Ten Typ Mes, Szmidt Piotr - Dwa psy przezyly.pdf

(1362 KB) Pobierz
List Waltera E.
Na początku wcale nie chodziło o zamordowanie szkodnika. Wszystko zaczęło się
od myśli samobójczych.
Pamiętam, jak dawno temu bawiłem się plasteliną. Najpierw była ekscytacja:
z opakowania wyjmowałem różne wałki – niebieski, żółty, czarny, biały i tak dalej.
Wyglądało to obiecująco, ale szybko traciłem zapał do doklejania modelowi rąk czy
skrzydeł i  zaczynałem od zera. Syntetyczne ślimaki łączyłem w  jeden, w  wyniku
czego otrzymywałem bure ciasto w  niczym niepodobne do kolorowych parówek,
którymi zajarałem się na starcie. Odseparowanie ich od siebie, tych ledwie pół
godziny temu tak uderzająco wyraźnych barw, było już zadaniem absolutnie
niewykonalnym. Chciałem przecież ulepić coś super, a  w  dłoniach trzymałem
ciepławy, bezkształtny pulpet.
Taka właśnie szara plastelinowa kula rosła w moim brzuchu i od jakiegoś czasu
przeczuwałem, że akurat tej perły nie wydalę, że będzie tam sobie tyła
i  twardniała, aż ostatecznie życie z  nią stanie się na tyle nieznośne, że bum,
samobój, kop w kalendarz, Magik z okna, autem w drzewo, cokolwiek, byle już nie
dźwigać niskiej samooceny. Zresztą tachanie czegoś niskiego od razu stymuluje
wyobraźnię i  rozważałem nawet porównanie depresji do noszenia w  plecaku
złośliwego karła nieustannie wyśmiewającego moje wady, ale zdecydowałem się
na wyświechtaną kulę w  żołądku. Bo to sama prawda, zero kreacji. Kogo innego
może rzeczywistość zagaduje karlimi docinkami, a  może bierze na kopy, nie
wiem. U  mnie od pierwszego dnia w  przedszkolu był ból brzucha,
w  podstawówce  – ból brzucha, pierwsze nietrafione zakochanie  – brzuch, strach
przed wpierdolem od wyraźnie silniejszej grupy – brzuch, kałdun, bebzun, zawsze
trzewia, nigdy głowa czy nogi.
Pytania o  powód wykończenia samego siebie, odrzucenie daru życia... Och,
Chryste Panie Malusieńki  – już one same potrafią zachęcić niezdecydowanego
dotąd zdołowańca do nauki wiązania sznura lub gmerania w szafce z lekami. A bo
to ja prowadzę jakiś rejestr porażek? Muszę, kurwa, mieć długi na mieście albo
zdiagnozowanego raka w ostatniej fazie, by się targać na życie? Mam trzydzieści
trzy lata, niech to będzie podpowiedzią. Już z metryki wynika, że raczej nie chodzi
o zawiedzione uczucie czy narkotyczny ciąg – takie farmazony są dawno za mną.
Każdy wielkomiejski spierdolec po trzydziestce ma to odhaczone, mam i ja. Jak się
ktoś z  takich powodów wycofuje z  populacji, to chuj mu na grób, bo zwyczajnie
mało widział, a  jeszcze mógłby. Ja widziałem sporo, dojadałem wątki na ostro
i  w  pięciu smakach, a  rzeczywistość nadal dojeżdża i  tyle, rozczarowania nie
pozostawiają złudzeń, a w przyszłości regularnym i pewnym doświadczeniem nie
będzie bynajmniej bezpieczeństwo czy miłość, a  sterty rachunków. Mniejsza
o  cyfryzację, jak się coś powymienia w  technologii, to algorytmy od rachunków
będą skanować twoje soczewki i  konta, choćbyś wydłubał sobie oczy i  wysadził
siedzibę banku. Wiele się słyszy takich bon motów za młodu, co to nie wiadomo,
czy się po nich śmiać, czy wyłączyć film, właśnie typu „w życiu pewna jest śmierć
i podatki”, ale chwila moment, ja się skupiam na tym, komu zależy na utrzymaniu
kontaktów!
Od dawna odnoszę wrażenie, że moi znajomi piszą tylko o  sobie i  właściwie
jedyną wymierzoną bezpośrednio we mnie korespondencją jest precyzyjna
naliczka tej lub innej organizacji. Od nadania NIP-u czy złożenia pierwszego PIT-
u, nie jestem pewien, kiedy to się zaczęło, ale mam świadomość, że nie skończy już
nigdy. Przestałem obchodzić ludzi wokół siebie, ale dla maszyny wciąż jestem
ważnym trybem. Nieliczni, którzy jeszcze przejmują się moim istnieniem, raczej
bystrzaki niż melepety, nie przestają atakować pytaniami o  „szczęście”:
o infantylne wizje trwania w szczęściu (bo im się udało, jak sądzą) lub o dążenie do
szczęścia („Ono czyha tuż za rogiem!”), wzrokiem klapkookim pomijając to, że jak
im wyszło w pracy, to mają mało czasu dla rodziny i przyjaciół, i gdzie tu, kurwa,
szczęście w rodzinie i przyjaźni, jak cię permanentnie nigdzie nie ma, a jak jesteś
wiecznie nieobecny, to przyjaciele zapomną, od czego wzięła się twoja ksywka, zaś
żona zacznie fantazjować wieczorami o murzyńskich kutasach. Z kolei jak jesteś
fantastycznym i szczęśliwym ojcem, to czasem najdą cię myśli w rodzaju: „Czy to
aby na pewno jest powołanie mężczyzny tak nie umieć zdobyć i utrzymać władzy,
nie umieć walczyć, nie mieć żadnego doświadczenia w odebraniu życia, a jedynie
w dawaniu, jak tępy rozpłodowy samczyk-chłoptaś, już zdolny do strzału spermą,
ale jeszcze przed szkoleniem wojownika?”. Szkoleniem, którego nigdy, jako
modny i  wyrzekający się przemocy pionowy logotyp na drzwiach toalety  – bo
w takich czasach przyszło ci żyć – nie zaczniesz, a na pewno nie ukończysz. Zero
kontynuacji dokonań twoich dziadów, których życiorysy, mimo zmiany lajfstajlu,
wciąż imponują tobie i  rówieśnikom. Więc czy to aby na pewno jest szczęście?
Moim zdaniem nie, szczęście w jednym to rezygnacja ze spełnienia w drugim, ale
ile można to tłumaczyć, choćby najbliższym? Ja już nie mam siły.
Przyznam się do nadużycia  – nadużyłem fantazji dotyczącej sposobu
samouśmiercenia. Zrobiłem to, by wydać się fajniejszym gawędziarzem, bardziej
kozackim autorem listu samobójcy czy jakkolwiek nazwiemy te bajania. Chciałem,
żebyście wyobrażali sobie, jak frunę z  okna bloku w  czarnym płaszczu, co przez
pierwsze dwie, trzy sekundy byłoby interesującą drwiną z  Batmana, lub jak
rozbijam się starym czerwonym seatem na mazurskim dębie, a  przecież od
zawsze wiem, że podnieca mnie broń palna i jak się wymiksować z tego świata, to
tylko palnięciem sobie w łeb właśnie – i po co mataczyć? „Mataczyć” to supersłowo,
ale czy warto żyć w imię jednego słowa? Nie.
Wracając do broni, to też nic oryginalnego. Moje pokolenie kreskówki miało
w  poważaniu. W  dzieciństwie liczyły się seriale kryminalne i  wojenne, a  te
wszystkie bąbelkowe rysunki spedofilonych Belgów czy Japończyków, autorów
Smerfów
czy
Czarodziejki z Księżyca,
były nam potrzebne tylko po to, by mieć o czym
pogadać z  dziewczynami. Giwera dawała przewagę, była gadżetem zwycięzców.
Nieważne, czy trzymał ją Kojak w  Ameryce lat siedemdziesiątych, czy Hans
Kloss w okupowanej Warszawie – to mi się wdrukowało w banię na jakimś mocno
pierwotnym poziomie. To takie „Ha!” w  momencie prezentacji pistoletu. Nie
widziałem, by ktoś w  realnej sytuacji wyciągał coś z  kieszeni i  miał od razu taki
triumfalny wyraz twarzy. Czy ktoś teraz wykłada cokolwiek na stół w  tym stylu?
Może nowiutkiego ajfona? Nie. Może jeszcze torba z koksem jest w stanie komuś
tak spiąć mięśnie mimiczne, ale to chyba raczej maks do dwudziestego siódmego
roku życia. Na mnie takie wrażenie cały czas robi broń. Może nie, że mi staje, ale
blisko. „Ha!”.
Tylko skąd ją wziąć? Od razu wykluczyłem tak zwane osoby trzecie. Po co
komplikować życie bezstronnym podmiotom? Narażać się na domysły? Choć niby
można by do Marcina coś zagadać...
– Wiem, że tam sobie strzelasz czasem w lesie, Marcinie, bo niby udajemy, że
jesteś tylko skromnym dilerem, ale ty wiesz, że ja wiem, że to musi być grubsze niż
dilerka, więc może skoro już zostawiliśmy telefony w samochodach i spacerujemy
sobie tutaj gwarnym deptakiem poza zasięgiem mikrofonów, to powiem ci
Zgłoś jeśli naruszono regulamin