Pejzaz retro.pdf

(54 KB) Pobierz
Zatopione w sepii
gdy byłam dzieckiem
kochałam kolor nieba i wody
w słoneczny dzień
barwę marzeń i przestworzy
spadały kartki z kalendarza
żółkły fotografie
błękit zmieniał się w sepię
dorosłam do jesieni
teraz tylko wnuk
przypomina o błękicie
kiedy mówi
niebieski to mój ulubiony kolor
i zawiązuje mi na szyi
apaszkę lazurowych ramion
Zaczęłam nietypowo, bo naszła mnie melancholia. Może to wio-
sna, gdyż słoneczko rozświetliło świat i niebo wreszcie nabrało tej
właściwej, lazurowej barwy, a może ciągnie mnie do zagłębiania
się w familijne odmęty. W pewnym wieku chyba tak jest, że coraz
mocniej czuje się więzi rodzinne. I to zarówno ze zstępnymi, jak
i wstępnymi. Więź z wnukami podobno jest czymś nieuniknionym
i naturalnym.
Myślę, że kontynuuję jedynie uczucie, którym obdarzyła mnie
babcia. Dzięki jej miłości nauczyłam się, iż pomiędzy babcią a wnu-
kami może być szczególne porozumienie i więź niepodobna do żadnej
innej. Niewątpliwie w dużej mierze właśnie jej zawdzięczam to, kim
11
teraz jestem. . . Żałuję, że nie znaliście mojej babci. Była najpięk-
niejszą na świecie starszą damą, z pomarszczoną jak jabłko twarzą.
Miękką, różową i ciepłą. Przypominała mi złotą renetę zapomnia-
ną na półce, w sianie, przed Bożym Narodzeniem. Jej wnętrze by-
ło młode i świeże. Miała w sobie też mnóstwo dystansu i powagi.
Na świat patrzyła z lekkim przymrużeniem oka, gotowa zażarto-
wać, gdy absurdalność ówczesnego życia była nie do zniesienia. Do
końca życia pozostała młodą, bardzo mądrą kobietą, choć. . . Dzi-
siaj chciałabym zacząć Wam ją przedstawiać. Swoje dzieciństwo
wspominam jako pasmo radości, przetykanej barwnymi opowieścia-
mi o przodkach. Pamiętam, że uwielbiałam wieczory, kiedy siada-
łyśmy z babcią w kuchni przy szklance herbaty. Takiej gotującej się
jeszcze w brzuchu. Tylko taką babcia Mania tolerowała. Pod wę-
glową kuchnią trzaskał ogień, a w duchówce piekły się bałabuchy.
Całe mieszkanie wypełniał zapach konfitury z róży i drożdżowego
ciasta. Pod piecem, na wytartej farbie podłogi, przy metalowej pły-
cie, na której stała stara węglarka, tańczyły pomarańczowe cienie
płomieni. Jeszcze do dziś pamiętam morski odcień kafli i mosięż-
ną rurkę okalającą rozgrzaną płytę, na której wisiały ścierki. Gdy
ktoś przechodził obok, falowały. Często wyobrażałam sobie, że są to
żagle na powierzchni morza. Za oknem wieczór otulał ogród, a ja
z otwartą buzią słuchałam i słuchałam. . . Czasem babcia spowita
była w żółty szlafrok z błękitnymi różami. Ten, który szyła podobno
przez dziesięć lat i dopiero moja mama go skończyła. Na głowie
miała srebrne ślimaczki rzadkich włosów, spięte na krzyż wsuwka-
mi, aby rano pięknie prezentować się w pobliskiej mleczarni. Na śli-
maczkach rozpięta była biała siateczka. To zabezpieczenie przed ich
ewentualną niesubordynacją. Na półce cicho szumiało radio z zie-
lonym oczkiem. Może to był koncert życzeń, a może wiadomości.
Kociołek z wodą wzdychał małymi chmurkami pary. Uf, uf. . . Cie-
pło, cicho, tajemniczo. I płynęły opowieści. . .
12
Kup książkę
Mania, Maniusia
Maniusia była o trzy lata starsza od Alberta. Oboje z czarnymi
włosami, po ojcu Walterze Rosmanyi, urzędniku, a może nawet za-
wiadowcy z dworca kolejowego we Lwowie, i jasną, świetlistą cerą,
po matce Annie lub Zofii. Jedna z sióstr bliźniaczek zmarła w cza-
sie zarazy i została pochowana na Łyczakowie. Nikt z rodziny nie
wiedział, która z bliźniaczek pozostała przy życiu.
Szli ulicami Lwowa i szukali ojca. Mania miała już dość cho-
rującej mamy i Antosi, która pełniła rolę opiekunki, służącej, po-
kojówki oraz gospodyni. Ciągle jej coś kazała, ciągle na nic nie
pozwalała i twierdziła, że „to panience nie wypada”. Zazdrościła
innym dzieciom, że mają ojca. Mania niewiele pamiętała swojego.
Zmarł niedługo po przyjściu na świat Alberta. A mama od tamtej
pory rzadko podnosiła się z łóżka. Po kwadransie doszli do skrzy-
żowania. Wreszcie dotarli do celu wyprawy!
Był! Siedział na białym koniu, w ciemnym mundurze, ze złoty-
mi guzikami. Kandydat do ręki Anny! Tak sobie obmyśliła. Lubiła
konie i mundury.
– Taki ważny człowiek. Wszyscy przed nim czują respekt! –
pomyślała.
– Chodź, nie bój się! – Nieśmiało pociągnęła brata
Mężczyzna, zajęty swoimi myślami, nie zauważył dzieci. Dopie-
ro nieśmiałe pociągnięcie za rękaw uzmysłowiło mu, że podeszła do
niego dwójka malców.
– Gdzie wasza matka? Z kim jesteście? Zejdźcie z jezdni, bo mo-
że was przejechać dorożka! – zaniepokoił się zachowaniem Alberta
i Maniusi.
13
Kup książkę
– Zgubiliśmy się. Proszę nas odprowadzić do domu. Mieszkamy
na Szeptyckich! – nieśmiało realizowała długo obmyślany plan.
Za kwadrans z dumą jechała na białym koniu, mocno obejmu-
jąc brata, aby nie spadł. Bała się wysokości i tego, co powie mama.
Od Antosi z pewnością otrzyma reprymendę i będzie musiała dłu-
go klęczeć w kącie. Aż zrozumie, ile matce zrobiła wstydu. I jaki
wywołała skandal! Kto to widział, aby dzieci same chodziły po
ulicach i zostały przywiezione przez policmajstra? Nawet oficera!
Nie udał się plan zdobycia ojca. Matka pozostała wierna swojemu
zmarłemu, o dwadzieścia siedem lat starszemu mężowi. Mimo iż
wychodząc za mąż miała jedynie trzynaście lat.
A teraz przedstawiam Wam inną Manię, a w zasadzie babcię
Marię Szymańską. Oto pierwsze wspomnienie, które drzemie gdzieś
najdalej, na dnie szuflady mojej pamięci.
Przechowuję je z niesłychaną starannością. Jest jak bezcenny
eksponat, w najlepiej strzeżonym muzeum świata. Odgrzebuję bar-
dzo rzadko. Delikatnie wyciągam tę najdroższą pamiątkę. Boję się
ją uszkodzić. Jest delikatna jak pajęczyna. W końcu przygnieciona
została całym półwieczem. Mimo że zakurzona, jest prawdziwym
klejnotem, chociaż tak archaicznym i wątłym. Ma wyblakłe barwy.
Nieostre kontury ledwie nakreślają atmosferę. Zostało już tylko echo
słów, ślad nastroju, a jednak tak porusza serce. . . .
Mam dwa, może dwa i pół roku. Wychodzę na spacer. Stoję
w przedpokoju. Ogromne, oszklone drzwi jak pryzmat rozszczepia-
ją jasne smugi światła, wpadające do mrocznego wnętrza. Drobinki
kurzu tańczą walca na słonecznych kładkach. Obserwuję je z za-
chwytem! Nagle pryska balowy nastrój. Zwodzone mosty znikają,
bo otwierają się drzwi pokoju i wpada cała rzeka światła. Wchodzi
wysoka, smukła kobieta, w jasnym kapeluszu i tweedowym, piasko-
wym kostiumie. Obcasy i rękawiczki dopełniają obrazu.
– Dzidziusiu, idziemy zanieść dziadziowi śniadanie! – mówi sta-
nowczym tonem i podaje mi rękę.
I już nie są ważne smugi, kolory.
14
Kup książkę
– Idę do dziadzia Szymka! Idę razem z babcią! – śpiewa moja
dziecięca dusza.
Kolejne wspomnienie nierozerwalnie łączy się z poprzednim.
Niski pokój wypełnia duże biurko, stojące ukosem pod ogrom-
nym oknem. Za biurkiem siedzi brunet w garniturze i jasnej koszuli.
Gdy wchodzimy, podrywa się i podbiega do nas. Chwyta mnie
pod pachy i unosi prawie pod sufit. Niesamowite wrażenie lotu
i dziwnych łaskotek w brzuchu wypełnia całe moje ciało. I tak
parę razy. Aż piszczę z zachwytu! Wreszcie ląduję na blacie biurka
i mogę piętami postukać w drzwiczki oraz posłuchać, czy w środku
nadal mieszka biurkowy potwór, wydający głuchy odgłos.
– Będziemy jeść śniadanko! – słyszę głos dziadka, zaglądającego
do koszyczka z jedzeniem.
– Maniusiu! Tyle razy prosiłem cię, abyś i dla dziecka coś przy-
nosiła. – Tym razem niezadowolenie wyraźnie skierowane było ku
małżonce.
– Kotusiu, przecież Dzidzia jadła śniadanie! – z oburzeniem
odpowiada Maniusia.
– Dziadziusiu, Dzidzia dzisiaj nic nie jadła! – zeznaję jak Judasz
i w podkówkę wyginam usta.
Dziadek Szymek zaczyna ruszać wąsami, co znaczy, że jest
w stanie skrajnego zdenerwowania, po czym dzieli się ze mną swoim
śniadaniem.
– Żeby mi to było po raz ostatni! – zwraca się do Marii. – Jadła,
nie jadła, czy to nie wszystko jedno? Powinnaś przynosić i dla niej
śniadanie.
I tak zostało. Dzięki Szymka słabości do wygiętych dziecięcych
podkówek od tej pory jadłam podwójne śniadania. To, wraz z innymi
okolicznościami, o których jeszcze nie raz wspomnę, dało początek
wielu moim kłopotom. Ale tego dziadek nie przewidział. Miałam pi-
sać o Marii, a dziwnym trafem zahaczyłam o Szymka, czyli drugą
połówkę jabłka. Okręciłam go sobie wokół małego, tłustego palusz-
ka. Jego pracownicy posyłali po mnie, jak po cudowny lek, gdy Pan
15
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin