Sudo Maddigan - Kroniki Astralnych Motyli.docx

(2791 KB) Pobierz

Kroniki Astralnych Motyli


Pamiętniki Maddigan Córki Motyla, pierwszej uprawnionej epoki Nowego Ładu
Spisane pod koniec 9487. cyklu Rdzenia
Przepisane i zachowane na wniosek uprawnionej Iridian Złej Latorośli w 9524. cyklu Rdzenia

===============================================================

Nie wiem, czego szukam. Kiri też nie wie, ale ona przynajmniej twierdzi, że kiedy to znajdę, od razu poczuję. A ja nie czuję nic. Poza coraz większym niepokojem.
Znowu coś szura wewnątrz ściany. Albo sufitu. Wolę chyba nie zastanawiać się, co to jest. Chciałabym mieć pewność, że nic tutaj nie może mi zagrozić. Jestem w końcu na swoim terenie. Na swojej ziemi. W swojej enklawie. W czymkolwiek. Do licha!
Od bliżej nieokreślonego czasu ściągam z półek kolejne kartony, stawiam na podłodze i przegrzebuję ich zawartość. Zadanie bezcelowe, skoro kiedy tylko skieruję wzrok gdzie indziej owa zawartość może się losowo zmienić. Wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu. Dobry rocznik, prawie trzy centymetry grubości. Trochę dziwne, że w tym domu taka warstwa mogła pozostać nienaruszona. Pod połogą, gdzieś na niższych kondygnacjach znów rozlegają się suche trzaski. I jakby ktoś przeciągał po posadzce coś ciężkiego.
Spokojnie, jesteś bezpieczna. Nic ci tu nie grozi. Kiri też tak mówiła a ona raczej by w tej sprawie nie kłamała. Bo w końcu nie można chyba tak okłamać samej siebie…




Dzień 1


Trawa. Zielona. Kiedy piszę „zielona” mam na myśli tak nienaturalny kolor jak ten półprzezroczysty plastik, z którego wyrabia się zabawki dla małych dzieci.
Wszystko skończone, nie żyję. Umarłam we śnie. Chyba. A w takim razie to prędzej raj niż piekło.
- Nie umarłaś – rozległ się głosik w mojej głowie. Drwiący, rozbawiony i niecierpliwy.
Zaraz rozbłyśnie światło. Tylko skoro słyszę ten głos, to znaczy, że pewnie nie pozwolą mi do tego światła iść. Obudzą mnie w jakimś parszywym szpitalu, gdzie zapewne leżę z rurką wetkniętą w gardło albo w nos.
- Zaraz ja ci wetknę tę rurkę w dupę, to może w końcu się ruszysz!
To był wystarczająco silny argument. Zerwałam się najszybciej jak mogłam i spróbowałam stanąć na nogi. Było to dziwnie ułatwione i utrudnione zarazem. Lżej było podnieść ciało ale znacznie trudniej utrzymywać równowagę, póki nie stanęłam pewnie na obu nogach. Inna grawitacja czy ki diabeł?
Rozejrzałam się, czy przypadkiem naprawdę nie stoi za mną ktoś skłonny wcisnąć mi plastikową rurkę w tyłek.
- Jest tu ktoś? - spytałam. Nikogo nie widziałam. A znajdowałam się w czymś w rodzaju sadu z martwymi drzewami o ciemnej korze. Przez chwilę przyglądałam się ich kanciastym regularnym kształtom. Każda gałąź, od tych dwóch najgrubszych, na które rozszczepiał się pień, do najcieńszych na końcach dzieliła się na na dwie dwa razy cieńsze. Brrrrr! Wygladało to równie niepokojąco jak te krzywe i figury na wykładach z analizy matematycznej.
Chyba nie te drzewa do mnie mówiły. Chyba, bo w tym momencie poczułam, że niczego nie mogę być pewna. Zresztą, to chyba była tylko jakaś atrapa. Zbyt sztuczne były. Na wszelki wypadek podeszłam do najbliższego, postukałam w korę. Była sucha, szorstka, jakby pocięta w krótkie rowki, zgrupowane po kilka równolegle. Atrapa i nie atrapa. Dziwne. Niokreślone.
I nadal nikogo nie było. Gdyby był, gdziekolwiek, nawet za mną, wiedziałabym o tym. Nawet nie musiałabym się odwracać.
Skąd to wszystko wiem? Nie mam pojęcia.
I kolejna myśl, znacznie spokojniejsza. I przynosząca jakiś rodzaj cichej radości. Jestem wolna. Tak cudownie nieskrępowana i coraz bardziej zdumiona, że nie poczułam tego od razu. Te myśl przepływa obok mnie. Obce myśli i uczucia… Wynocha z mojej głowy! Ale już!
Spojrzałam podejrzliwie na drzewa. To jednak im zawdzięczałam ten telepatyczny włam?
Od razu włam! – prychnął ten głosik, wyraźnie teraz zdegustowany – Nikt cię tutaj nie zaatakuje. Nikt NIE MA PRAWA cię tu zaatakować, chyba, że sama do tego dopuścisz.
Westchnęłam.
- Możesz mi powiedzieć, kim jesteś i gdzie jesteś? - spytałam. Nie byłam zdenerwowana. Ani trochę. Na razie.
Cały czas rozglądałam się wokół, z cichą nadzieją, że w końcu zobaczę właściciela głosu. Widziałam jednak tylko kolejne, mniejsze drzewa, mniej regularne, ale przynajmniej te wyglądały na bardziej żywe, chociaż zamiast liści kępkami wyrastały z nich długie zielone nici i błękitne nici. Dalej znajdował się kilkupiętrowy drewniany budynek, częściowo pomalowany na bordowo. Nie byłam tego pewna z tej odległości, ale wyglądał jakby lata świetności miał za sobą i teraz popadał w ruinę.
- Jestem bliżej. Znacznie bliżej. Tylko musisz się postarać. Zrób coś wreszcie porządnie, bo jak dotąd kilkanaście nocy zmarnowałaś na nieudane próby nawiązania stabilnego połączenia. Wstyd!
Jakiego połączenia u diabła?! Ale nie spytam. Nie pomyślę o tym nawet… Cholera.
- To gdzie mam cię szukać? - spytałam szybko. Niech nie czyta bezczelnie moich myśli. Czymkolwiek jest.
- Poproś! Po prostu proś!
- Mam do tego upaść na kolana i złożyć rączki? - spytałam. Jadowita słodycz skapująca z moich słów powinna wypalić trawę przede mną. Nawet odruchowo rzuciałam okiem pod stopy, żeby upewnić się, że coś tam jeszcze rośnie.
- Nie. Po prostu opanuj emocje, wycisz umysł i skup się na tym, że chcesz mnie znaleźć. Chyba połączenia w ten sposób nie przerwiesz… chociaż z tobą to nic nie wiadomo.
Odegrałam więc scenkę zatytułowaną „jak wyobrażam sobie medytację”. Z całym tym siedzeniem ze skrzyżowanymi nogami, kręgosłupem prostym jakbym kij połknęła i celowo spowolnionym oddechem. W myślach powtarzałam mało oświeconą mantrę, brzmiącą: wyłaź do cholery, gdziekolwiek jesteś. I chociaż chyba nie miało to prawa zadziałać, coś rzeczywiście zaczęło się dziać. Ponad metr przede mną, nieco na prawo, zauważyłam kłąb dymu albo mgły, który zaczął zagęszczać się w jednym miejscu. Uformowało się coś w rodzaju kuli o poszarpanych brzegach, a gdy kształt nabierał wyrazistości, stawał się również bardziej nieregularny. Ostatecznie przede mną stała wiewiórka o białej sierści, z lekkim srebrnym połyskiem. Ten obraz wydawał się idealnie pasować do głosu, który słyszałam w głowie. Głos był właśnie taki, białosrebrny i świecący, może jeszcze wyczuwałam w nim trochę śliskiego błękitu.
- Nieźle jak na początek – powiedziała wiewiórka. Nadal słyszałam jej głos ze swojego mózgu. I czułam, że jest z czegoś zadowolona.
Podeszła bliżej. Wyciągnęłam rękę, żeby jej dotknąć, ale czubki palców przeniknęły przez coś w rodzaju gęstej zimnej pary. Miałam do czynienia z niewiarygodnie realistyczną halucynacją, którą w dodatku sama niepojętym sposobem zdołałam wywołać? Tak czy tak, nieźle.
- Żeby mnie do końca zmaterializować za pierwszym razem musiałabyś się bardziej postarać – wyjaśniła wiewiórka. Pokiwałam głową i przyglądałam jej się przez chwilę. No dalej, ruszże wreszcie swoją ociężałą mózgownicą! Chyba właśnie jesteś w zaświatach, zostałaś szamanką i odkryłaś swoje zwierzę totemiczne.
- Jakie tam zaświaty?! - prychnęła wiewiórka – Zapewniam, że jesteś jak najbardziej żywa i w jednym kawałku. Jak stąd wyjdziesz, możesz sprawdzić. Tylko może nie rób tego w tej chwili.
- A szamanką jestem? - chciałam wiedzieć.
- Chciałabyś!
- I ty nie jesteś moim totemicznym zwierzęciem?
- Nie. To jest znacznie prostsze. Jestem po prostu tobą.
Głęboko odetchnęłam. Aha. Miło mi.
- Jestem reprezentacją części twojego umysłu - ciągnęła wiewiórka – Możesz uznać, że podświadomości. Albo czegoś jeszcze. W każdym razie jestem częścią ciebie i nie musisz się bać, że ktoś włazi ci do mózgu bez twojej zgody.
- Jak tulpa? - domyśliłam się. Nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć w jaki sposób umysł sam podzielił się bez mojej wiedzy, dochodząc do tak zaawansowanego stadium. Chyba że tutaj wszystko działało trochę inaczej.
- Określenia nie mają znaczenia – mruknęła wiewiórka – Możesz nazywać to wszystko jak chcesz.
- Wszystko… - powtórzyłam w zadumie, unosząc wzrok ponad głową wiewiórki, na drzewa, później na ten podniszczony dom – To gdzie my właściwie jesteśmy. W jakimś Niższym Astralu czy jak?
- Ta nazwa może być równie dobra jak każda inna. Po prostu inny wymiar i tyle. Można tu wejść, wyjść jeszcze łatwiej.
Aha, pomyślałam po raz kolejny. Witamy w Matriksie.
Wstałam z ziemi, w ostatniej chwili przypominając sobie, że powinnam uważać. Ta inna grawitacja dawała się we znaki. Ale w końcu wypadało chociaż udawać, że ma się kontrolę. Może w innej sytuacji zaczęłabym to badać, zaspokajając tym swojego wewnętrznego szalonego naukowca. Ale nie teraz, nie kiedy czułam na sobie badawcze spojrzenie pary lśniących czarnych oczek. Trzeba sprawiać dobre wrażenie przed samą sobą. Paranoja. Rozdwojenie jaźni.
- Czy jak stąd wyjdę, okaże się, że siedzę związana w pokoju z miękkimi ścianami? - spytałam. Wiewiórka nie odpowiedziała. Była już kilka metrów przede mną, biegnąc wśród tej niepokojącej plastikowej trawy. Kierowała się ku domowi.

 

 

Dzień 2


Dom nie był tak zniszczony, jak wydawał się z daleka. To wrażenie brało się stąd, że z daleka nie dało się zobaczyć szczegółów tej oryginalnej konstrukcji. Dom był z desek, przynajmniej w zewnętrznej warstwie, pomalowanych na wysokości parteru na kolor zaschniętej krwi. Oczywiście żadna z desek nie była wycięta równo, grubość zmieniała się, chociaż tak je mniej więcej ułożono, że jakoś wzajemnie się dopasowywały. Jakoś. Okna wstawione były PRAWIE równo. Trudno byłoby zrobić to lepiej, skoro dolna krawędź jeszcze była umownie prostopadła do bocznych, a boki u góry już znacznie różniły się długością, wymuszając dziwny kąt górnej krawędzi, na której czasem pojawiało się dodatkowe załamanie, dając w efekcie wyjątkowo nieforemny pięciokąt lub sześciokąt. Drzwi, którym poprzednim razem zdołałam przyjrzeć się wyraźniej, były nieco szersze u góry, miały też wcięcie, pasujące do trójkąta tworzonego przez górną futrynę. Nad drzwiami daszek, owoc przekory będącej samym w sobie celem – też wklęsły w środku, choć pod nieco innym kątem, tak, żeby w czasie deszczu środkiem ciekła struga, zmuszająca wchodzących lub wychodzących do omijania jej łukiem.
Wtedy widziałam tylko front, teraz mogłam obejść z każdej strony nieregularną bryłę domu. Powinno wystarczyć mi czasu. I nie dam się, tym razem nie pozwolę, żeby połączenie się przerwało.
Bryła na parterze była jeszcze w miarę zwarta. Wyżej było już różnie, cały dom zdawał się pączkować przybudówkami, zabudowanymi balkonami, dodatkowymi pomieszczeniami na planie nieregularnych wielkokątów i krzywymi wieżyczkami. Wszystko z zewnątrz drewniane, w niektórych miejscach rzeźbione, głównie w proste ludowe motywy. Stan desek wskazywał, że różne części domu musiały powstawać w różnym czasie.
- Zajrzysz w końcu do środka? - srebrnobiały głos, odwnętrzny, gdzieś z głębi umysłu. Mogłam się niby spodziewać, ale i tak lekko się wzdrygnęłam.
- Możesz zrobić się widzialna? - poprosiłam. I najlepiej żeby nie mówiła ze środka mojego mózgu, ale pewnie to byłby już zbytek łaski.
Przeszłam dalej wzdłuż ściany. Kiedy znalazłam się pod kolejnym krzywym oknem, odruchowo sięgnęłam do parapetu. I natychmiast musiałam cofnąć rękę, kiedy poczułam coś śliskiego i tłustego.ie Nie krzyknęłam z obrzydzenia, przed tym skutecznie się powstrzymałam. W końcu to wszystko nie jest prawdziwe… no, przynajmniej w pewnym sensie.
- TUTAJ jest prawdziwe! - powiedziała moja tulpa z wyraźnym naciskiem. Już była w postaci wiewiórki, pewnie sama stwierdziła, że to korzystne. Przynajmniej mogła na mnie spojrzeć z wyrzutem.
- Wchodzisz? - spytała – Bo znów nie zdążysz zanim połączenie się zerwie.
- Nie zerwie się – oznajmiłam buntowniczo. Ostatecznie znów tu byłam. W Matriksie. Czy też może w wymiarze astralnym, mentalnym, czy jakims tam jeszcze. Co stało na przeszkodzie, żeby w razie potrzeby dostać się tu po raz kolejny? Ktoś zabraniał? To niech mnie powstrzyma!
Jednak się cofnęłam. Nie z obawy o połączenie, ale już z czystej ciekawości. I może lekkiej niechęci do przedzierania się przez krzaki, które tam dalej musiały rosnąć już prawie przy samych ścianach. Dotarłam do drzwi. Z wahaniem przyglądałam się gałce z ciemnoszarego ze starości metalu, nie mając ochoty jej dotknąć. Gałka wyrzeźbiona była na kształt mordy, w dodatku potwornie odpychającej. Zupełnie jakby jakiś szalony genetyk pomieszał komórki macierzyste psa, niedźwiedzia i diabła, stworzył zarodek a potem, zamiast rozsądnie przerwać eksperyment, pozwolił tej nieszczęsnej istocie się rozwinąć.
- No co? - wiewiórka powoli traciła cierpliwość – Przecież cię nie ugryzie.
Patrząc na starannie odwzorowane w ciemnym metalu zęby nie byłabym tego taka pewna. W końcu przemogłam się i otworzyłam drzwi. W szczelinie zobaczyłam ciemność. I bynajmniej nie mam tu na myśli, że wewnątrz domostwa panował mrok. Była to taka absolutna czerń, jaką widywałam dawniej w grach komputerowych, kiedy bohater zbliżał się do drzwi, a one zaczynały się uchylać. Pomyślałam, że dla lepszego efektu, te też powinny otworzyć się same, kiedy do nich podeszłam. I wcale nie miało to nic wspólnego z niechęcią do tej wyrzeźbionej mordy… no, może troche.
- Może jakbyś poprosiła…
- Przestań czytać mi w myślach! - krzyknęłam – A medytować przed drzwiami nie mam najmniejszej ochoty.
Dałam krok do przodu, wprost w gęsty mrok, na oślep, byle tylko ta uparta wiewiórka z mojego umysłu nie pomyślała sobie, że się boję. I oczywiście, kiedy poczułam jak powietrze wokół mnie zagęszcza się i robi zimne a coś zaczyna mnie wsysać w głąb, naprawdę zaczęłam się bać.
Jednak i tym razem nie umarłam, na razie miałam szczęście. Szczęście początkującego jak ktoś pisał. Coelho bodajże czy jakiś inny pretensjonalny filozof.
Znalazłam się w korytarzu znacznie mniej ciemnym niż mogłam się spodziewać, kiedy stałam pod tymi drzwiami. Było mniej więcej tak, jak należałoby się spodziewać za dnia w domu, ale coś mnie niepokoiło. Coś bliżej nieokreślonego. Przyjrzałam się podłodze z szerokich desek. Drewno miało rudawy kolor. Po obu stronach miałam drzwi, przede mną, nieco na prawo widziałam schody, z nieco jaśniejszego drewna niż podłoga. Kiedy dałam parę kroków w głąb, deski zaskrzypiały mi pod nogami. I natychmiast, jakby w odpowiedzi coś zahurgotało w ścianach.
Nawiedzony dom? Jeśli tak, to trochę lipa, skoro to ujawniło się już na samym początku. Żadnych niespodzianek.
Obejrzałam się, czy biała wiewiórka nadal mi towarzyszy. Wolałam sama nie zapuszczać się dalej.
- Jestem – zapewnił mnie głos w głowie. Kątem oka widziałam, jak białe stworzenie przebiega koło mojej lewej nogi.
Kiedy uniosłam nieco wzrok, napotkałam spojrzenie surowej starszej damy z obrazu w ozdobnej ramie. Miała na sobie wytworną, biało-szkarłatną suknię. Zaraz, jak na to mówili? Styl wiktoriański? Mniejsza z tym. Nigdy mnie to nie isteresowało i do niczego nie było potrzebne.
Minęłam chyba-wiktoriańską damę, idąc dalej. Po lewej stronie miałam kolejne drzwi, a obok przed nimi… Cholera, tego małego stoliczka tu wcześniej nie było! Przecież rzuciłam okiem w głąb, jak tylko tu weszłam.
- A czy to ma jakieś znaczenie?
Słysząc ten srebrny głosi z domieszką błękitu, wzięłam głęboki oddech. Spojrzałam na wiewiórkę, zastanawiając się, czy tutaj zabijanie wzrokiem jest możliwe w sensie dosłownym. I oczywiście gdy na nią spojrzałam, musiała jak na złość nasunąć się zupełnie inna myśl. Może nie tak całkiem inna, bo jakoś chciałam się do tej tulpy zwrócić. I zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia jak.
- Jako część mnie masz jakieś imię? - spytałam. Złość chwilowo odpłynęła, co niezbyt mi się podobało. No cóż, trudno. Znajdzie się pewnie inna okazja to się na nią wkurzę.
- Cóż, ludzie nadają swoim tulpom różne imiona – wyjaśniła – Wymyśl coś.
To było dziwne. Nie musiałam się zastanawiać, bo wiedziałam od razu, jak mam ją nazywać. Kiri. To przyszło samo. Mimowolne słowo w moim mózgu. Słowo bez głosu. I nawet chyba nikt nie musiał wleźć mi do mózgu.
- Kiri – powiedziałam. Nie wiedziałam, jakiej reakcji oczekuję. A ona tylko przymknęła oczy i nieznacznie skinęła głową. Wiedziała w jaki sposób to imię przyszło do mnie? Dlaczego u licha manifestacja mojego umysłu musiała mieć postać wiewiórki?! Żebym nie mogła nic wyczytać z jej miny? Ten dziwny świat chyba na złość mi robił.
Podeszłam do stolika. Może on był niematerialny, tak jak Kiri?
Uśmiechnęłam się. Zadanie dla szalonego naukowca. Będę jak ta babka z filmu Camerona, tego, w którym grupa badaczy siedziała w stacji na dnie oceanu. Ciekawość przezwycięży obawy i dotknę draństwa. Może nawet ręki nie stracę.
No i nie straciłam. A stolik okazał się zwyczajnym lakierowanym drewnem.
Stąd, gdzie stałam, mogłam widzieć znajdującą się za uchylonymi drzwiami łazienkę. Pchnęłam drzwi, otwierając je szerzej. Rzuciłam okiem na błękitne kafelki na ścianie, popękane, czy może bardziej rozsadzone od środka. Gigantyczne korniki z potworną siłą torowały sobie drogę wewnątrz ściany? Obok umywalki, nieco poniżej, z jednej z dziur w ścianie sączyła się woda, widocznie uszkodzona została jakaś rura. Strużka spływała od dość dawna, bo w tym miejscu na kafelkach był rdzawy zaciek, znaczący trasę tego strumyka aż do podłogi, w którą woda najzwyczajniej w świecie wnikała.
Pomyślałam, że może tak jest lepiej, bo inaczej cała łazienka zostałaby dawno zalana, wraz ze sporym i fragmentem korytarza.
Sporo miejsca zajmowała narożna wanna. Wypełniona była ciemną wodą na powierzchni której zebrała się prawie zwarta warstwa rzęsy, poprzetykana gdzieniegdzie większymi roślinami. Niektóre z nich kwitły na biało i żółto. W miejscu, gdzie w kożuchu rzęsy była wyrwa, na powierzchnię wypłynęły pęcherzyki powietrza. A zaraz za nimi wynurzyło się siedem oczu, stopniowo unosząc się na szypułkach. Tym razem szalony naukowiec przegrał. Odskoczyłam w tył, wydając z siebie stłumiony, nieartykułowany dźwięk. Stworzenie w wannie nie wynurzyło się całe, tylko te oczy na szypułkach straszyły. A na pewno było to jedno ciało, tego mogłam być pewna. Pod wodą widziałam bliżej nieokreślony, owalny kształt.
- Nic ci nie zrobię – bąknęłam. Oczywiście przybyłam w pokojowych zamiarach, dobre zwierzątko, nie rzucaj się na panią…
Cokolwiek to było, na szczęście nie zamierzało atakować. Zanurzyło się nieco głębiej, ale oczy nadal łypały podejrzliwie. Nie, tego nie dotknę. A przynajmniej nie teraz, poprawił mój wewnętrzny szalony naukowiec.
Bo nie po to siedziałam w tym całym Matriksie, żeby się czegoś bać. Przecież nic tu nie mogło się stać, nawet jak na pierwszy rzut oka coś wyglądało upiornie. To jest nieprawdziwe. Jak Kiri. Wszystko jest tu absolutnie bezpieczne, a ona nie mogła tak mnie okłamać, prawda?
Zamierzałam podejść do okna i wyjrzeć, ale zanim zmusiłam ciało do wprowadzenia myśli w czyn, klapa zamkniętego sedesu stojącego w kącie gwałtownie podskoczyła i z wnętrza wystrzeliła bordowa macka, grubsza od mojej ręki. Sięgnęła do wanny i przez chwilę pomyślałam, że zaraz złapie tego stwora z mnóstwem oczu, ten jednak szybko zanurkował. Macka zaurzyła się i po chwili cofnęła, owijając niezdrowo białą rybę. Potem tak samo szybko jak się wysunęła, wróciła wraz ze zdobyczą do sedesu, rozpryskując przy tym wodę. Brrrr!
- Smacznego – mruknęłam.

 

 

Wyszłam na korytarz, walcząc z przemożną chęcią przyjrzenia się dokładnie temu wnikającemu w podłogę strumieniowi cieczy. Ale na to jeszcze przyjdzie czas, płynęło tak długo, więc raczej nie przestanie w najbliższym czasie. Raczej. Bo coś mówiło mi, że tutaj nie mogłam być niczego pewna.
Cofnęłam się do drzwi wejściowych. Znów minęłam portret starszej damy, obrzucając go obojętnym spojrzeniem. A przynajmniej obojętnym do momentu, kiedy zdałam sobie sprawę, że chyba obraz się zmienił. Widziałam go niby tylko przez chwilę, ale raczej zwróciłabym uwagę, gdyby już wówczas kobieta na obrazie miała na twarzy wyraz takiej irytacji i dezaprobaty. Brwi unosiły się jakby uprzedzając mający nastąpić za chwilę wybuch gniewu, usta wykrzywiał nieprzyjemny grymas.
- Ja też cię nie lubię – miałam ochotę powiedzieć, jednak zdołałam przezornie ugryźć się w język. Wcale nie byłabym tak bardzo zdziwiona, gdyby dama z portetu mi odpowiedziała, używając przy tym słów, które do damy już raczej by nie pasowały.
Za drzwiami, które wcześniej znajdowały się po mojej lewej stronie, był salon. Nie taki mały, ale biorąc pod uwagę wymiary tego domostwa, spodziewałam się raczej nieco bardziej przestronnego. Pierwsze rzuciło mi się w oczy to, że na środku pomieszczenia usunięto część paneli z podłogi. Odsłonięty fragment ziemi miał wymiary nieco większe niż metr na metr a w środku tego kwadratu wyrastało drzewo. Odruchowo powędrowałam wzrokiem wzdłuż pnia, ku górze. Salon nie miał zamkniętego sufitu, mniej więcej połowa powierzchni otwierała się na pomieszczenie piętro wyżej. Widziałam balustradę z ciemnego drewna, raczej prostą, uformowaną w łagodne obłe kształty. Z tej odległości mogłam się tylko domyślać, że jej szarawy odcień wziął się od grubych warstw kurzu. Gdzieś dalej widziałam kilka rzędów regałów. Trochę dziwiło mnie, że to pomieszczenie na piętrze, wyraźnie większe, było znacznie ciemniejsze od salonu. Nie było tam okien? Powinny znajdować się, podobnie jak w salonie na co najmniej dwóch ścianach. Jak tam w ogóle się dostać? Tu barierki, pozostałe dwa boki prostokąta tworzą ściany… No, schody w tym salonie raczej by się nie zmieściły.
- Spokojnie, jeszcze tam wejdziesz – mruknęła Kiri. To ciche mruknięcie zawisło w następującej po nim ciszy. Takim tonem jak na filmach, kiedy ten mądrzejszy i bardziej doświadczony bohater rzuca zagadkową uwagę, która później okazuje się mieć jakieś wielkie znaczenie. Konwencja nakazuje temu mniej doświadczonemu milczeć a ja w tym momencie nie miałam nic przeciwko temu. A wielkiego znaczenia nie oczekiwałam, bo i gdzie? Na piętrze musiały być drzwi, albo zwyczajne, albo kolejne ozdobione wyjątkowo szpetną gębą.
Znów spojrzałam na drzewo. Zauważyłam owoce, małe, obłe i szare, z niebieskawym odcieniem. Nie widziałam wcześniej takich, coś podpowiadało mi, że są jeszcze niedojrzałe.
- I oto jest właśnie drzewo poznania dobrego i złego – powiedziałam cierpko – Owoce gorzkie jak prawda i ironia.
- Gorzkie? - spytała Kiri a w jej oczach pojawiły się figlarne ogniki – Tak łatwo z góry osądzasz? Bez doświadczalnego zbadania? Nieładnie, Maddigan, nieładnie! Czego was tam uczą na tych wykładach o metodyce naukowej?
Jęknęłam i przewróciłam oczami. Nawet tu, w innym wymiarze, podświadomość musi mi przypominać o uczelni?! Nigdzie już chyba nie można mieć spokoju… Odpadam, wysiadam, bezpiecznik w mózgu powoli odmawia posłuszeństwa.
Obeszłam drzewo i klapnęłam na dość wysoką kanapę przykrytą kilkoma warstwami koców. Kiri podeszła bliżej i patrzyła na mnie pytająco. Przynajmniej tyle mogłam z tych lśniących czarnych oczek wyczytać.
- Poczekam aż dojrzeją – wyjaśniłam. Bo musiałam coś powiedzieć, czułam to, inaczej ja i Kiri pozostałybyśmy zawieszone w gęstniejącej ciszy. I żeby przerwać ten nieznośny kontakt wzrokowy, spojrzałam w bok, w kąt pokoju. W szybie wysokiego, smukłego kredensu zobaczyłam swoje odbicie. Mebel na dole miał szafkę, nad nią otwartą półkę, wszystko powyżej kryło się za oszklonymi drzwiczkami. I o ile na półce stał tylko krzywy aluminiowy świecznik z resztką świecy i lekko obtłuczony dzbanuszek, zawartość oszklonej części wydała mi się ciekawa. Zbliżyłam twarz do szyby. Dostrzegłam zamknięty jak statek w butelce kompletny szkielet szczura, obok słoik z mętną cieczą, w której pływały bezkształtne strzępy czegoś nieokreślonego. Nieco z tyłu leżały dwie uszyte z materiału laleczki, zaledwie kontury ludzkich sylwetek, koloru cielistego, bez żadnych rysów twarzy. Kolorowymi pinezkami przypięte do nich zostały małe wycinki różnych, zdawałoby się przypadkowych materiałów.
- Voodoo? - spytałam półgłosem. Kiri, która musiała chwilę wcześniej wspiąć się po kocach na kanapę i teraz stała na oparciu, potrząsnęła główką.
- Nie czujesz, że to martwe? Żadnej mocy w tym nie ma. Możesz co najwyżej wróble tym straszyć.
Nic nie czułam. Ani teraz ani w ogóle. Czego ona ode mnie oczekiwała? Że jak już tu jestem, włączy mi się jakiś szósty zmysł? Przykro mi, wiewióreczko, to chyba tak nie działa.
Gdyby Kiri bardziej przypominała postacie z kreskówek, teraz zapewne musiałaby ciężko westchnąć.
- Oczywiście, że działa, cały czas działa, ale ty nie zwracasz na to uwagi – w srebrnobiałym głosiku zabrzmiały niechęć i chłód – Masz cholernie zamknięty umysł. Nie wiem, skąd ci się to wzięło.
Zaśmiałam się, krótko, niewesoło.
- Widocznie świat zdążył mnie popsuć. Świat i ludzie. Społeczeństwo. Takie czasy widać, że bez wypaczenia przez życie się nie przejdzie.
- I ty się tak po prostu poddasz? - spytała z niedowierzaniem moja tulpa – Nie uwierzę w to. Maddigan, robiąca wszystko na przekór, nigdy się nie poddaje.
Spróbowałam się uśmiechnąć. W sumie rację miała. Nawet jeśli mówiła to celowo, żeby mnie sprowokować.
- Ale czy ja mówię, że się poddaję? - spytałam retorycznie, z rozmachem wstając z kanapy i odwracając się – Mówię tylko tyle, że żyjąc można się paskudną chorobą zarazić. A z paskudnej choroby zawsze można się wyleczyć.
Dałam kilka kroków naprzód, wykonując prawą ręką teatralny gest i zawadzając o jakąś niżej wiszącą ścianę drzewa.
- Przecież tu jesteśmy – ciągnęłam, wkładając w te słowa tyle entuzjazmu, ile zdołałam – W Matriksie. Pod tą świętą jabło… yyy… to znaczy pod tym świętym drzewem gatunku nieokreślonego… i zapewne nieistniejącego.
Przez krótką chwilę próbowałam zidentyfikować kształt liści, zrezygnowałam, znów chciałam spojrzec triumfalnie na Kiri i na swoje nieszczęście na chwilę zerknęłam do wnętrza oszklonej szafki. Teraz byłam dalej, ale i tak bez problemu zorientowałam się, że słoik zastąpiła pękata buteleczka z jakimś mocnym trunkiem barwy bursztynu, w butelce tkwił starannie wykonany model statku a w miejscu laleczek leżały dwie najeżone igłami i oplątane barwnymi strzępami nici poduszeczki. Ta nagła zmiana, podobnie jak każdy inny przejaw łamania praw natury byłby w tym momencie pozytywny, ale może nie tak z zaskoczenia. Nie żeby mimowolne zdziwienie całkiem wybiło mnie z rytmu.
Opuściłam ręce z rezygnacją. Dobra, na dzisiaj koniec patetycznych wystąpień. Może to wystarczy. Zresztą nie chodziło o przkonanie Kiri, tylko raczej samej siebie… chociaż czy to nie wychodziło na jedno?
Zerwałam liść z drzewa i powoli przeszłam w stronę drzwi, mijając stół przykryty położonym wyjątkowo krzywo, sięgającym z jednej strony podłogi, obrusem. Obracałam liść w palcach, próbując przypomnieć sobie, czy gdzieś wcześniej widziałam podobny, wydłużony, owalny, o brzegach wyciętych w szereg łagodnych półkoli.
Przeszłam do pomieszczenia po drugiej stronie korytarza, które okazało się kuchnią. Na prawo od drzwi, pod oknami, mieścił się tylko stół, chyba nawet nieco mniejszy od tego w salonie. Z lewej strony pomieszczenie ciągnęło się znacznie dalej. Większą część powierzchni ścian zajmowały szafki i szafeczki, każda z innego kompletu. Sprawiały wrażenie, jakby dokładano je stopniowo w różnym czasie, starając się usilnie zmieścić w kurczącej się przestrzeni. Drzwiczki części z nich były otwarte, z niektórych różne przedmioty spadały na blaty poniżej, albo z braku miejsca na podłogę. Bałagan panował tu niemożebny. A ja naiwna byłam dotąd przekonana, że to ja nie potrafię na dłuższą metę utrzymać w kuchni porządku…
Idąc dalej, musiałam uważać na różnej barwy i rozmiaru kałuże, ominęłam rozsypany proszek o jadowicie pomarańczowym kolorze i szczątki chyba kilku stłuczonych talerzy. Kiedy mijałam zlew, z wiszącej nad nim zardzewiałej i powykrzywianej metalowej suszarki na naczynia spadła szklanka. Uderzyła w stertę naczyń leżących w zlewie i rozprysnęła się na kawałki. Miałam dziwne wrażenie, że to w jakiś sposób było zaplanowane, żeby spadła akurat, kiedy będę tuż obok.
Jakby w odpowiedzi coś zadudniło w jednej z szafek na dole, która akurat była częściowo uchylona.
- Cicho tam! - krzyknęło skrzekliwie z którejś innej szafki. Przebiegłam wzrokiem rząd pokrytych lepkimi plamami drzwiczek. Wydawało mi się, że w którejś szczelinie dostrzegam ruch. Może bym spróbowałam tam zajrzeć, ale poczułam, że tego wszystkiego jest tu za dużo. Ledwie ogarniałam wzrokiem to pobojowisko, nie wiedziałam, gdzie najpierw spojrzeć. A tu jeszcze coś musiało się gotować. Czy może w niewiadomym celu bulgotało w metalowych garnkach na staroświeckiej kaflowej kuchence na węgiel. Jakieś trzy mętne ciecze, trzy różne odcienie błotnistej brei. Gęsty opar unosił się do góry i ginął wsysany przez przypominający lejek okap. Od okapu odchodziła miękka aluminiowa rura, swoją lśniącą nowością odstająca od reszty wyposażenia kuchni.
Drzwiczki szafki najbliżej okapu nagle się otworzyły. Ze środka wyjrzał stwór podobny do modliszki, tylko kilkanaście razy większy. Miał na głowie wysoki cylinder z błyszczącego materiału, który na mój widok zdjął, aby się ukłonić.
- Witamy panienkę, witamy – powiedział stwór. Też się ukłoniłam. Czułam, że tak powinnam. Może nawet powinnam dygnąć, jak na panienkę przystało, tylko niestety nie miałam na sobie kiecki. Trudno.
- Cała przyjemność po mojej stronie – powiedziałam. Nie bardzo wiedziałam, co innego miałam powiedzieć. Stwór otworzył sobie szerzej drzwiczki i zeskoczył w dół na blat, zastawiony już miskami, kartonowymi pudełkami po ryżu, pustymi słoikami i mnóstwem innych rzeczy. To nie mogło skończyć się dobrze. Z dość imponującym efektem akustycznym część rzeczy zmieniła lokalizację.
- Czy naprawdę nie mogę liczyć na trochę spokoju! - krzyknęło znów z którejś szafki. Przypominający modliszkę stwór, niezdarnie gramoląc się na nogi, lekceważąco machnął ręką. Czy raczej przednim odnóżem. Miał dwie pary odnóży krocznych i dwie pary czegoś, co przypominało ręce.
- Na niego nie zwracaj uwagi – powiedział. Przeszedł kawałek po blacie, unosząc wysoko odnóża i stawiając je ostrożnie pomiędzy naczyniami, opakowaniami i zaschniętymi resztkami czegoś, co wieki temu może nawet było jadalne. Przyglądając się temu, zauważyłam, że część opakowań była jeszcze fabrycznie zamknięta, niektóre wydawały się nowe, jakby świeżo przyniesione ze sklepu. Jak wyspa na morzu odpadów stała tam plastikowa patera z kruchymi ciastkami. Zawahałam się. Niby wyglądały w porządku, ale w końcu to nic pewnego.
- I czego się boisz?
Drgnęłam, słysząc w głowie ten głos. Kiri tu za mną przyszła? Nawet tego nie zauważyłam.
- Spokojnie, spróbuj. Tutaj nie grozi ci astralne zatrucie. Ani astralna sraczka.
Miło.
Sięgnęłam ręką po ciastko, ale ono w ostatniej chwili umknęło spod mojej dłoni. Uniosłam brwi. Zobaczyłam, że inne ciastko, leżące przy brzegu patery także zaczyna się poruszać. Kiedy przyjrzałam się temu uważniej, zobaczyłam, że ciastka zyskały nóżki.
- Hej, Dudu! - krzyknął na ten widok modliszkowaty stwór – Zrób coś z tymi mrówkami, bo wszystko stąd wyniosą!
Chwycił próbujące uciekać ciastka i wtedy mogłam już się przekonać, że niosły je mrówki. Tylko te mrówki były wielkości myszy. W takiej skali mogłam dokładnie zobaczyć porastające ich chitynowy pancerzyk drobne włoski i to, że odwłok miały segmentowany. Pozbawione zdobyczy mrówki przez krótką chwilę kręciły się wśród śmieci, w końcu uciekły spłoszone, kiedy modliszkowaty niecierpliwie zatupał odnóżami. Tymczasem z szafki na dole wypadło krępe stworzenie porośnięte brunatnymi kudłami, spomiędzy których błyszczała para oczu i wystawały dwa karykaturalnie kwadratowe zęby.
- Już się robi – wysapało. Odwróciło się, otworzyło drzwiczki innej szafki i gorączkowo zaczęło w niej grzebać.
- No, proszę się nie krępować, panienko – odezwał się modliszkowaty – Proszę się częstować. Albo proszę usiąść przy stole. Tutaj tak trochę nie ma miejsca.
Zamaszystym gestem wskazał rupiecie na blacie wokół siebie. W myślach przyznałam mu rację.
Ruszyłam w stronę stołu. Czułam na sobie spojrzenia co najmniej kilku par oczu, nie licząc Kiri, która jakimś sposobem znalazła się na blacie i podążała za mną wzdłuż jego krawędzi. Za uchylonymi drzwiczkami szafek coś się poruszało, grzechotały potrącane naczynia, pazurki chrobotały po drewnie.
Na stole, który wcześniej był pusty, stała teraz podobna plastikowa patera, na tej leżało kilka zielonych jabłek. Z bliska wydawały mi się sztuczne, jakby wklejone w oglądany przeze mnie obraz. Nawet nie próbowałam wziąć sobie jednego. Mogłoby się okazać, że są z tektury albo styropianu. Wolałam poczekać, aż modliszkopodobny stwór w cylindrze przyniesie mi te ciastka, które raczej były prawdziwe. W końcu przeskakując po meblach przedostał się z nimi na stół, postawił jedną paterę obok drugiej. Patrząc jak przemyka po blacie, zastanawiałam się, czy jest prawdziwy. To znaczy – materialny. Też był z mgły, jak Kiri?
- Sprawdź.
No to sprawdziłam. Dotknęłam jednego z szybko przebierających odnóży, kiedy modliszkowaty przechodził po stole blisko mnie. Poczułam bardzo twardą, lekko chropowatą chitynę. W duchu odetchnęłam z ulgą. Chyba bym zwariowała, gdyby otaczały mnie same duchy.
A może już zwariowałam?
- Czegoś jeszcze sobie życzysz, panno Maddigan? - spytał stwór – Herbatki może? Mamy tu bardzo dobrą, jaśminową. 
- Poproszę – westchnęłam. Potarłam ręką czoło. On znał moje imię? Czy to było coś jak sen?
Spytałam go o to, zanim jeszcze odszedł na drugi koniec kuchni, bo nie miałam ochoty krzyczeć. Odwrócił się i przez tę krótką chwilę miałam wrażenie, że patrzy na mnie jak na inteligentną inaczej.
- No jak mógłbym cię nie znać… Przecież to twój dom.
- A w takim razie jak ty się nazywasz?
- Hiss. I bardzo mi miło, że w końcu tu jesteś. Witamy w domu.

 

 

Dzień 3


Szłam powoli przez łąkę, oddalając się od domu. Mojego domu. Mojej własnej, osobistej, prywatnej przestronnej rudery. Jednym słowem – żyć nie umierać!
Trawa była ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin