DZIEDZIC Z REIGATE
Mój przyjaciel, Sherlock Holmes, przez długi czas nie mógł wrócić do zdrowia po wyczerpujących trudach tej wiosny, poniesionych w sprawie Towarzystwa Niderlandzko - Sumatrzańskiego, o których tutaj zamilczymy, powiemy jedynie, że ubocznie doprowadziły one do bardzo niezwykłego i złożonego zadania, przy którym memu przyjacielowi udało się zastosować nowy sposób w walce z przestępstwem. 14 kwietnia otrzymałem telegram z Lyonu, zawiadamiający, że Holmes leży chory w hotelu “Dubuy”. Przed upływem doby znalazłem się przy łożu chorego i tu - ku mej wielkiej radości - zobaczyłem, że trwoga była zbyteczna, a chory ma się lepiej, niż mogłem przypuszczać. Jego zdrowie nie wytrzymało morderczego tempa pracy po piętnaście godzin na dobę, a w ostatnim okresie - jak sam mi się przyznał - pracy bez przerwy na sen, po kilka nocy i dni z rzędu. W tej sytuacji nawet odniesiony sukces nie mógł pomóc nadwątlonemu zdrowiu. Podczas gdy głośno było o nim w całej Europie, a hotelowy pokój został zasypany powinszowaniami i gratulacjami, Holmes pogrążył się w najczarniejszej rozpaczy i smutku. Nawet świadomość, że udało mu się osiągnąć to, czemu nie podołała zjednoczona policja trzech mocarstw, nie była w stanie rozproszyć jego mrocznych myśli. W trzy dni potem byliśmy już w jego mieszkaniu przy Baker Street, przyjaciel mój bowiem najwidoczniej potrzebował zupełnej zmiany miejsca i warunków, by całkowicie powrócić do zdrowia. Wtedy też zacząłem rozmyślać, jakby spędzić tydzień lub dwa z dala od miasta, na łonie natury. Mój stary druh, pułkownik Gayter, którego leczyłem ongiś w Afganistanie, kupił właśnie w tym czasie majątek koło Reigate i zapraszał mnie niejednokrotnie, bym przyjechał do niego na dłużej. Podczas naszego ostatniego spotkania oświadczył, że czułby się szczęśliwy, gdyby i mój przyjaciel zechciał ze mną przyjechać. Trzeba było, rzecz prosta, użyć pewnych podstępów, żeby namówić Holmesa do przyjęcia zaproszenia; gdy jednak dowiedział się, że pułkownik jest kawalerem i że nic nie będzie krępowało jego swobody, zgodził się ostatecznie. I tak w tydzień po powrocie z Lyonu korzystaliśmy już z gościny pułkownika. Gayter był żołnierzem starej daty, który dużo jeździł po świecie i wiele widział; jak przypuszczałem, wkrótce znaleźli z Holmesem wspólne tematy. Wieczorem w dzień przyjazdu siedzieliśmy wszyscy w pokoju, który był zbrojownią. Holmes w półleżącej pozycji spoczywał na kanapie, Gayter i ja oglądaliśmy niewielką, lecz wspaniałą kolekcję broni palnej.
- Aha! dobrze, że sobie przypomniałem - rzekł nagle pułkownik - muszę wziąć jeden z rewolwerów na górę, na wypadek napaści.
- Napaści? - zapytałem.
- Tak. Ostatnimi czasy jakoś nie bardzo spokojnie u nas. W zeszły, zdaje się, poniedziałek złodzieje dostali się do tutejszego bogacza, starego Actona. Nie bardzo się obłowili, ale nadal bawią na wolności.
- Czy dotychczas nie natrafiono na ich ślad? - zapytał Holmes, wyciągając się na kanapie.
- Niestety, nie. Sądzę jednak, że jest to zbyt błaha sprawa, by mogła interesować pana, panie Holmesie, po czynach iście heraklesowych, jakich pan niedawno dokonał. Holmes uśmiechnął się zadowolony.
- No, ale to coś ciekawego?
- Moim zdaniem, nie. Złodzieje dostali się do biblioteki, lecz trudy ich nieszczególnie się opłaciły. Przetrząsnęli wszystko do góry nogami, pootwierali szafy i szuflady; ostatecznie zabrali tylko jeden tom dzieł Szekspira, parę srebrnych lichtarzy, małe wagi z kości słoniowej do ważenia listów, mały barometr dębowy i kłębek szpagatu.
- Zestaw wielce oryginalny! - zauważyłem.
- Widocznie zabrali to, co im się najpierw nawinęło pod rękę.
- Ale co na to policja? Nic dotychczas nie zrobiła? - wykrzyknął Holmes ożywiony - przecie to jasne, że to... Pogroziłem mu palcem.
- Mój drogi! Jesteś tu dla odpoczynku. Żadnych zagadek dopóki nie powrócisz całkowicie do zdrowia. Holmes wzruszył ramionami, z komiczną pokorą mrugnął w stronę pułkownika i rozmowa przeszła na rzeczy mniej ryzykowne. Los jednakże zrządził, że wszystkie moje lekarskie zabiegi poszły na marne; nazajutrz rankiem ta sama sprawa tak blisko otarła się o nas, że niepodobieństwem było nie zwrócić na nią uwagi - i oto nasz pobyt, mający na celu odpoczynek, zaznaczył się działalnością, której żaden z nas nie przewidywał. Siedzieliśmy właśnie przy śniadaniu, gdy nagle wbiegł do pokoju kamerdyner, zapominając o wszelkich grzecznościowych względach.
- Czy słyszał sir nowinę? - począł zdyszany. - Wie sir, co się stało u Cunninghamów?
- Cóż tam? Nowa kradzież? - zapytał pułkownik, ze zdenerwowania przewracając szklankę kawy.
- Zabójstwo!
- Ładne rzeczy! Któż zabity? Sam sędzia czyjego syn?
- Ani jeden, ani drugi. Nie żyje stangret, William. Zabity wystrzałem z broni palnej prosto w pierś.
- Któż go tak urządził?
- Zbój, łaskawy panie. Zbój, który zbiegi, zniknął bez śladu. Właśnie zakradł się do spichrza, gdy wtem wszedł William - i zbrodniarz strzelił do niego.
- Kiedy to było?
- Dziś w nocy, sir, koło dwunastej.
- Dobrze. Pojedziemy tam później - rzekł pułkownik, zabierając się na nowo do śniadania. - Bądź co bądź, to przykry wypadek.
- Cunningham jest bogatym ziemianinem a do tego sędzią pokoju; to bardzo porządny człowiek. Na pewno bardzo się zmartwił. Stangret służył u niego przez długie lata i cieszył się dobrą opinią. Widocznie to ci sami złodzieje, którzy zakradli się do biblioteki.
- Zabrali takie dziwne rzeczy - wtrącił Holmes głosem zamyślonym.
- Tak jest.
- Hm! Może to wszystko ostatecznie będzie bardzo proste. Jednak na pierwszy rzut oka zdumiewa. Banda złoczyńców nigdy nie operuje w jednym i tym samym miejscu w tak krótkich odstępach czasu. Gdy pan mówił wczoraj, że trzeba przedsięwziąć środki ostrożności, myślałem, że chyba teraz nie zechce się nikomu w te strony zakradać. To wskazuje, jak często mylę się w swych przypuszczeniach.
- Musi to być jakiś miejscowy artysta- rzekł pułkownik. - Zresztą, to całkiem naturalne, że się zakradł do Cunninghamów; po Actonie to najbogatsi ludzie w tej okolicy.
- Najbogatsi?
- Tak jest. Przynajmniej jeśli idzie o majątek ziemski. Od wielu bowiem lat procesują się między sobą. Stary Acton ma podobno prawo do połowy majątku Cunninghamów i jego adwokaci chwycili się tego gorliwie.
- Jeżeli to miejscowy złoczyńca - rzekł Holmes poziewując - nie będzie wielkiego kłopotu ze złapaniem go. Ależ dobrze, dobrze, Watsonie - dodał widząc moje znaki ostrzegawcze - nie będę się do tego wtrącał.
- Pan inspektor Forrester! - oznajmił kamerdyner, otwierając drzwi na oścież. W progu ukazał się młody mężczyzna, o inteligentnym wyrazie twarzy i swobodnym zachowaniu.
- Dzień dobry, panie pułkowniku! - rzekł wchodząc. - Przepraszam za moją wizytę, ale dowiedziałem się, że gości u pana pan Holmes. Pułkownik wskazał ręką mego przyjaciela.
- Mam nadzieję, panie Holmes - rzeki inspektor, składając pełen uszanowania ukłon - że zechce pan dopomóc nam w tej sprawie.
- Widzisz, Watsonie, los się uwziął na ciebie! - rzekł Holmes śmiejąc się. - Mówiliśmy właśnie o sprawie, panie inspektorze, gdy pan wszedł. Może pan nam udzieli trochę informacji. Po tych słowach przybrał pozę, jaką zwykł przybierać w takich okolicznościach, a ja zrozumiałem od razu, że moja sprawa przegrana.
- Co się tyczy kradzieży u Actona, to niczego nie znaleźliśmy. W obecnym jednak wypadku mamy, zdaje się, punkt oparcia. Nie ulega też wątpliwości, że i tu, i tam działał ten sam sprawca, zaś sprawcę zbrodni widziano.
- Doprawdy?
- Tak, sir. Po strzale, od którego padł William Kirwan, zbrodniarz zbiegł z szybkością charta. Pan Cunningham widział go z okna sypialni, a pan Alec Cunningham, jego syn, z korytarza. Była za piętnaście pierwsza w nocy, gdy wszczął się ruch. Pan Cunningham tylko co położył się do łóżka, a pan Alec palił jeszcze cygaro, siedząc w szlafroku. Obydwaj słyszeli, jak stangret William wołał o pomoc, i pan Alec zbiegł zaraz na dół zobaczyć, co się dzieje. Drzwi na dole były otwarte; schodząc po schodach, zobaczył dwóch ludzi, walczących ze sobą. Jeden z nich strzelił, drugi padł i zabójca pomknął przez ogród, a potem przeskoczył przez parkan. Pan Cunningham, wyjrzawszy przez okno sypialni, widział, jak ów człowiek przebiegł...
MAXXDATA