Agnieszka Krawczyk - Uśmiech losu 3 - Szczęście na wyciągnięcie ręki.pdf

(2962 KB) Pobierz
1.
Feliks Gozdawa był wagabundą. Przynajmniej on tak to lubił
określać, bo epitet „włóczęga” czy wręcz – „bezdomny” zupełnie nie
przypadł mu do gustu. Może „obieżyświat” lub „tramp”, ale
z pewnością nie przybłęda bez dachu nad głową.
Tak czy inaczej od przeszło dziesięciu lat Feliks tułał się z miejsca
na miejsce. Jego historia była prosta i smutna. Miał pracę, a potem
ją stracił, wpadł w długi, później przepadło mieszkanie. Zaczął
chorować, a gdy wreszcie wyzdrowiał, to znaczy opuścił szpital
i zakład leczniczy, nie miał dokąd wracać. Do schroniska nie chciał,
a bezdomnego niechętnie przyjmuje się na etat. Imał się więc
różnych zajęć dorywczych. Mieszkał kątem u znajomych, wiele razy
przenosił się z miejsca na miejsca. Już sam nie pamiętał, jak to jest
mieć własne rzeczy, własną historię.
Tego lata, po długiej wędrówce po wypoczynkowych
miejscowościach Małopolski, w których łatwo było o przygodne
zajęcie i kęs jedzenia, trafił do Krakowa. Ktoś obiecał mu
zatrudnienie i łóżko do spania, ale jak to bywa – rozpłynął się we
mgle. I tak Feliks-wagabunda znalazł się pewnego skwarnego dnia
na Dębnikach. Przenocował na wystawionej przez kogoś wersalce
w pobliżu placu, a rano doszedł do wniosku, że bardzo mu się tutaj
podoba.
Lato weszło właśnie w szczytową fazę i upał dawał się mocno we
znaki. Rośliny mdlały z gorąca i trzeba było je dwa razy dziennie
podlewać, żeby nie uschły. Pod względem obfitości kwiatów była to
jednak najpiękniejsza pora roku – feeria barw wylewająca się
z każdego ogródka cieszyła oczy. Owoce zaczynały dojrzewać na
drzewach, a dzień był wciąż bardzo długi i oszałamiał ciepłem,
słonecznym blaskiem i aromatami.
Feliks był wrażliwy na uroki przyrody, zatem z przyjemnością
wędrował uliczkami dzielnicy. Podobały mu się niewysokie domki,
zadbane ogródki, ładnie ubrani ludzie. To go ośmieliło. Może tutaj,
w tym urokliwym zakątku, tak innym od anonimowych arterii
wielkich miast znajdzie jakieś zajęcie? Kto wie… Wagabunda nie
bał się pracy i nie zamierzał jeść chleba za darmo – jak zawsze lubił
powtarzać. Rozładować dostawę w sklepie, zamieść chodnik,
wyplewić ogródek – to były roboty w sam raz dla niego.
Okrążył rynek i zatrzymał się dłużej przy bibliotece. Studiował
wywieszone tam ogłoszenie: „Dzielnicowy Bank Czasu – wzajemna
pomoc i dobra zabawa”. Z zaprezentowanej ulotki wynikało, że
mieszkańcy okolicy wymieniają się różnymi grzecznościami. Każdy
przecież coś umie i może to zaoferować innym. W zamian otrzymuje
usługę, której aktualnie najbardziej mu potrzeba.
To coś dla mnie – pomyślał Feliks i wkroczył do biblioteki.
Wagabunda nie czytywał zbyt dużo książek, choć – gdy już wpadły
mu w ręce na jego tułaczej trasie – na pewno ich nie wyrzucał.
Cenił tak samo klasykę, jak i reportaże „o życiu”. Najbardziej
jednak przepadał za przeglądaniem gazet. Ludzie często pozbywali
się ich po przeczytaniu, a on chętnie korzystał. Czytał wiadomości
sportowe i doniesienia z miasta, polityką mało się interesował.
Najbardziej fascynowały go nagłówki niektórych artykułów
brzmiące jak awangardowa poezja: „Ofiarował jej kwiaty, a ona go
dźgnęła” – informowała jedna z gazet. Był tak pełen podziwu dla
autorów podobnych tekstów, że nawet niektóre wycinał i nosił
w plecaku.
Pomyślał, że w bibliotece na pewno znajdzie łatwy dostęp do
gazet codziennych, więc będzie mógł oddawać się swej pasji. Może
pozwolą mu nawet zrobić ksero z co ciekawszych nagłówków?
Pokrzepiony tą myślą, śmiało podszedł do stanowiska
bibliotekarki.
– Chce pan coś wypożyczyć? – zagadnęła go kobieta w średnim
wieku o sympatycznym wyrazie twarzy. Tak zapamiętał
bibliotekarki ze swojej młodości: jako panie o serdecznym
uśmiechu. Były różne: starsze i młodsze, piękniejsze i o dość
zwykłej urodzie, ale zawsze miały w twarzy to ujmujące
zainteresowanie czytelnikiem.
– Nie… Ja w sprawie tego banku czasu. Dzielnicowego – wyjaśnił
jeszcze dla porządku i trochę się wystraszył. A jeśli zaczną pytać
o adres? Zameldowanie? Może to jest inicjatywa wyłącznie dla
mieszkańców? Stojąc w tej, bądź co bądź, jednostce kultury,
zawstydził się swojej bezdomności. Nawet przecież nie mógł się
zapisać do biblioteki, skoro nie posiadał żadnego zakwaterowania.
Bibliotekarka posłała mu jeszcze jeden uśmiech, po czym odparła:
– Dobrze pan trafił. Akurat jest tu pani Miranda, która zajmuje
się akcją. Znajdzie ją pan tam, w głębi.
Feliks powiódł wzrokiem za gestem jej dłoni i zobaczył młodą
dziewczynę z ogromną ilością rudawych włosów poskręcanych
w sprężynki. Siedziała przy komputerze i obgryzała ołówek, którym
co jakiś czas rysowała coś na papierze. Towarzyszył jej młody
mężczyzna o wyglądzie trapera. Miał podkoszulek z jakimś
nadrukiem o ekologicznym wydźwięku i buty w wojskowym
charakterze. To właśnie on i spojrzenie, jakie rzucił wagabundzie –
Zgłoś jeśli naruszono regulamin