Zaklecie na wiatr.pdf

(3215 KB) Pobierz
1
Z podziękowaniem dla Darii.
2
Kup książkę
1.
Wieczorna mgła zaczynała wypełzać z namorzynów. Ga-
siła krwisty odblask fal, które barwiło słońce ginące za ho-
ryzontem. Gwinto Gerk, siedzący na dziobie łodzi, zasępił
się na ten widok. Morze, choć leniwie spokojne, przypomi-
nało dziś krew i płomień, a skłębione korzenie namorzynów
chowające się pod powierzchnią były bardzo zdradliwe. Jak
wszyscy ludzie morza Gwinto był człowiekiem przesądnym.
Jego los nieraz już zależał od kaprysu żywiołów – nic więc
dziwnego, że wypatrywał w nich znaków przyszłości. Tego
wieczora miał dodatkowe powody do ponurych przeczuć.
Dwóch wioślarzy właśnie wiodło go ku zatoce, w której osiem
lat temu niemal stracił życie.
Uważał, że ocalenie było mu wówczas pisane. Miał bo-
wiem do spełnienia ważną misję. Misję, która stała się sen-
sem jego życia. Teraz, gdy pierwszy raz od dawna miał zejść
na znajomy ląd, Gwinto spieszył spłacić zadawniony dług
wobec swojego wybawcy. A także, na co liczył nawet jeszcze
bardziej, ubić interes.
Wsłuchiwał się w miarowe, wprawne chlupotanie wioseł,
w cichnący świergot moczarowych ptaków i w szmer drzew
od strony brzegu. Wciągał głęboko jego zapach: woń mułu,
ryb, wieczornych dymów i zroszonych traw. To wszystko
sprawiało, że lekkie rozrzewnienie spłynęło mu na pierś.
Inaczej zapamiętał to miasteczko, kiedy był w nim ostat-
3
Kup książkę
nim razem, osiem lat temu. Teraz było cichsze. Mroczniej-
sze. W pewien sposób wymarłe. Domy rybaków wzniesione
na palach nie rozbrzmiewały śmiechem, nad wodą nie nio-
sły się tony skocznej muzyki. Jedno z takich drewnianych
domostw, dość okazałe i obszerne, należało kiedyś do jego
rodziny. To było dawno. Nieopodal, w podobnej siedzibie,
mieszkał ktoś, komu Gwinto chciał złożyć wizytę.
Łódź sunęła skrajem namorzynów, tnąc cicho powierzch-
nię wody i gęstniejącą mgłę. Wreszcie dziób osiadł mięk-
ko w wilgotnym piasku, pobielonym plamkami drobnych
muszelek. Było tutaj bezpiecznie: w cieniu brzegowych skał,
z których szczelin wichry dobywały dziwne jęki, będące źró-
dłem wiary mieszkańców, że miejsce jest nawiedzone. Od na-
głych wirów, które tworzyły się u ujścia rzeki, chroniły zarośla.
– Warras, zostań przy łodzi. Tiko pójdzie ze mną.
Mężczyźni wyjmowali z dna czółna nieforemny tobół.
Gwinto zarzucił go sobie na plecy i podążył kołyszącym kro-
kiem w stronę leżących nad ziemnymi wałami, okolonych
częstokołem zagród. Przeglądały się one w jednej z odnóg
Vissli, tworzących pobliską deltę.
Dwaj mężczyźni przeszli po kamiennym mostku, przecina-
jącym jeden z licznych, wijących się kanałów, i podążyli pnącą
się dalej ścieżką. Widzieli kilku rybaków oraz wyłaniających
się z mgły drobnych myśliwych, którzy na noc zastawiali sidła
na moczarach, gdzie budziły się teraz roje błędnych ogników.
Ktoś grał w domu na liturii. Z daleka, ponad przyciszonymi
głosami wieczornej krzątaniny, powrotów do domu, powitań
i przygotowywanych oraz spożywanych kolacji, płynęła nu-
cona wysokim głosem pieśń.
Gwinto Gerk zatrzymał się przed wysoką furtą zagrody,
której szukał. Pociągnął za koniec zwisającego z ogrodzenia
sznura, który rozkołysał cynowy dzwonek. Brzęczącym ude-
rzeniom towarzyszyło szczekanie biegających wzdłuż płotu
psów – raczej podekscytowane i radosne niż groźne.
4
Kup książkę
– Kto? – odezwał się zza furty młody głos. Do kogokolwiek
należał, ten ktoś zbliżył się cicho jak duch. Pytanie było za-
dane zdecydowanym, prawie podejrzliwym tonem.
– Gwinto Gerk, do usług. Przychodzę do Ravaela.
Cisza.
– Ojca nie ma. Jeszcze nie wrócił.
– Mogę zaczekać. Czy jest Ilena?
Cisza.
– Matka przygotowuje kolację.
– Ja i mój towarzysz chętnie zjedlibyśmy coś ciepłego.
Za furtą przedłużyło się milczenie i Gwinto zastanawiał
się, czy chłopiec nie odszedł. Usłyszał jednak skrzypnięcie
podnoszonej zasuwy i w bramie otworzyło się niewielkie
okienko – trochę niżej, niż Gwinto przypuszczał. Szczupły,
niebieskooki dzieciak o falujących, ciemnych włosach i opalo-
nej, osmaganej wiatrem skórze przez chwilę przyglądał mu się
badawczo. Gwinto dostrzegł, jak odkłada dziryt zakończony
metalowym piórem.
– Jest pan żeglarzem? – zapytał chłopiec.
– Owszem. – Gwinto skinął głową jakby z zastanowieniem.
– Zapytam matki, czy zechce pana ugościć. Może pan po-
wtórzyć swoje imię?
– Gwinto.
– A ten drugi?
– To mój kompan, Tiko. Również żeglarz. Powiedz matce,
że przyszliśmy oddać dług.
Chłopiec zatrzasnął okienko w drewnianej bramie. Długo
nie wracał.
– Matka nie przypomina sobie o długu, który ktoś byłby
winny mojemu ojcu.
Gwinto się nie poddawał. Morze nauczyło go cierpliwości.
– Może sobie nie przypominać. To było dość dawno temu
– wyjaśnił. – Osiem lat. Ale morze jest cierpliwe. Co zabiera
jedna fala, inna oddaje.
5
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin