May Karol - Kanada-Bill.rtf

(435 KB) Pobierz
Kanada–Bill

Karol May

 

 

 

Kanada–Bill

 


Tłumaczenie: Jan Kandzia


Szubrawiec


Na stepie śmierci

 

Między Teksasem, Nowym Meksykiem, terytorium Indian, a ciągnącymi się na północny–wschód górami Czark, położone jest rozległe terytorium kraju, nie mniej straszne od azjatyckiej Gobi czy afrykańskiej Sahary. Oko nie może spocząć na żadnym drzewie, czy krzaku. Ani jeden pagórek, czy godne wspomnienia wzniesienie nie przerywa śmiertelnej, monotonnej równiny. Żadne źródło nie orzeźwia tam spragnionych ust, by uratować przed śmiercią, na którą jest narażony każdy, kto zbacza z kierunku, gubiąc drogę w góry, lub na jedną z zieleniących się prerii. Piach, piach jeszcze raz piach. Tylko czasami dzielny traper, który się ważył na to pustkowie, trafia na kawałek lądu, na którym przelotny deszcz zlitował się nad kępką roślinności. Stopa unika tych pól z powodu ostrych, kłujących kaktusów, gdyż ranią ludzi i zwierzęta. Nie zawierają prawie kropli soków, mogących choćby na chwilę orzeźwić płonący język.

A jednak kilka dróg przecina tę krainę: w górę, w stronę Santa Fé, do Creeks, Springs i pokładów złota Gór Skalistych oraz w dół przez Rio Grandę do bogatego Meksyku. Nie są to jednak drogi komunikacyjne znane cywilizacji. To, co tam się zwie drogą, składa się z paru suchych palików, wetkniętych co jakiś czas w ziemię, by wskazać kierunek, wolno toczącemu się wozowi, zaprzężonemu w woły, lub szybszemu traperowi czy squatterowi. Biada temu, kto pomyli te znaki, od których ta część południowo–zachodniej Ameryki otrzymała nazwę Liano Estacado. Biada, jeśli zostały usunięte przez dzikie hordy Indian albo zbójeckie bandy, pragnące zmylić nie znających terenu. Wtedy jest zgubiony!

Daleko, jak niezmierzony ocean, roztaczała się pustynia. Słońce paliło niemiłosiernie, a nad gorącym piaskiem drżał promień, raniąc i oślepiając oczy. Na tym beznadziejnym pustkowiu widać było pięć żywych istot jeźdźca, jego konia i trzy sępy, krążące wysoko w powietrzu, jakby tylko czekały na moment, w którym rumak i jeździec padną, stając się ich zdobyczą. Już drugi dzień krążyły tropem jeźdźca, a ptactwo instynktownie wyczuwało, że człowiek nie jest w stanie znieść dłużej trudów tej jazdy.

Samotnikiem w Liano był młody, liczący może dwadzieścia sześć lat, mężczyzna. Nosił zwykłe odzienie trapera prerii: skórzaną, wystrzępioną koszulę, takie same legginsy i mokasyny, zaś na głowie miał filcowy kapelusz, którego zarówno kolor, jak i kształty pozwalały przypuszczać, że jego właściciel dawno nie miał styczności z cywilizacją. Jego blade, wyczerpane oblicze; smutne, szkliste oczy; zmierzwione, zwisające włosy i ręka, kurczowo trzymająca strzelbę wskazywały na to, że z ledwością opiera się trudom i męczarniom podróży.

Równie zmęczone zwierzę było z pewnością, złapanym z jakiegoś stada, mustangiem. Przed paroma dniami był zapewne jeszcze pełen wigoru, siły i wytrwałości, teraz tylko umęczonym i pozbawionym resztek sił, koniem. Wysuszony jęzor zwisał mu z pomiędzy rozchylonych zębów, oczy nabiegły krwią. Krok po kroku mechanicznie posuwał się przed siebie.

Trwało to już od kilku dni. Młody człowiek opuścił wraz z towarzystwem westmenów Santa Fé, aby dojechać przez góry Czark do Arkansas, został jednak napadnięty przez grupę Komanczów i tylko swemu koniowi zawdzięcza, iż jako jedyny umknął czerwonym.

Gonili go aż do stepu, w przeciwnym razie nie odważyłby się zapewne wyruszyć na tę pustynię bez towarzystwa.

Już wczoraj rano skończyły się paliki, wskazujące drogę. Nie miał więc innych drogowskazów poza kompasem i gwiazdami na niebie. Od trzech dni jego usta nie zetknęły się z wodą, toteż beznadziejnym wzrokiem obserwował sępy. Im powolniejsze i bardziej utykające stawały się ruchy konia, tym te skrzydlate bestie opuszczały się niżej. Wreszcie koń stanął i nie można go było nakłonić, by szedł dalej. Drżał na całym ciele i przy najmniejszym wysiłku mógł upaść.

 Dokąd teraz, w każdym bądź razie dalej nie! — mruknął obcy po niemiecku. — Czy nie ma ratunku dla mnie i dla ciebie, poczciwy koniku?

Już miał zeskoczyć z konia, ale zwrócił uwagę na zachowanie zwierzęcia. Drżenie wydawało się być spowodowane po części zmęczeniem, a częściowo strachem. Wiotkie nozdrza rozszerzyły się i naprężyły, podniósł łeb, jakby miał zarżeć, co prawdziwy koń prerii czyni, gdy zdradza bliskość nieprzyjaznej istoty.

Wędrowiec sięgnął po lornetkę, aby sprawdzić widnokrąg i zauważył, iż sępy go opuściły, zniżając się na zachodzie na ziemię. Ujrzał tam kilka nieruchomych punktów, więc mimo woli sięgnął po nóż. Potem jednak rzekł sam do siebie, że nie może mu grozić nic ze strony ludzi, bo wszystko co najgorsze już go spotkało. Może jednym z tych punktów było tylko zdychające zwierzę, na śmierć którego, czekały pozostałe, aby je rozszarpać. Zsiadł, ujął cugle i poczłapał wraz z koniem wolno przed siebie. Unosząc od czasu do czasu lornetkę, spostrzegł, że na ziemi leży człowiek, a w pewnej odległości wokół niego siedzi kilka kojotów i sępów. Z pewnością nie był jeszcze martwy, bo zwierzęta się na niego nie rzuciły.

Młodego mężczyznę przeszły ciarki. Przed oczami ujrzał własny los, na jaki był skazany, jeśli nie nadejdzie rychła pomoc.

 Kto to może być? Gdzie jest jego koń? Rozszarpią go, a jego krew…

Zamilkł. Ostatnie słowo skłoniło go do namysłu.

 Nie, naszej krwi nie dostaną, ale ich krew uratuje nas przed śmiercią z pragnienia!

Mężczyzna dał swemu koniowi umówiony znak, aby się położył. Koń posłuchał. Mężczyzna kucnął i podkradł się w stronę kojotów. Utworzył ze swojego lassa pętlę, umocowując ją nożem w piasku, po czym położył kilka kawałków suszonego bawolego mięsa, które zabrał ze swego woreczka z zapasami. Oddalił się nieco i padł na ziemię.

Zwierzęta, widząc to, powoli i z pewnym wahaniem odeszły od upatrzonego łupu. Teraz, gdy spokojnie i bez ruchu leżał na ziemi, przyczaiły się, podwijając ogony, by spragnionymi jęzorami, zbadać nową ofiarę. Ledwo pierwsze z nich doszło do pętli, węsząc przynętę, rzuciło się łapczywie i złapało się. Huknęły dwa strzały. Zwierzę padło i zaraz potem następne.

Traper błyskawicznie się zerwał i pobiegł w ich stronę. Zniknęło zmęczenie. Nożem otworzył żyły padłego zwierzęcia, po czym jego wargi wessały się w ciepłą, słodkawą krew, która w innym czasie, wzbudzaliby w nim obrzydzenie. Potem dobiegł do konia i wyrwawszy zza pasa pojemnik, napełnił go krwią. Następnie podszedł do mężczyzny, którego strzały zbudziły z odurzenia i podał mu pojemnik.

 Woda! — wyszeptał.

Parujący napój pokrzepił jego, na wpół umarłe ciało. Uniósłszy się, spojrzał ze zdziwieniem na wybawcę.

 Uff, sir, dobrze mi to zrobiło! Daj mi pan jeszcze kroplę! Pośpieszył do kojotów, by przynieść resztkę ich krwi.

 Thank you, sir! Już myślałem, że jestem u bram nieba. Niewiele brakowało, a te bydlaki by mnie pożarły, gdyby im pan nie zepsuł apetytu!

 Też byłem bliski takiego losu, pomyślałem więc sobie: lepiej będzie, jak mi dadzą swoją krew, zamiast ja im moje ciało.

 Well! Właściwie to wstrętny napój, ale pana pomysł był najlepszy z możliwych. Pomógł panu i mnie, wprawdzie tylko na krótko, ale…

Przerwał, zasłonił oko ręką, obserwując małą, niepozorną chmurkę, jaką zauważył na horyzoncie.

 Heigh day, nadchodzi pomoc w biedzie, sir! Za pół godziny będzie deszcz. Zamieniłby step śmierci w jezioro, gdyby piach nie wchłonął wody. Ale, powiedz pan, jak pan się dostał w to miejsce bez konia, bez towarzystwa, bez…

 Bez konia? Tam leży moja szkapa. Nie mogła iść ani kroku dalej. Wracam z Santa Fé, uciekłem Komańczom i chciałem się dostać w góry, aby przejść Red River do Arkansas. Nazywam się Richard Klausen, moją ojczyzną jest Frankfort w Kentucky.

 Richard Klausen, Frankfort w Kentucky? To zapewne jest pan tym sławnym człowiekiem, który pisze te piękne niemieckie pieśni, czytane daleko poza Stanami?

Drugi, uśmiechnąwszy się, skinął głową.

 Zgadł pan! Jestem tym, który chciał napisać „Obrazki z prerii” i dlatego przyszedłem tutaj, aby o mało co, dać się pożreć kojotom. Chciałbym postawić to samo pytanie, które mi pan zadał.

 Chce pan wiedzieć, jak się nazywam, sir? Nie jestem ani prezydentem ani gubernatorem. Nazywam się Tom Summerland, od urodzenia, i tak już zostanie aż do utraty skalpu lub aż mnie pożre jakiś grizzly. Słyszał pan może o Billu Summerlandzie, lawyerze?

 Czy ma pan na myśli tego sławnego adwokata Billa Summerlanda w Stenton, Arkansas?

 Tak. Jest moim bratem i do niego chciałem się dostać. Byłbym mu przyniósł niezły ładunek złotego proszku i nuggetów, które zebrałem nad Kanadian, ale zabrali mi je palikarze.

 Palikarze?

 Tak, palikarze. A może pan nie wie, jakich szubrawców, tak się nazywa? Jest to różnego rodzaju hołota, która z pewnych powodów musiała opuścić Stany i tu na pustyni czuje się bezpieczna z dala od wszelkiej sprawiedliwości. Ciągną się w grupach, plądrują, mordują i głównie dybią na podróżujących karawanami, zmuszonych do przemierzania stepu śmierci. Aby ich zmylić wyciągają paliki, usuwając je lub odwracając w mylnym kierunku. Gdy wędrowiec jest już półżywy, napadają na niego i… no wie pan, czemu się ich nazywa palikarzami.

Gdy opuściliśmy Spanish Peaks i Kanadian było nas dwudziestu, dobrze uzbrojonych westmenów. Wszyscy padli od ciosów tomahawków i łuków Kamanczów. Wszyscy prócz mnie i jeszcze dwóch. Mogliśmy się ratować ucieczką przez Liano Estacado i mieliśmy już większą część drogi za nami, gdy skończyły się paliki. To skłoniło nas do zachowania ostrożności, jednak mimo przebiegłości i uwadze, zostaliśmy napadnięci. Był środek nocy; uciekłem w ciemnościach z pola walki, ale tak, jak mnie pan widzi, bez konia i broni. Trwało to trzy dni, aż zemdlałem. Nie wiem, jak długo leżałem. Gdy się zbudziłem, pan był przy mnie. Dzięki, sir! Stary Tom Summerland już jakoś dojdzie do jakiejś strzelby i konia, a wtedy, zobaczy pan, z wdzięczności połknie nie takie rzeczy jak ten kubek pełen soku z kojota!

Zamilkł. Nomadzi zachodu bywają zwykle milczącymi towarzyszami, a Tom Summerland, mimo swego wyczerpania, wygłosił chyba najdłuższą mowę swego życia. Ten poczciwy człowiek wyglądał na prawdziwego gentlemana. Trudy dały się mu we znaki, a jeszcze bardziej jego ubraniu, ale miał jedną z tych nierzadkich twarzy trapera, na której odbija się mieszanina niesamowitej przebiegłości i chytrości z uczciwością i wiernością, a to, można wyczuć nawet w człowieku w łachmanach.

 Co się tyczy strzelby, to już teraz można panu pomóc — rzekł Klausen — Prócz mojej dubeltówki mam zawieszony przy siodle świetny sztucer. Może go pan dostać. Amunicji i prowiantu jest dosyć, tylko wody, wody trzeba, nie tylko dla nas, o wiele jeszcze bardziej dla konia, bez którego jesteśmy zgubieni. Ale Bogu dzięki, miał pan rację, chmura rośnie w oczach. Obejmuje już pół nieba i myślę, że jesteśmy uratowani od śmierci z pragnienia!

 To pewne, jak moja czapka! Za pięć minut będzie ulewa, sir. Uwierz pan. Tom Summerland nie pierwszy raz jest na stepie śmierci i zna jego humory, jak swój woreczek na broń. Pośpiesz się pan, uwiąż konia i zabezpiecz proch, bo pozbędziemy się i tego, i tego.

Podniósłszy się, nałożył czapkę na zmierzwione włosy. Było to nakrycie, w sam raz, na jego głowę.

Uszyta przed laty przez niego samego przy pomocy jelenich ścięgien z kawałka niedźwiedziego futra, zapewne już dawniej miała niezwykły kształt. Z biegiem czasu zniknęła sierść. Zostało tylko kilka frędzli, które zwisały długimi pasmami z nagiej skóry. Przemoczona tysiące razy i tyleż samo razy wysuszona słońcem, przybrała nieopisany kształt okazałego egzemplarza, leżąc na głowie niczym przywiędła meduza, albo wyprana papa, którą skwar skurczył w formę pokuli. Takie rekwizyty nie należą na prerii do rzadkości; dobrze służyły swemu właścicielowi, toteż są uważane za święte i nie rozstaje się z nimi nawet wtedy, gdy na krótko styka się z cywilizacją.

Co prawda było bardziej parno niż przedtem, ale nadzieja z jaką obaj mężczyźni czekali na deszcz, jakoś ich wzmocniła. Koń węsząc, unosił łeb w górę. Jego instynkt sygnalizował rychły ratunek. Przywiązano go mocno, po czym Klausen zatroszczył się o to, aby zapasy żywności i amunicji nie zwilgotniały. Jak tylko skończył, lunęło, i to nie stopniowo, ale nagle. Wyglądało to tak, jakby spadające z nieba jezioro chciało wszystko wtłoczyć w ziemię. Traperzy padli na ziemię. Summerland, zerwawszy czapkę z głowy, przytrzymał ją i już w kilka chwil się napełniła

 Cheer up, sir, weź pan kapelusz i uczyń, tak jak ja! Pana zdrowie i zdrowie starego Toma Summerlanda!

Wlewał wodę w szeroko otwarte usta, mlaskając przy tym, jakby opróżniał kufel prawdziwej whisky New–Hampshire. Gdy tylko skończył, znów trzymał w górze niedźwiedzią skórę.

Klausen poszedł za jego przykładem, orzeźwiając się nie mniej od swego kompana. Koń głośno rżał, kopiąc przednimi i tylnymi kopytami.

Ponad godzinę śluzy nieba spuszczały strumienie, po czym ulewa ustała, tak nagle jak się zaczęła.

 Sdeath, ależ to była ulewa! — stwierdził Summerland. — Chciałbym, aby cała banda Komanczów i palikarzy utonęła w niej niczym król Belsazar w Morzu Czerwonym, gdy chciał podbić Egipcjan. Come on, wsiadaj pan, zróbmy wszystko, aby wydostać się z tego cholernego stepu i dojść do jakiegoś obszaru, gdzie jest choć trochę trawy i drzew!

 Czy nie chciałby pan przedtem trochę mięsa? Mam dość zapasów.

 Daj pan! Można jeść idąc.

 Well! Ale kierunek, Tom, musimy co do tego, dojść do porozumienia. Proponuję północny–wschód. W tamtym kierunku uciekały kojoty, gdy oddałem strzały. Żaden drapieżnik nie wytrzyma długo bez wody, więc przypuszczam, że tam jest rzeka, a w związku z tym również rośliny, czyli pokarm dla konia.

 Jest pan poetą, sir, a od takich gentlemenów nie można wymagać zmysłu praktycznego, bo zwykle bujają w obłokach. Tak byłbym o panu pomyślał, teraz jednak muszę to odwołać, bo widzę, że ma pan oczy tam, gdzie być powinny. Ruszajmy więc na północny–wschód!

 Weź pan wpierw sztucer i mój bowie. Strzelbę i tomahawk zatrzymam dla siebie. Muszę załadować, bo nigdy nie wiadomo, co nas spotka.

 Ali right! Daj pan. Nie przyniosę wstydu pana pukawce! Obaj opuścili miejsce, które mogłoby się stać dla nich zgubne.

Koń, już całkiem rześki i sprawny, niósł swego jeźdźca z dawną lekkością. Był to zapewne tylko przejściowy skutek deszczu. Zwierzę od dłuższego czasu nie widziało trawy, a nawrót sił mógł zostać utrzymany jedynie rychłym pokarmem.

Wytrzymał jednak dzielnie do wieczora, po czym znów zaczął słabnąć.

Summerland zatrzymał się, unosząc głowę. Jakiś specyficzny zapach wzbudził jego uwagę. Klausen też wciągnął powietrze.

 Kaktus — stwierdził. — Musimy go ominąć.

 Ominąć? Ani to w głowie Tomowi Summerlandowi. Właśnie musimy się do niego zbliżyć, to tak pewne jak moja czapka.

 Dlaczego?

 Bo przez deszcz zrobił się soczysty i…

 Racja, Tom — rzekł Klausen. — Zdjąć skórkę z kolcami! Być może koń będzie go mógł żreć.

 O ile to właściwy gatunek. A więc na wprost!

Po krótkim czasie dojechali do oazy kaktusów. Rośliny przeważnie miały kształt kulisty. Wewnętrzny miąższ, do którego można się było dostać, po obraniu ze skóry, zostałby kiedy indziej zlekceważony przez konia, teraz jednak żarł łapczywie.

Po zaspokojeniu głodu, znów podjęto podróż, jadąc do późna w nocy, przy czym na zmianę jeden z nich jechał konno, a drugi szedł. Potem jednak i ludzie, i koń byli tak zmęczeni, że trzeba było się zatrzymać i odpocząć.

Krótko po świcie ruszono dalej, zaś w południe, ku wielkiej radości obu mężczyzn, między piaskiem ukazały się pojedyncze, zasuszone źdźbła krótkiej, falistej, bawolej trawy. Im dalej szli, tym bardziej zwarta stawała się roślinność, aż wreszcie step się skończył, aby ustąpić miejsca zielonej prerii. Byli uratowani. Koń dosłownie upajał się soczystym pożywieniem, zaś jeźdźcy wyciągnęli się z prawdziwą rozkoszą w świeżej, chłodnej trawie.

Potem postanowiono, aby jeszcze przed nocą, jeśli to możliwe, dostać się do niebiesko–szarego pasa, jaki pokazał się na północnym horyzoncie. Był to zapewne zagajnik lub zaczynający się las.

Słońce stało już nisko, gdy osiągnięto cel. Były to rzadkie krzewy dzikiej wiśni, przerywane gdzieniegdzie połaciami trawy. Dalej roślinność stawała się coraz gęstsza aż wreszcie w dali poczęły wyłaniać się pojedyncze korony drzew.

 Farewell, głód, pragnienie, skwar i nędza! — rzekł Summerland. — Tam zaczyna się las, i… widzi pan nad nim te linie, sir? To góry, to jest, by good, już wiem, gdzie jesteśmy. Znam te wzgórza. Poruszałem się między nimi, a tam po drugiej stronie płynie Beefork, która wpada do Red River, to tak pewne, jak moja czapka!

 To podjedźmy aż do lasu. Jest jeszcze dość widno, aby się tam dostać i wybrać dobre miejsce na obóz.

Trzymając się cały czas linii prostej, przeciskali się przez krzewy. Summerland siedział teraz na koniu. Klausen szedł z przodu, zwracając uwagę na otoczenie i na ziemię. Znajdowali się na terenie, gdzie były ścieżki, toteż trzeba się było liczyć z tym, iż mogą spotkać wroga. Nagle, przystanąwszy, pochylił się, aby dokładnie zbadać trawę. Summerland też zsiadł z konia, obserwując uważnie połamane i pochylone źdźbła.

 Ślady! Raz, dwa, pięć, osiem, dziewięciu jeźdźców, z: raz, dwa, cztery, pięcioma jucznymi zwierzętami. Zgadza się, sir?

 Tak. Dziewięć odrębnych śladów i pięć odcisków koni, które są związane. To nie Indianie, ale biali, bo nie szli jeden za drugim, lecz beztrosko jeden obok drugiego. Pójdziemy za nimi?

 Czemu nie? Musimy iść za nimi dla własnego bezpieczeństwa.

 Ale powoli. Przechodzili tędy zaledwie przed kwadransem, bo gdyby to było wcześniej, źdźbła już by się wyprostowały.

Trzymając konia mocno za cugle i bacząc na ślady, skręcili w prawo, uważając przy tym i stale szukając osłony, na leżącym przed nimi terenie. Trop prowadził przez piaszczysty plac, wskazujący ślady kopyt jeszcze wyraźniej. Mężczyźni musieli się czuć całkowicie bezpiecznie, gdyż w przeciwnym wypadku, nie byliby zostawili śladów swej obecności.

 God bless my soul, boże chroń moją duszę — zabrzmiało ściszone zawołanie Summerlanda, — to palikarze, którzy mi zabrali nuggety. Było ich czternastu. Pięciu zabiliśmy, więc zostaje dziewięciu. Zgadza się, jak moja czapka!

 Skąd pan wie, że to właśnie oni, Tom?

 Skąd? Nie widzi pan śladów kopyt na piasku, które… ach tak, skąd pan to ma wiedzieć! Spójrz pan, na to prawe tylne kopyto. Czyż nie jest po lewej stronie trochę krótsze od drugiego?

 W samej rzeczy.

 Ten ślad należy do mojej klaczy. Jeżeli tak nie jest, to niech mnie nadzieją! Nadepnęła kiedyś na kolec, który wyropiał. Stopa, co prawda, się zagoiła, ale jedna strona podkowy zakrzywiła się z tyłu trochę w górę, tak, że w piasku nigdy nie zostaje cały ślad. Nawet teraz, kiedy biedne zwierzę jest obładowane ponad miarę, jak pan widzi po głębokości i ostrożności śladów. Muszę odzyskać kasztana, choćby mnie to miało kosztować życie! Będzie pan ze mną, sir?

 Oczywiście! Usunęli paliki i o mało nie doprowadzili nas do śmierci, nie mówiąc już o tym, że został pan przez nich napadnięty i obrabowany. Muszą dostać porządną nauczkę, choć, szczerze mówiąc, niechętnie zamierzam się na życie żywej istoty.

Szli dalej tym tropem. Pojedyncze drzewa przerywały niskie krzewy. Stopniowo było ich coraz więcej aż wreszcie utworzyły, w miarę gęsty las, pod koronami którego ślady prowadziły w linii prostej. Raptem poczuli swąd spalenizny.

 Stop! — powiedział Summerland. — Rozbili obóz i rozpalili ognisko. Poczekaj pan trochę. Zaraz wracam!

Odprowadził konia na skraj lasu, gdzie go przywiązał między krzakami, aby go nie było widać i aby nie mógł uciec. Potem wrócił.

 Teraz trzeba ich niepostrzeżenie podejść. Chodź pan za mną!

Bezszelestnie przeskakiwał od drzewa do drzewa, szukając osłony. Klausen w podobny sposób posuwał się za nim. Po jakimś czasie zauważyli dym, szukający ujścia wśród liściastego dachu, a potem ogień, przy którym zajęło miejsca dziewięciu mężczyzn. Summerland oparł się o świerk. Jego gruby pień osłaniał obydwóch bezpiecznie. Skinął na towarzysza.

 Jeszcze nie rozprzęgli koni i nie wystawili warty!

 Gdzie są konie?

 Słyszałem rżenie tam, po drugiej stronie. Potrzebna mi broń! Jeśli tam są, to nie musi popłynąć kropla krwi. Chodź pan!

Podczołgali się blisko koni, które nie wydawały żadnego podejrzanego dźwięku, bo jeszcze ich nie puszczono wolno.

 Widzi pan tam mojego kasztana? Rzeczywiście ma jeszcze worki z nuggetami na grzbiecie. A tamten kary ma na jucznym siodle całe wyposażenie łowieckie. Wezmę oba, pan też jednego, albo i dwa, a pozostałe spuścimy. Go on! Szybko!

Przeciskając się, przedarł się do przodu, przeciął kilka lass, po czym dał zwierzętom klapsa. Konie rozpierzchły się z głośnym rżeniem. Potem wskoczył na kasztana, złapał karego za cugle i obejrzał się na Klausena, który, siedząc na gniadym, właśnie się szykował do opuszczenia placu, gdy rozległ się głośny krzyk. Palikarze zerwali się zza drzew.

Pierwszy z nich, który błyskawicznie rzucił się na Klausena, był barczystym, czarnobrodym chłopiskiem.

 Mister Poeto! — krzyknął Summerland, kierując sztucer na dwóch pozostałych. — Urządź go pan!

Tomahawk Klausena śmignął w powietrzu. Czarnobrody padł.

 Hurra! To było dobre! Zwiewamy!

Zawrócili, przymierzając się do ucieczki. Strzały huknęły za nimi. Rozległy się głośne przekleństwa.

Las przeszkadzał w ucieczce, dotarli jednak cało do krzaków, między którymi Summerland zostawił kon...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin