Cyran bigos.txt

(38 KB) Pobierz
JANUSZ CYRAN

bigos 

polski
O PIERWSZEJ W NOCY, dwie godziny po przekroczeniu południowej granicy, 
wypożyczona toyota canibal Andrzeja Wiznera podšżała drogš krajowš numer 908 w 
stronę Claromontany. Siekł drobny, marznšcy deszcz. Droga była zupełnie pusta. 
Wizner włšczył radio. Zatrzymał skanowanie częstotliwoci, kiedy radio dostroiło 
się do stacji nadajšcej muzykę klasycznš. Koncert obojowy Telemanna wprawił go w 
dobry nastrój i niespodziewanie przywołał szczupłš, smagłš twarz pewnej 
dziewczyny, którš widział ostatni raz dziesięć lat temu. Nazywała się Natasza i 
powtarzała mu często, że jest mieszny. Zataczajšcego się na rodku jezdni 
mężczyznę zauważył w ostatniej chwili olepiony wiatłami bagażowego mercedesa 
nadjeżdżajšcego z przeciwka. Mercedes zahamował, wpadł w polizg, zgarnšł tyłem 
pijanego i wjechał na pas ruchu Wiznera, po czym zderzył się bokiem z jego 
samochodem, odbił i pojechał dalej. Toyota Wiznera zatańczyła, obróciła się o 
sto osiemdziesišt stopni, zmiażdżyła metalowš barierę na poboczu jezdni i wpadła 
do rowu.
Kto potrzšsał jego głowš szarpišc  za włosy. Na czole czuł lepki, ciepły płyn.
- Żyje?
Ostre, przywołujšce mdłoci wiatło wędrowało po jego twarzy.
- Tak. Nic mu nie będzie.
Policjant, który nim potrzšsał, przeszukał kieszenie marynarki Wiznera. 
Wycišgnšł portfel, przejrzał zawartoć i schował do kieszeni spodni znaleziony 
plik banknotów. Potem wylazł z samochodu i zaczšł się szarpać z tylnymi 
drzwiami. Drugi policjant przyniósł nożyce, dopiero nimi  zdołali drzwi 
otworzyć. Pazerny policjant nie rezygnował, wszedł teraz na czworakach na tylne 
siedzenie. Dostrzegł czarnš skórzanš walizkę i wyniósł jš na zewnštrz. Wizner 
nie otwierał oczu. Napišł mięnie nóg i ršk. Lekko poruszył kończynami. 
- Cholera, tylko tych brakowało - powiedział policjant z latarkš.
Podjeżdżała na sygnale  karetka pogotowia ratunkowego.
Policjant z teczkš wgramolił się z powrotem na tylne siedzenia przechylonego 
samochodu i na ile się dało przymknšł pokiereszowane drzwi. Zaczšł się mocować z 
zamkiem teczki. 
Z karetki wyszedł młody lekarz.
- Czy sš jacy ranni?
Policjant z latarkš wzruszył ramionami.
- Może sš, może nie ma. Co tu robicie?
- Jak to co? Podpisalimy umowę z władzami lokalnymi na obsługę tego odcinka.
Policjant w rodku toyoty wydobył minipalnik z wewnętrznej kieszeni munduru.
- A my mamy umowę z kim innym.
- Proszę, tu jest dokument - lekarz podszedł do policjanta wycišgajšc papiery.
- Wsad to sobie do dupy - powiedział policjant wiecšc lekarzowi prosto w oczy.
Zbliżyła się pielęgniarka.
- Jak pan się wyraża?! Wszystko słyszałam!
- Tak? Pierdolisz - powiedział policjant i parsknšł miechem.
Policjant w toyocie włšczył palnik, by zaraz zmrużyć i zasłonić oczy olepione 
blaskiem.
Wizner odpišł pasy i sięgnšł do schowka pod siedzeniem. Zwolnił bezgłonie 
pistolet z zatrzasku i odbezpieczył go. Policjant przepalił bez trudu szyfrowy 
zamek. Otworzył teczkę i zagwizdał widzšc równe pliki nowych dolarów, stos 
paszportów. Wyjšł paczkę banknotów przewišzanych czerwonš gumkš i zbliżył jš do 
błyszczšcych oczu. Pachniały wieżš farbš. W tej chwili pocisk z pistoletu 
Wiznera przewiercił mu czaszkę. Policjant z latarkš gwałtownie odwrócił się. Dwa 
pociski trafiły go w klatkę piersiowš. Upadł na wznak i znieruchomiał z 
rozrzuconymi rękoma. Latarka potoczyła się i zatrzymała przy przednim kole 
sanitarki. Wizner wyszedł z samochodu i opierał się o niego biodrem. Twarz miał 
zalanš krwiš. Kiedy podnosił broń, kierowca karetki z piskiem opon ruszył w tył. 
Wizner wymierzył mrużšc oczy w wietle reflektorów. Strzelił dwukrotnie. 
Kierowca osunšł się na bok. Samochód zjechał na drugš stronę szosy i ugrzšzł w 
rowie.
- Stańcie obok siebie. Nie ruszajcie się. Załóżcie ręce na karku - powiedział 
dobitnie Wizner. Lekarz i pielęgniarka wykonali rozkaz. Pielęgniarka szlochała, 
trzęsła się ze strachu. Lodowaty deszcz zacinał zmywajšc krew z rozciętego czoła 
Wiznera.
- Uspokój się - szepnšł lekarz.
Wizner sięgnšł do wnętrza swojego samochodu. Spod zwłok zwalistego policjanta 
wyszarpnšł walizkę. Ze schowka pod siedzeniem wyjšł drugi magazynek i schował go 
do kieszeni marynarki. Podszedł do radiowozu i wyłšczył zasilanie komunikatora.
- Wsiadajcie. Pan będzie prowadził.
Wizner usiadł z tyłu wozu, pojechali na południe. Pamiętał, że mijał bocznš 
lenš drogę. Po kilku kilometrach przejechała obok nich karetka.
- Konkurencja - mruknšł lekarz. Pielęgniarka już nie płakała.
- Tu skręci pan w prawo.
Dziewczyna zaczęła znów szczękać zębami.
- Spokojnie, nie stanie się wam nic złego - powiedział Wizner. 
Skręcili w bocznš drogę i po dziesięciu minutach kazał lekarzowi zatrzymać wóz. 
Wysiedli. Deszcz przestał padać.
- Przepraszam. Będę musiał was tu zostawić. Ale do głównej drogi nie jest 
daleko. Życzę dobrej nocy.
Poczuł ostry ból w piersiach. Skrzywił się, co przy dużej dawce dobrej woli 
mogło być wzięte za umiech. Usiadł za kierownicš wozu i odjechał.
OD NIESZCZĘLIWEGO WYPADKU upłynšł miesišc. Wizner poddał się w jednej z klinik 
na południu badaniom lekarskim, ale poza złamaniem dwóch żeber nie wykryto 
innych urazów. 
Nie był to czas stracony. Dostawca z Ameryki Południowej zrealizował jego 
zamówienie na sprzęt.
Zatrzymał bagażówkę niedaleko szopy stojšcej na zboczu, tuż na skraju 
wierkowego lasu. Odetchnšł głęboko wieżym, wilgotnym powietrzem. Pogoda była 
mglista i sšsiednie góry to wynurzały się z mlecznych tumanów, to znów w nich 
znikały. Wizner obszedł szopę, wrócił do drzwi zamkniętych na kłódkę i otworzył 
je. W rodku stało długie stolisko z przeciętych na pół grubych sosnowych 
pniaków. Rozejrzał się po wnętrzu szopy, a potem wrócił do bagażówki i otworzył 
tylne drzwi. Wskoczył do rodka. Były tam trzy tafle pancernego szkła, ułożone 
jedna na drugiej, wieloczynnociowy granatowy workman Boscha i dwa rzucone w kšt 
worki przesišknięte krwiš. Odpišł stalowe opaski mocujšce płyty, włšczył 
workmana i z bocznego schowka w jego korpusie wyjšł rękawice. Nałożył rękawice  
na ręce i poruszył nimi. Przycupnięty za płytami szkła workman zgrabnie podniósł 
się, obszedł płyty i stanšł obok niego. Wizner zeskoczył z samochodu. Workman 
wycišgnšł swoje chwyty i złapał precyzyjnie pierwszš z płyt, po czym podniósł jš 
lekko i położył na krawędzi. Wysunšł lewš nogę do przodu, wydłużył jš tak, aż 
jej szeroka stopa oparła się o grunt, przesunšł rodek ciężkoci na zewnštrz i 
oparł na ziemi drugš stopę. Obrócił się z płynnš gracjš w stronę płyty i uniósł 
jš ponownie. Wizner szedł za nim krok w krok. Na nierównoci gruntu workman 
zachybotał się, ale szybko powrócił do równowagi. Wizner czuł w swoich dłoniach 
gładkš, zimnš powierzchnię szkła. Workman stanšł przy stolisku i ułożył 
ostrożnie stukilogramowš płytę na sztorc, prostopadle do osi stoliska. Wizner 
ustawił dwie pozostałe płyty w odstępach co półtora metra. Następnie poszedł z 
workmanem kilkanacie metrów w głšb lasu, przejrzał listę gotowych programów i 
wybrał jeden z nich. Workman zaczšł kopać dół. Wizner wzišł z bagażówki obydwa 
worki i wrócił do szopy. Rzucił je na powierzchnię stoliska, rozwišzał, 
wycišgnšł z worków dwa duże wińskie łby i ułożył je pomiędzy płytami, w jednej 
linii. Ze schowka w szoferce wycišgnšł papierowš torbę na zakupy. Zabrał też 
nieduże plastykowe pudełko. W torbie był pistolet. Rozwinšł zatłuszczony papier, 
w jaki pakuje się hamburgery, i spojrzał krytycznie na broń. Brazylijska piranha 
nie była produkowana seryjnie. Brak jej w katalogach firmowych. Wykonana z 
pseudostali skradzionej z zakładów w Beaumont  w Teksasie, jest niewykrywalna 
przez skanery stosowane przez ochronę. Pistolet był nieprzyjemnie płaski i miał 
cielisty kolor, tak że z pewnej odległoci można było nie zauważyć, że kto 
trzyma go w ręce. Amunicja również nie była standardowa. Były to francuskie 
pociski warstwowe, prawdziwe cacko. Każda z szeciu kolejnych warstw pocisku 
potrafiła inteligentnie reagować na rodzaj napotykanego materiału.
Wizner zdjšł marynarkę i otworzył plastykowe pudełko, z którego wycišgnšł 
przeroczysty polimerowy pas z rzepami, terminatorami na obu końcach i układem 
pędnym. Przypišł prowadnik wzdłuż prawej ręki, po jej wewnętrznej stronie, 
zamocował pistolet pod pachš i z powrotem włożył marynarkę. Prowadnik i pistolet 
nie były teraz widoczne. Z pudełka wyjšł jeszcze sterownik i schował go w lewej 
kieszeni marynarki. Wykonał kilka ruchów prawš rękš sprawdzajšc, czy prowadnik i 
pistolet sš umocowane prawidłowo. Włożył lewš dłoń do kieszeni i uruchomił 
sterownik. Pistolet zsunšł się gładko wzdłuż ręki. Prowadnik wydłużył się o 
piętnacie centymetrów, po sekundzie pistolet lšdował pewnie w prawej dłoni. 
Uruchomił znów sterownik i pistolet schował się pod pachš. Wypróbował wysuwanie 
pistoletu kilkakrotnie, po czym podszedł szybkim krokiem ku drzwiom szopy. 
Przykucnšł gwałtownie i wycišgnšł przed siebie prawš rękę, wzdłuż której 
powędrowało błyskawicznie niewielkie wybrzuszenie, podobne do biegnšcego 
szczura. Pierwsza ze szklanych płyt pokryła się krwawš warstwš posiekanej, 
dymišcej tkanki. ciana z tyłu szopy zaczęła się palić. Spłaszczone zwierzštko 
pobiegło z powrotem wzdłuż ręki. Cišgle ogłuszony hukiem Wizner zdjšł z bocznej 
ciany szopy ganicę i stłumił ogień. W grubych deskach tylnej ciany była 
okršgła, regularna dziura z drobno postrzępionymi brzegami wielkoci ludzkiej 
głowy. Odłożył ganicę i podszedł do pierwszej płyty. Wokół idealnie okršgłego 
otworu centymetrowej rednicy szkło było lekko zmętniałe. wiński łeb za 
pierwszš płytš rozprysł się na wszystkie strony. Jego spieczone, drobne szczštki 
wyciełały powierzchnię stoliska i obu płyt, pomiędzy którymi spoczywał. 
P...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin