CONAN I MGŁY ŚWIĄTYNI
PRZEKŁAD ADAM ŁUSZCZAK
TYTUŁ ORYGINAŁU
PROLOG
Dolina wbijała się w zbocza gór Kezankian jak wycięta mieczem. Wejście do niej, będące
wąską szczeliną w odnodze góry Goadel, mogło zmylić niedoświadczone oko. Przyczyniała
się do tego mgła kłębiąca się na wzgórzach. Gęste opary nadawały szczelinie atmosferę
miejsca nienaturalnego i niesamowitego, skrywającego rzeczy, których obawiają się zwykli
śmiertelnicy.
Często zrywał się wiatr i rozpędzał mgłę, ale gdy krążył wśród skał, niósł z sobą wycie
demonów i potępionych dusz. Ów przeraźliwy jęk wiatru odstraszał od doliny nazbyt
ciekawskich wędrowców. Minęło już wiele lat od chwili, gdy ostatni podróżny zainteresował
się nie tylko doliną, ale bodaj czymkolwiek w tej części gór Kezankian. Rejon Goadel,
odległy od siedzib cywilizowanych ludów, stanowił znakomite schronienie dla bandytów i
rozmaitych wyrzutków. Krążyły nawet opowieści o plemionach ludzi–małp, podobnych tym,
którzy mieszkali powyżej linii śniegu na szczytach Himelian w Vendhii.
Mężczyzna prowadzący w kierunku szczeliny kolumnę żołnierzy wiedział o dolinie
najwięcej. W rzeczy samej, była domem bandytów i wyrzutków. Niektórzy z nich szli teraz za
nim, zmuszani do posłuszeństwa — o ile nie lojalności — albo złotem, albo biczem. On sam
wraz ze swym oddziałem zabili niepokornych, a kilku innym udało się uciec. Wkrótce uporają
się z nimi sępy, pozostawiając tylko bielejące kości.
Kapitan Muhbaras niewiele wiedział o ludziach — małpach i niezbyt się nimi interesował.
Dopóki nie sprawiają mu kłopotów, niech sobie żyją spokojnie w swych górskich
kryjówkach. Osobiście wątpił, by jakiekolwiek żyjące wśród wiecznych śniegów i lodów
stworzenie miało bodaj tyle rozumu, co wesz. On sam wyrósł pośród studni obfitujących w
wodę i drzew uginających się pod ciężarem dojrzałych owoców, w posiadłości
khorajańskiego arystokraty.
Długonogi Muhbaras, odziany w nie krępującą ruchów krótką vendhiańską kolczugę oraz
lekki otwarty hełm typu nemediańskiego pierwszy dotarł do szczeliny. Teraz obrócił się i
liczył głowy ludzi wchodzących na zbocze, wypatrując tych, którzy mogli oddalić się lub
uciec. Właściwie nie spodziewał się dezercji, ponieważ wszyscy bali się Pani Mgieł, która
potrafiła dotrzeć spojrzeniem na kraniec świata. Niemniej w każdym oddziale trafiali się
głupcy.
Trudno byłoby odróżnić bandytów od Khorajańczyków lub od nomadów. Wszyscy nosili
takie same szaty i zawoje w kolorze piasku lub przybrudzonej bieli, a strój ten uzupełniały
buty i pasy z surowej wielbłądziej skóry, za którymi zatknięte były miecze i sztylety.
Niektórzy nieśli łuki i kołczany, ale bystre oko szybko dostrzegłoby, że łuki mają spuszczone
cięciwy, a kołczany są przewiązane mocno ściągniętymi rzemieniami.
Nikt nie zbliżał się do wejścia do Doliny Mgieł z łukami gotowymi do strzału, w każdym
razie nie bez zgody Władczyni, a zgoda taka nigdy jeszcze nie nadeszła.
Tych zaś, którzy odważyli się zlekceważyć wolę czarodziejki, spotykały surowe kary.
Tortury tak okrutne, że każdy, kto miał ich doświadczyć, wolałby być w skórze więźniów
prowadzonych w środku kolumny. Czekałaby go śmierć daleko mniej bolesna i o wiele
szybsza.
Jeńców było dziesięcioro. Szli gęsiego, związani mocnymi powrozami krępującymi ich w
pasie. Ręce i nogi mieli wolne, co wymagało od strażników wzmożonej czujności. Pani Mgieł
nie lubiła ścigania zbiegów za pomocą zaklęć, gdyż mogłoby to narazić jej sekrety na
ujawnienie. Nie było jednak wyboru — żaden człowiek ze związanymi rękoma nie zdołałby
wejść na to zbocze, ani też niewielki oddział nie mógłby nieść jeńców przez skały i parowy.
Co prawda, dzięki wywarowi znachora Pani Mgieł ucieczki były rzadkie. Jeśli wlało się do
gardła więźnia dostateczną ilość mikstury, to mężczyzna, kobieta lub dziecko było łagodne
jak baranek nawet przez trzy dni. Muhbaras wyczuł w wywarze zapach kilku znanych mu ziół
oraz aromat innych, których nie potrafił nazwać. Podejrzewał, że żaden zwykły człowiek nie
mógłby poznać tajemnicy napoju.
Tym razem wśród pojmanych jeńców było siedmiu mężczyzn, w tym jeden młodzieniec,
któremu ledwo co pokazała się broda, oraz trzy kobiety. Pozostała trójka — dwóch jeńców z
ciężkimi ranami i ten, który walczył do ostatka, nie chcąc wypić wywaru — stanowiła już żer
sępów, a także ostrzeżenie dla każdego, kto chciałby ścigać oddział.
Muhbaras dwukrotnie przeliczył więźniów, choć tak daleko w głębi gór nie było już szansy
ucieczki dla nikogo, kto nie potrafiłby fruwać jak ptak albo zniknąć jak duch w litej skale.
Ostatnia myśl sprawiła, że wykonał gest chroniący przed urokiem — niektóre z okolicznych
plemion władały potężną magią i gdyby pojmali jednego z czarowników bądź ich krewnych,
sprawy miałyby się kiepsko.
Obrócił się twarzą ku skalnej wyrwie, wyciągnął miecz (tak jak i hełm, był nemediańskiej
roboty) i uniósł go rękojeścią do góry. Nie słyszał nic prócz odgłosów wiatru owiewającego
sąsiednie wzgórza i nikogo nie widział, ale był świadom, że obserwują go czujne oczy.
Z wyrwy strzeliła wiązka szkarłatnego światła i spoczęła na klejnocie wprawionym w
rękojeść miecza. Kamień rozjarzył się niby lampa oliwna, ale żadna lampa nie dawała takich
barw — przeszło dziesięć różnych odcieni szkarłatu, ze śladami błękitu, zieleni i bursztynu.
— Wróciliśmy — oznajmił kapitan. — Wzięliśmy dziesięcioro jeńców. Będący w służbie
Pani Mgieł proszą o błogosławieństwo.
Światło wystrzeliło powtórnie. Tym razem szkarłatny blask tańczył po ziemi, póki nie
zatoczył kręgu wokół kolumny. Muhbaras wolał nie myśleć, że bardzo mu to przypominało
gotową do zaciśnięcia szubieniczną pętlę. Wprawdzie zarówno on, jak i jego ludzie przeszli
przez rytuał dziesiątki razy, a nikomu nie spadł z głowy bodaj włos, jednak rozum i pamięć
nie na wiele mogły się zdać przeciwko mrocznej, budzącej lęk starej magii. Ów lęk zwijał w
supeł ludzkie wnętrzności i nadgryzał wolę niczym szczur zwłoki. Kapitan poczuł, jak pod
wyściółką kolczugi zaczyna mu spływać po skórze zimny pot.
— Będący w służbie Pani Mgieł, zostaliście pobłogosławieni — rozległ się głos.
Muhbaras po raz dziesiąty spróbował wychwycić w tym głosie coś, co pozwoliłoby mu
rozpoznać mówiącego. Właściwie gdyby nawet mu się udało, wartość tego odkrycia byłaby
znikoma; przekonałby się jedynie, iż pewne sekrety czarodziejki można przeniknąć.
Żołnierze spojrzeli na niego, ale i tak pamiętał, że przyszła pora na kolej na rytualną
formułę.
— Będący w służbie Pani Mgieł błagają o pozwolenie wejścia do Doliny Mgieł! —
zawołał.
Co by się stało, gdyby zamiast „błagają” użył jakiegoś innego, mniej pokornego słowa? Do
tej pory, ze względu zarówno na los żołnierzy, których przyprowadził z Khorai, jak i na swój
własny, nie znalazł w sobie dość odwagi, by się o tym przekonać. Muhbaras zastanawiał się,
czy ci z nich, którzy przeżyją, otrzymają obiecane złoto i majątki. Ale jeśli nawet nie do
końca ufał władcom Khorai, nie powinien był narażać życia swoich ludzi. Już od dawna,
zanim w ogóle usłyszał o Pani Mgieł czy nawet zwrócił wzrok ku górom Kezankian,
sprawował miłe swemu sercu obowiązki kapitana.
— Będącym w służbie Pani Mgieł zostaje ofiarowane prawo wejścia do Doliny Mgieł!
Usłyszał teraz lekkie kroki, które szybko utonęły w rumorze potrącanych kamieni; to
dudnienie zawsze brzmiało dla niego tak, jakby wydobywało się z wnętrzności samych gór.
W końcu stukot kamieni ucichł, w wyrwie rozbłysły pochodnie i ukazały się dwie postacie.
Były to kobiety, jedna wysoka i smagła, druga nieco niższa. Nosiły posrebrzane hełmy,
ozdobione złotymi ornamentami w kształcie ogona skorpiona, brązowe skórzane pancerze
wzmacniane stalowymi płytkami i luźne spodnie o turańskim kroju, uszyte z ciężkiego
jedwabiu w odcieniu tak ciemnym, że niemal przechodził w czerń. Kroju butów kapitan nie
rozpoznał. Każda miała miecz, sztylet i nosiła turański łuk refleksyjny, a do niego kołczan
pełen znakomicie wykonanych strzał. Przyjemnie było patrzeć na ich zgrabne sylwetki i
piękne twarze. Jednak pełne godności ruchy i nieruchome zimne spojrzenie dawały
jednoznacznie do zrozumienia, że żaden mężczyzna nie może liczyć na nic więcej. Tylko
głupiec zaryzykowałby bliższy kontakt z niewiastami tak uzbrojonymi i umiejącymi się tą
bronią dobrze posługiwać.
Wśród ludów Północy krążyły legendy o noszących tarcze Pannach — wojowniczkach,
córkach bogów, które przemierzały ziemię w poszukiwaniu dusz martwych wojowników.
Opowieści te nieraz słyszał kapitan. Niegdyś mniemał, że są to tylko wymysły barbarzyńców,
ale teraz nie był tego taki pewny. Wszystkie Panny Pani Mgieł wyglądały tak samo — jakby
miały wejść w duszę człowieka i go osądzić. Ten właśnie wygląd oraz świadomość, że to, co
Pani Mgieł zrobiła z nieposłusznymi łucznikami, było ledwie dziecinną igraszką w
porównaniu z tym, co uczyniłaby w obronie wojowniczek, sprawiały, że Panny pozostawały
nietknięte.
— Są jakieś dzieci? — spytała smagła Panna.
— Żadnego.
— Też dobrze. Mgłę trzeba karmić silnym duchem.
— Najsilniejszego duchem uwolniliśmy wcześniej obok wioski. Nie mogliśmy zmusić go
do wypicia wywaru, nie ryzykując obrażeń naszych ludzi, a wydawało się, że pościg jest
bliżej niż zazwyczaj — wyjaśnił kapitan.
Dlaczego właściwie tłumaczył się przed tą szaloną kobietą, która służyła innej, jeszcze
bardziej szalonej? Być może dlatego, że widywał ją częściej niż inne i wyglądała na mniej
nieprzystępną niż pozostałe. Na przykład ta druga… No cóż, gdyby jakiś mężczyzna chciał jej
dotknąć, nie zdążyłby wykonać nawet gestu.
— To niedobrze.
— Nie wydawało mi się, bym miał prawo decydować o poświęceniu sług Pani Mgieł.
— Bardzo rozsądnie.
Rozmawiali, a żołnierze w pojedynczym szeregu przechodzili obok nich.
Niektórym więźniom pozostało jeszcze na tyle przytomności, że otwierali oczy i rozglądali
się dokoła. Jednak dość było dotknąć pleców czubkiem miecza, by popędzić opieszałych. W
końcu tył kolumny zniknął między skałami i Muhbaras wraz z dwiema Pannami pozostali
sami na zboczu góry.
— Ufam, że czujesz się dobrze? — zapytała niższa.
Nie pierwszy raz pytała o zdrowie kapitana tak, że zabrzmiało to jak wyrok śmierci!
— Czuję się dobrze i mogę wejść do środka — odpowiedział, używając rytualnej frazy. A
w myślach dodał:
— Nie zrobiłbym tego, gdybym nie był pewien, że wasza mistrzyni potrzebuje moich ludzi
bardziej, niż oni potrzebują jej!
ROZDZIAŁ I
Pustynia leżała na północ od Zambouli, na południe od Koth i na zachód od królestwa
Turanu, którego potęga wzrastała pod rządami nowego i zuchwałego władcy Yezdigerda. Nie
należała jednak do żadnej z tych krain. Tak naprawdę nie należała do nikogo.
Tylko niektóre miejsca, głównie oazy, w ogóle miały jakieś nazwy, a nomadzi byli
podzieleni na kilkanaście zajętych wzajemnymi waśniami plemion. Każde nadawało własne
miana pustynnym dolinom i wzgórzom.
Gorejące na rozpalonym niebie słońce wysysało z tej ziemi wszystkie kolory. Piasek nabrał
barwy bladej ochry i ambru, skały bieli wypalonych słońcem kości, a zakurzona skąpa
roślinność miała odcienie chorobliwie blade i matowe.
Na północy, ponad horyzontem, ciągnęły się pasma wzbitego w powietrze kurzu, a jeszcze
dalej ciemniały plamy zieleni. Szlaki karawan i ziemie uprawne, widoczne tylko dzięki
czystemu jak kryształ powietrzu pustyni, w rzeczywistości były odległe o dzień jazdy na
dobrym koniu.
Obserwator stojący na górującej nad otoczeniem wydmie dostrzegłby nieco bliżej inną
wznoszącą się ku niebu chmurę kurzu i sylwetki przeszło tuzina jeźdźców. Zapewne wziąłby
ich za oddział koczowników, odziani byli bowiem w sięgające stóp luźne szaty i dobrze
uzbrojeni, głównie w łuki i długie, zakrzywione miecze.
Przyjrzawszy się im jednak bliżej, ten kto zna plemiona Wschodu zwątpiłby, czy
podróżnicy rzeczywiście są synami pustyni. Zauważyłby tatuaże na ich smagłych twarzach,
inkrustowane srebrem rękojeści mieczów oraz inne drobne różnice w wyglądzie siodeł i
uprzęży. Mimo to prawie wszyscy jeźdźcy i ich wierzchowce mogliby wjechać do obozu
koczowników, nie ściągając ku sobie zaciekawionych spojrzeń.
Wszyscy, z wyjątkiem jednego — dowódcy. Na pustyniach rzadko rodzili się mężczyźni
tak potężni jak ten. Niebieskooki olbrzym dosiadał konia większego niż pozostali, a za pasem
zatknięty miał miecz tak prosty, jak jego szerokie plecy.
Conan z Cymmerii jechał do Koth wraz z czternastoma oddanymi mu Afghuli, którzy
przysięgli, że doprowadzą go bezpiecznie do celu. Być może mieli też nadzieję na bogaty łup,
jaki mogliby zdobyć w ogarniętym wojną Koth.
Obserwator mógł stać na wydmie i przyglądać się im tak dopóty, dopóki ostatni z
jeźdźców nie znalazłby się poza zasięgiem wzroku. Gdyby jednak rzeczywiście tak uczynił,
dostrzegłby wkrótce, że na horyzoncie wyłania się nowa chmura pyłu i szybko się porusza,
idąc śladem oddziału Conana.
Conan jechał na przedzie, nie mógł więc zobaczyć podążającego za nimi oddziału.
Spostrzegł go jeździec z plemienia Batari imieniem Farad. Dźgnął swego wierzchowca
ostrogą i znalazłszy się obok Cymmerianina, krzyknął mu prosto do ucha:
— Jadą za nami! Sądząc z kurzu, jaki wzbijają, jest ich o wiele więcej od nas.
Conan obrócił się w siodle i spojrzał na wschód. Oczy Farada okazały się bystre, a jego
przypuszczenia rozsądne. Z tyłu musiało być przynajmniej pięćdziesięciu jeźdźców, choć
prawdopodobnie nie więcej niż stu. Właściwie nie miało to znaczenia, skoro nawet
pięćdziesięciu i tak prawie czterokrotnie przewyższało siłę jego oddziału. Nie miało też
znaczenia, kim są, chyba że jakimś nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności byłaby to
zabłąkana karawana albo oddział Zaumbolańczyków. Jednak w tej części pustyni należało się
spodziewać raczej spotkania z koczownikami lub Turańczykami, a z pewnością ani jedni, ani
drudzy nie potraktowaliby ich przyjaźnie.
W pewnych narzeczach koczowników słowo „obcy” oznacza również „wróg”. Dla
nomadów każdy, kto posiada coś cennego i nie ma krewnych, którzy mogliby go pomścić,
staje się obiektem ataku. Same konie i broń oddziału Conana były wystarczająco
wartościowe, by koczownicy, o ile tylko okażą się dość liczni, zechcieli je zdobyć. Nie
mówiąc już o tym, co Cymmerianin nosił przy sobie w sakiewce.
Mały woreczek klejnotów był wszystkim, co Conanowi udało się zdobyć podczas
dwuletniego pobytu pośród Afghuli. Barbarzyńca sądził jednak, że pełna sakiewka plus cała
skóra to i tak o wiele więcej, niż udało się zyskać wielu innym, którzy zawędrowali w tę
górską krainę.
Zjednoczenie rozproszonych i skłonnych do waśni plemion Afghulistanu w jeden
organizm wydawało się z początku dobrym pomysłem. Conan znał swe umiejętności oraz
biegłość wojowników tej krainy, podobnie jak i słabości każdego z sąsiednich królestw. Ten
lud, gdyby został zjednoczony, mógłby na tym bardzo skorzystać.
Ale Afghuli nie przejęli się zbytnio tą świetlaną wizją. Jeśli miałaby ona oznaczać walkę
ramię w ramię z człowiekiem, którego pradziadek znieważył ich pradziadka, to walczyliby
raczej właśnie z tym człowiekiem (a być może i z potężnym cudzoziemcem, który
nieopatrznie zasugerował im, by przebaczyli dawną zniewagę).
Conan miał szczęście, że wyszedł z tego cało. Posiadając niewiele więcej niż to, co miał na
sobie, uciekł z gór z ludźmi, którzy zaciągnęli u niego dług krwi. Wyrąbując sobie wolną
drogę przez szeregi rozbójników i stada niedźwiedzi, usłyszeli w końcu pogłoski o wojnie w
Koth.
Afghuli byli tak samo jak Conan żądni łupów i sławy. Uznali, że w ogarniętym wojną kraj
u mają szansę na zdobycie jednego i drugiego. Jechali więc na zachód, trzymając się jednak z
dala od granic Turanu, ponieważ w tym królestwie wyznaczono nagrodę za głowę
Cymmerianina. Pod rządami łagodnego króla Yildiza niewielu Turańczyków zaryzykowałoby
próbę zabicia Conana, ale Yezdigerd bardzo się różnił od swego ojca. Wiedział, że strach oraz
chciwość wyzwalają w ludziach zuchwałość, a nawet głupią brawurę.
Conan powtórnie spojrzał na wschód. Zdało mu się, iż na horyzoncie pojawiła się druga
chmura kurzu, ale po chwili zorientował się, że to tylko piaskowy diabeł — twór wiatru.
Tymczasem pierwsza chmura urosła i teraz dostrzegł blask słońca odbity od stali.
Koczownicy nie nosili zbroi. W tym kraju pancerni jeźdźcy mogli być tylko
Turańczykami. Conan spojrzał na zachód, badając teren doświadczonym okiem. Walczył już
w różnych miejscach, od lodowców po dżunglę, i wiedział, co każde z nich może zaofiarować
uciekającej grupie.
Na zachodzie jak okiem sięgnąć rozciągała się rozświetlona słońcem pustynia, na której
nie było nic oprócz piasku i kolczastych krzaków. W tej pustce oddział byłby zewsząd
widoczny, niczym groszek na talerzu. Zbliżywszy się do nich na odległość strzału z łuku,
nieprzyjaciel miałby łatwą zdobycz. Mogliby się wymknąć jedynie pod osłoną nocy, ale było
dopiero wczesne popołudnie.
Szczęśliwie na północy wznosiła się ponad piachem rozległa szara masa. Gdyby udało im
się dotrzeć do tego skalnego grzbietu, mogliby przyczaić się w jego szczelinach i pęknięciach,
dopóki noc nie osłoniłaby ich przed wzrokiem nieprzyjaciół. Jeśli zaś szansę ucieczki będą
niewielkie, znaleźliby wśród skał schronienie dla łuczników czy przygotowaliby zasadzkę.
Conan wyszczerzył w uśmiechu zęby na myśl o tym, że wkrótce da królowi Yezdigerdowi
okazję do wypłacenia jeszcze paru zasiłków dla wdów. Nie bez przyczyny imię
Cymmerianina stało się sławne nie tylko we wszystkich krajach hyboryjskich, ale i w wielu
innych. Nierówność sił wymagająca i siły, i sprytu, walka ramię w ramię z zaprawionymi w
bojach towarzyszami broni, którzy, jeśli taki będzie wyrok losu, dotrzymają mu towarzystwa
w chwili śmierci — oto co kochał.
Na bitwę, która czekała Conana, nie powinien skarżyć się żaden wojownik wart tego
miana.
Teraz pozostawał mu już tylko jeden problem — musiał się upewnić, że walka zostanie
stoczona na terenie wybranym przez niego, a nie przez Turańczyków. Pomiędzy ludźmi
Conana a skalnym grzbietem rozciągał się rozległy pustynny teren, otwarty i pozbawiony
osłony, lecz z pewnością pełen dziur i szczelin, które mogły uwięzić nogę konia i stać się
zgubą dla jeźdźca.
Conan przeczytał parę książek o sztuce wojennej i uznał, że większość ukazuje jako
umiejętności niemal czarnoksięskie to, co wynika po prostu ze zdrowego rozsądku. W żadnej
natomiast nie znalazł stwierdzenia, o którego prawdziwości był zawsze przekonany: Koń,
który nigdy wcześniej się nie potknął, potknie się, gdy będziesz na nim jechał, ratując swe
życie.
Machnął ręką w kierunku grzbietu i obrócił się w siodle, krzycząc do Afghuli:
— Dotrzemy tam przed nocą. Łucznicy — do tyłu! I wypruję flaki z każdego, kto
zmarnuje strzały.
Wprawdzie Afghuli nie byli tak dobrymi łucznikami jak konni strzelcy z Turanu, których
śmiało można było zaliczyć do najlepszych na świecie, ale ścigający utworzą z czasem duży
cel. Łucznicy ściągnęli nieco wodze, podczas gdy reszta popędziła konie ostrogami. Dookoła
oddziału zawirował kurz, gdy zmieniali szyk przed ostatnią galopadą. Kurz zawirował też za
ich plecami, gęstszy i wyższy niż poprzednio. Conan rzucił za siebie ostatnie spojrzenie.
Wydało mu się, że rozpoznaje turańskie sztandary. Pochylił głowę, uderzył konia piętami i
rozpoczął wyścig, w którym stawką było życie.
W komnacie o nagich skalnych ścianach, ulokowanej w zboczu Doliny Mgieł, siedziała
kobieta. Spoczywała na niedźwiedziej skórze rzuconej na turański dywanik, a przed nią stał
puchar na wino wykonany z pozłacanego brązu. Miał cztery uchwyty i szeroką podstawkę.
Widniały na niej starodawne, wręcz archaiczne runy, które znali tylko czarodzieje i o których
nawet oni mówili tylko szeptem.
Pani Mgieł była tak naga jak komnata, w której się znalazła. Miała na sobie tylko
naszyjnik, bransolety i wieniec z górskiego kwiecia. Jedna z Panien zerwała je w nocy i
przyniosła tutaj jeszcze przed świtem, gdzie pozostawało w chłodnym cieniu. Wieniec wciąż
był tak świeży, że z pomiętych szarozielonych liści spływały na piersi kobiety ostatnie krople
rosy.
Pani Mgieł — nigdy nie wybrała sobie jakiegoś innego imienia — sięgnęła pod
niedźwiedzią skórę i wydobyła spod niej ciężki, pociemniały ze starości brązowy dysk. Pod
patyną stuleci ledwo można było rozpoznać pieczęć Kuli w Atlantis.
...
m.zaslona