Lewandowski Konrad T. - Drwęcki 03 - Elektryczne perły.pdf

(1491 KB) Pobierz
Konrad T. Lewandowski
Elektryczne perły
powieść kryminalna retro
WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE
1. Przedsionek piekła
Kolumna trzech czarnych opli przejechała przez bramę zajezdni tramwajowej przy
ulicy Kawęczyńskiej na warszawskiej Pradze. Tramwajarz, w czapce wciśniętej głęboko na
uszy i baranim kożuchu narzuconym na roboczy kombinezon, podbiegł do pierwszego
samochodu, pokazał kierunek i natychmiast schował ręce pod pachy. Mróz był iście
syberyjski, minus trzydzieści stopni.
Ople ruszyły, buchając z rur wydechowych kłębami pary, która natychmiast zmieniała
się w tumany drobnego śniegu. Tramwajarz truchtał obok, pilnując, czy dobrze jadą, ałe nie
było to potrzebne. Zaraz za rogiem hali remontowej widać już było zbiegowisko.
Podekscytowani ludzie najwyraźniej nie przejmowali się trzaskającym mrozem. Tłoczyli się
przed wejściem do parterowego budynku bez okien, którego ściany pyszniły się świeżą
ceglaną czerwienią. Ekipa śledcza podjechała bliżej, po czym policjanci i technicy
kryminalni, walcząc z oporem grubych zimowych ubrań, zaczęli gramolić się z samochodów.
Dwaj obecni na miejscu mundurowi energicznie odsunęli ludzi od drzwi.
Nadkomisarz Jerzy Drwęcki przecisnął się na zewnątrz i rozprostował nogi. Chciał
odetchnąć głęboko rześkim zimowym powietrzem, ale mróz aż zaszczypał go w same oczy.
Miał wrażenie, że rogówki pokrywają się szronem; dziesięć sekund później zaczął odmarzać
mu czubek nosa. Było stanowczo zbyt rześko! W taką pogodę należało siedzieć w biurze przy
szklance gorącej herbaty i napawać wonią atramentu oraz żółknącego papieru. Drwęcki
zaczął się zastanawiać, co właściwie go podkusiło, żeby odbierać tę sprawę Księżykowi?
Prawda, miał już dosyć urzędołenia i koniecznie chciał się wyrwać zza biurka, ale czemu
akurat teraz? Wyglądało na to, że roziskrzony w słońcu śnieg, oglądany z okien cieplutkiego
gabinetu przy Daniłowiczowskiej, ma nader zdradliwy powab... - Ten romantyzm, Drwęcki,
kiedyś cię zgubi! - mruknął do siebie, naciągając szalik na twarz. Należało, psiakrew, spojrzeć
jeszcze na termometr! Księżyk najwyraźniej uwzględnił wszystkie fakty i okoliczności, bo ani
myślał oponować. Nadkomisarzowi stanęła przed oczami wyszczerzona radośnie twarz
podwładnego, kiedy zawiadamiał go o modyfikacji rozdzielnika bieżących spraw.
Cwaniaczek! Ale trudno, słowo się rzekło...
Przed nadkomisarzem stanął zaaferowany mężczyzna lat około czterdziestu. Spod
niedopiętego płaszcza wyglądał biały kołnierzyk i węzeł przekrzywionego krawata.
- Inżynier Stanisław Bilecki - przedstawił się. - Jestem kierownikiem doświadczalnej
podstacji prostowników rtęciowych - pokazał na budynek. - Coś okropnego...
- Nadkomisarz Drwęcki - Jerzy wyciągnął rękę. - Co się stało?
- Straszny wypadek, panie nadkomisarzu!
- Współczuję! - sarknął Drwęcki, zacierając grabiejące dłonie - ale kto i po co wzywał
do zwykłego wypadku kryminalną ekipę dochodzeniową?!
- Ja, panie nadkomisarzu! - odezwał się starszy z umundurowanych policjantów,
zanim stropiony inżynier zdążył odpowiedzieć. Podszedł do nich, zasalutował zamaszyście i
oznajmił:
- Przodownik Kiełcewicz Jakub, piętnasty komisariat policji państwowej, do usług
pana nadkomisarza!
- Zatem uważacie, Kiełcewicz, że doszło tutaj do zbrodni?
- Tak jest, panie nadkomisarzu! Mam takiego nosa...
Drwęcki westchnął z rezygnacją i powstrzymał się od komentarza. Podkreślony
sumiastym wąsem nos przodownika wyglądał tak imponująco, że nietaktem byłoby zgłaszać
racjonalne wątpliwości.
- Prowadźcie! - polecił.
Weszli w zupełnie inny, nieziemski świat. Przede wszystkim było tu tak gorąco, że po
przekroczeniu progu podstacji kontrast z warunkami na zewnątrz przyprawiał o szok
termiczny. Drwęcki natychmiast spłynął potem. Ze wszystkich stron biło w oczy ostre,
białoniebieskie rtęciowe światło. Jego źródłem było kilkanaście wielkich szklanych gąsiorów,
każdy z trzema szyjami, do których wnikały kable zwieszające się spod sufitu niczym pęki
czarnych lian. W szklanych baniach, osadzonych w azbestowych gniazdach, skwierczały
elektryczne wyładowania, gotowała się rtęć, której krople ściekały po wewnętrznych
ściankach, mieniąc się srebrzyście w blasku świecących jaskrawo oparów jak roje
niespokojnych, metalowych mrówek. Wszystko razem przywodziło na myśl kipiącą
sztucznym życiem, mechaniczną dżunglę z wizji malarzy futurystów, ale kontemplację
artystycznych aspektów najnowocześniejszej techniki uniemożliwiał unoszący się wszędzie,
przenikliwy swąd spalonego mięsa.
- Proszę niczego nie dotykać! - przestrzegł inżynier Bilecki. - Napięcie pięćset wolt!
Tędy proszę - ruszył w głąb hali.
W rtęciowym świetle zawirowały coraz grubsze drobiny sadzy. Można było
przypuszczać, że pochodziła z ludzkiego tłuszczu...
- To tam - pokazał Bilecki. - W sali transformatora.
Weszli do następnego pomieszczenia, znacznie ciemniejszego i gorętszego,
wypełnionego głębokim, basowym pomrukiem. Zapach spalenizny był tu znacznie silniejszy,
ale nie zdołał zagłuszyć równie mocnej woni rozgrzanego oleju i ozonu, bo powietrze wręcz
skwierczało od elektryczności.
- Tam, z tyłu - poinformował przejęty inżynier. - Proszę trzymać się blisko ścian...
Obeszli wysoki na ponad trzy metry, rozedrgany, stalowy prostopadłościan i znaleźli
się na miejscu zdarzenia. Ze szczeliny w ścianie, oparte na masywnych słupkach
porcelanowych izolatorów, wychodziły trzy równoległe szyny, zasilające transformator.
Mniej więcej metr nad podłogą tworzyły one coś na kształt kołyski, lub raczej rusztu, na
którym dopalały się zniekształcone ludzkie zwłoki. Właściwie był to już tylko powykręcany,
rozżarzony szkielet, pokryty gdzieniegdzie fragmentami zwęglonego ciała. Między żebrami
strzelały od czasu do czasu drobne błękitne wyładowania i pryskały siwe obłoczki dymu.
- Dlaczego nie wyłączyliście prądu?! - zdenerwował się Drwęcki.
- Rozłącznik się zaciął, panie nadkomisarzu - Bilecki nerwowo poluzował krawat. -
Proszę się nie zbliżać! - gwałtownie chwycił za rękaw nadkomisarza, który zrobił krok w
stronę ciała. - Tu są trzy fazy po trzynaście tysięcy wolt każda! Prąd razi przez powietrze!
Dlatego dotąd nie dało się go stamtąd ściągnąć. Nie mogłem narażać ludzi.
- Trzeba było to jakoś zewrzeć albo uziemić... - Jerzy posłusznie wycofał się na
bezpieczną odległość.
- Uchowaj Boże! - zawołał inżynier. - To prąd zmienny trójfazowy!
- Co z tego?
- Jeśli tutaj dojdzie do zwarcia, nastąpi cofnięcie mocy do elektrowni. Prądnica
zacznie pracować jak silnik i zablokuje turbinę. Skutkiem tego będzie gwałtowny wzrost
ciśnienia pary w kotle. Mogłoby dojść do wybuchu i byłyby dalsze ofiary... Elektrownię na
Powiślu już zawiadomiliśmy, ale minie trochę czasu, zanim odstawią cały blok energetyczny.
To nie światło w pokoju, żeby ot, tak sobie pstryknąć i wyłączyć, a temu biedakowi w niczym
już nie pomożemy. Musimy czekać.
- Ile?
- Myślę, że jeszcze kilka minut. Proszę o cierpliwość.
- Wiecie chociaż, kto to był?
- Niejaki Wacław Czerwoncki. Kiedy go znaleźliśmy, dało się jeszcze rozpoznać
twarz.
- I długo go tak smażycie?
- No, nie wiem... - zmieszał się inżynier. - Ciało odkryliśmy jakieś pół godziny temu.
Wcześniej mogło tu leżeć kwadrans albo dwa... Znaczy, razem będzie godzina...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin