od jutra tu przyjeżdżam. Nie dasz pan ognia?
— Sprzątnij pan najpierw, coś pan naśmiecił!
— No to całuj mnie pan.
— Panowie, jak rany! Tego już za dużo. Od czwartej hałas jak w zajezdni,
teraz się wydzieracie na całą ulicę, ludziom spać nie dajecie. Co jest, do
cholery?
Dozorca odwrócił się w stronę szczupłego bruneta w tramwajarskim
mundurze.
— Panie Matysiak, popatrz pan, co za łachudra. Tyle razy mówię, proszę,
żeby choć kółko naoliwił, żeby nie rzucał dyszlem, aż dziury w płytach się
robią, ale co z takim pijusem za rozmowa… Łapy mu się trzęsą z przepicia,
na ziemię śmieci rzuca, a sprzątać nie chce. Ja mam po hrabim sprzątać. I
jeszcze to przedszkole…
— Co — przedszkole panu zawadza? — pan Matysiak ujął się za
maluchami.
— El Pan idziesz do roboty, wracasz pan wieczorem albo i nie, to panu nie
przeszkadza, ale jakbyś pan tu był cały dzień, to też byś pan miał dość. Lata
toto po ogródku, wrzeszczy pod samymi oknami jak stado szatanów, starsze
gnojki kamieniami rzucają, co młodsze to ryczy wniebogłosy, jak go drugie
za kudły pociągnie.
Skaranie z takim sąsiedztwem. Rano mleczarz łachmyta, potem
przedszkole chromolone, wieczorem znów pochlają się winem w kawiarni, po
skwerze łażą do nocy, migdalą się, śpiewają albo i za łby biorą. Spokojna,
cicha ulica! A ja kontuzję miałem w powstaniu, od grubej berty na
Karolkowej, i od tego czasu hałasu nie znoszę. Trzeba by się przenieść gdzie
na Służewiec albo Marymont, na wiochę. Dwadzieścia lat tu, koło Nowika,
mieszkam, ale dłużej nie da rady.
Tymczasem mleczarz, warcząc coś pod nosem, począł wnosić pojemniki na
klatkę schodową i ustawiać koło wejścia do windy. Nie patrząc, wcisnął guzik
raz, drugi, trzeci. Wreszcie spojrzał i zobaczył, że jarzy się on czerwonym
światłem, choć szyb jest idealnie cichy.
— Znów jakaś zaraza drzwi na drugim nie domknęła!
Specjalnie któryś drań to robi, żeby mu w nocy me hałasowało, śpi sobie
jak biskup, a ty człowieku łaź po schodach. Żeby ci … — klnąc sam do
siebie, wspinał się ciemnymi schodami. Blok, zaprojektowany przez
wybitnego, aczkolwiek podeszłego wiekiem luminarza architektury, mógłby
być dobitnym argumentem świadczącym o zacofaniu polskiej gerontologii i
jednocześnie o humanistycznym obliczu naszego ustroju, który nie pozbawia
starców radości tworzenia. Klatka schodowa miała okna dopiero od trzeciego
piętra, poniżej przypominała wejście do Hadesu. Z ogromnych podestów
dałoby się wykroić przynajmniej M-4; odchodziły od nich wąskie, ciasne,
niskie i duszne, trzydziestometrowe korytarze, żywo przywodzące na myśl
niektóre fragmenty Dziesiątego Pawilonu warszawskiej Cytadeli. Wrażenie to
potęgowały z rzadka rozmieszczone przed wejściami do mieszkań, świecące
się przez całą dobę, czterdziestoświecowe gołe żarówki.
Na drugim piętrze drzwi windy były starannie zamknięte. Malewski sapnął
z wściekłością, wspiął się wyżej, wszedł na podest trzeciego piętra. Raptem
zrobiło mu się jakoś nieswojo. Wokół panowała zupełna cisza. Przez okno
wpadał różowy brzask poranka, mieszał się w półmroku ze słabym światłem,
sączącym się przez nie domknięte drzwi windy. Malewski odruchowo
rozejrzał się, skierował ku windzie, otworzył drzwi szerzej, zrobił krok do
przodu, pochylił się i zamarł.
Skłębiona gęstwina jasnych włosów otaczała ohydną krwawą masę. Ręką z
zakrzywionymi palcami, z jaskrawoczerwonymi paznokciami wyciągała się
drapieżnym gestem ku skamieniałemu ze zgrozy mleczarzowi. Krzyk uwiązł
mu w krtani. Powoli, tyłem, z rękami przy gardle, cofnął się, odwrócił i
zataczając się na zwiotczałych nagle nogach, ruszył przed siebie. Ani czuł,
ani wiedział, że zbiega po schodach, przez wszystkie trzy piętra. Chciał tylko
jednego: uciec jak najdalej. Rymnął w wejściowe drzwi na parterze. Nagła
jasność poranka po ciemnej klatce, świeże powietrze, które uderzyło go w
twarz, przywróciło mu przytomność. Tu było jasno i cicho, domy stały jak
przedtem, skrzynie z mlekiem były tuż, tuż.
Spojrzał na pojemniki. Widok był znany i bliski, to go uspokoiło. Wiedział
już, co ma robić. Tylko nogi miał miękkie, niewłasne.
Zawrócił. W głąb ciemnego korytarza nie wszedłby sam, za nic w świecie.
Ale drzwi dozorcy były pierwsze z brzegu, przy schodach. Zastukał, słysząc
za drzwiami jakiś ruch: — Panie Józefie, to ja — wyszeptał.
— Co ogieniek? — drzwi uchyliły się natychmiast i kudłata głowa ukazała
Zgłoś jeśli naruszono regulamin