Siolo.pdf

(44 KB) Pobierz
CZĘŚĆ I
Atrakcyjne lato
Przylepiony do pegeerowskiego bloku komin górował nad oko-
licą niczym trwająca na ateistycznej rubieży kościelna dzwonnica.
Przymocowana przez jakiegoś pijanego murarza zardzewiała dra-
binka ledwo trzymała się jaskrawoczerwonych cegieł, ostrzegawczo
szczerząc swoje metalowe kły. Od lat nikt nie ważył się jednak
wchodzić po tych stopniach, bo wszyscy byli przeświadczeni, że
komin nieczynnej kotłowni grozi zawaleniem. Krążące nad okolicą
bociany miały jednak inne zdanie. Jakby na przekór miejscowym
uwiły sobie na szczycie tej postkomunistycznej piramidy mister-
ne gniazdko, dając ludziom nadzieję na płodny rok. A tej nadziei
wszyscy oczekiwali z utęsknieniem. Młodych obywateli w zato-
pionej wśród lasów i rybnych stawów wiosce nie przybywało. Co
bardziej zaradni uciekali z tego zadupia, licząc na cywilizacyjny
awans. Brutalne życie tubylcom jednak nie sprzyjało, chociaż po-
lityczny establishment obiecywał sukces. Większość uciekinierów
do rodzinnej wsi więc nie wracała. Ciężko byłoby pokazać się wśród
swoich, skoro reklamowany w kolorowych folderach świat gwaran-
tował łatwy zarobek, a tymczasem szara rzeczywistość bezczelnie
odrzuciła kwiat tej społeczności poza nawias życia. Nadzieja na
lepszą egzystencję uciekła w otaczający Sioło las, licząc naiwnie
7
na to, że synowie i córki tej ziemi rzucą się na ratunek umie-
rającej powoli tradycji. Tymczasem nowe życie czaiło się gdzieś
między sentymentem wyniesionego z domu obyczaju a nacierają-
cą zewsząd nowoczesnością. Powoli, krok po kroczku, do wioski
wkraczało nowe, które już od kilkunastu lat panoszyło się wśród
uliczek pobliskiego miasta. Na szczęście konfrontacja tej gorszej
z założenia wiejskiej społeczności z miejskimi cwaniakami prze-
biegała dość łagodnie, bo miastowi rzadko zapuszczali się w za-
rośnięty dziwnym zielonym badziewiem świat. Dla miastowych li-
czyły się tylko przybytki, w których leje się alkohol, słychać w tle
muzykę techno i można spotkać gościa z lepszego świata. Świata,
który oferuje prawdziwy odjazd, czyli prochy i używki, po których
można roić fantasmagorie jakby żywcem wyjęte z obrazów samego
Malczewskiego.
Wspomnienia lekko przygarbionego wioskowego nauczyciela
mieszały się z zapytaniem o dostarczony do sklepu towar:
– Przepraszam, czy dowieźli mój ulubiony serek?
– Ależ oczywiście, jak pan sobie życzył. Nasza firma zawsze
spełnia oczekiwania porządnych klientów. Jak trzeba, to jesteśmy
w stanie zamówić nawet homara w galarecie.
– Ależ panie Julianie, przecież pan wie, że czasami lubię sobie
pożartować. Cóż mi w końcu pozostało? Mam więcej lat niż ta
`
cała wioska. A propos starczych przypadłości, zupełnie zapomnia-
łem, co jeszcze miałem kupić. Przepraszam pana, ale w tym wieku
człowiek zaczyna zatracać poczucie rzeczywistości, a co dopiero
pamiętać o zakupach.
– Oj, wielu dałoby majątek, aby mieć jeszcze taką pamięć. Wie
pan, w tym wieku. . .
– No właśnie, słusznie pan zauważył. W tym wieku przeważnie
się nie żyje.
– Przepraszam pana, trochę niezręcznie to zabrzmiało. Nie to
miałem na myśli.
– Ależ niech się pan nie tłumaczy. U takich matuzalemów jak
8
Kup książkę
ja to normalna sprawa. Człowiek czasami zapomina o prozie życia,
która zmusza nas do zajmowania się tymi wszystkimi trywialnymi
sprawami. Chyba zacznę chodzić do sklepu z karteczką.
– Zapomnieć co chciało się kupić to żaden wstyd. Gorzej, gdy
ktoś nie pamięta własnych korzeni. Mamy wtedy cały tłum nawie-
dzonych, którzy skaczą od jednej ideologii do drugiej jak piłeczka
pingpongowa. Tacy to nawet potrafią zjeść bez popicia własny ży-
ciorys. Byle przypodobać się aktualnie rządzącej ferajnie.
– Panie Julianie, to żadna nowina. Za moich młodych lat też
tak było. Pamiętam, jak zaraz po okupacji przysłali nam jedne-
go takiego inspektora. Nawet nie mówił dobrze po polsku. Za to
przeszedł cały front od Lenino aż do Berlina. Widocznie większą
zasługą miała wtedy być postawa ideologiczna, a nie wykształ-
cenie. Ale co tam, najważniejsze, że mogliśmy wreszcie budować
własny program nauczania. Z dwojga złego wolę Rosjan. Niemcy
nam szkoły pozamykali, a oni otworzyli.
– Teraz młodzież wolałaby Niemców. Na samą myśl, że trzeba
chodzić do szkoły, niektórzy dostają torsji.
– No właśnie, a my za okupacji uczyliśmy się potajemnie. Za
czytanie polskich książek można było pojechać do obozu.
Konwersację stojących po dwóch stronach lady mężczyzn prze-
rwał wchodzący do sklepu miejscowy miłośnik niewybrednych
trunków. Zarost i pomięte ubranie świadczyły o dość frywol-
nym traktowaniu trendów mody. Człowiek przyczesał brudną ręką
resztki włosów i rozejrzał się podejrzliwie na boki.
– Szefie, daj mi wino.
– A jakie sobie, chłopie, życzysz?
– Julek, nie wygłupiaj się. Przecież wiesz, co piję.
– A skąd mam wiedzieć, czy nie zmienił ci się gust?
– Ja, ja. Ciemnotę to możesz wciskać tym wyperfumowanym
dupkom.
– Lechu, spoko. Przecież wiesz, że żartuję.
Sprzedawca postawił na ladzie butelkę taniego wina i wyarty-
kułował złowrogo brzmiące zdanko:
– Trzy złote i dziesięć groszy poproszę.
9
Kup książkę
– Zapisz, jeszcze dzisiaj ci oddam. Mam dostać kasę, a jak nie
zdążę dziś, to jutro rano masz jak w banku.
– Wiesz co, przestań truć. Ostatnio jakoś się nie śpieszysz z od-
dawaniem długów.
– No co ty, jak mówię, że oddam, to oddam.
Zadowolony, chwycił w stalowy uścisk butelkę wina marki „Wi-
no” i skierował się do wyjścia. Emerytowany nauczyciel spojrzał
z politowaniem na wiejskiego pijaczka i pokręcił głową.
– Nie wiadomo, czy współczuć, czy się złościć. Jak to ludzie
lubią sobie skracać życie.
– Tacy na ogół żyją długo, czego nie można powiedzieć o gnę-
bionej rodzinie.
Zanim rozmówcy rozwinęli nowy wątek, Lechu wszedł dziarsko
do sklepu i postawił pustą butelkę na ladzie.
– Panie Julianie, on już to wypił? – chwilę później cicho za-
gadnął pan Jędrzej.
– No jasne. Dzisiaj wyjątkowo się grzebał. Zazwyczaj, aby oba-
lić taką flachę, potrzebuje niecałej minuty. A tłumaczy się tym, że
to taki kompot. Wino nie jest gazowane, więc wchodzi do gar-
dzieli bez szemrania. Na dowód swej prawdomówności któregoś
dnia poprosił o małe piwo. Chłop guzdrał się z butelczyną całe
trzy minuty. Gadał, że gaz w trunku zapycha mu przełyk. Ale co
tam nasze jałowe dyskusje. Gość wie lepiej, czego pragnie jego or-
ganizm. Piwo jest be. Za to wino, ooooo, to jest coś. Ma swoje
procenty i nie trzeba co chwilę bekać!
Wśród przysklepowych blekotów pospolitych i bluszczyków
kurdybanków z dostojnością rzymskiego imperatora kroczyła ma-
ła jaszczurka. Jej mikre ciałko ocierało się o monstrualnej wielko-
ści chwasty, brnąc przez gąszcz z uporem godnym wtaczającego
pod górkę swój głaz Syzyfa. Nim jaszczurka dopełzła do najbliż-
szej kępy zielska, obuta w śmiercionośny bucik stopa zakończyła
w sekundę jej żywot.
– A masz, wstrętny robalu! – krzyknął wiejski chłopak, miaż-
10
Kup książkę
dżąc ze wstrętem próbujący umknąć od swego przeznaczenia cud
natury. – Hurra! Jestem wielkim wojownikiem! – krzyknęło zo-
stawione samopas i znudzone jak mops dziecko. – Dalej, robale,
wyłaźcie ze swoich nor! – niosło się echem wzdłuż porośniętej tra-
wą skarpy. – Zabiję was wszystkie! Hurra, jestem niezwyciężony!
Chłoptaś ruszył z kopyta wszerz górki i momentalnie skręcił na
jedyną we wsi szosę. Pisk opon przejeżdżającego w tym momen-
cie auta świadczył dobitnie o złośliwości losu. Oto on, niedawny
zabójca mniej rozwiniętego i podlegającego imperatywowi innej
ewolucyjnej gałęzi przedstawiciela, sam został doświadczony dzia-
łalnością tępej i zabójczej siły. Malec odbił się od maski samocho-
du, lądując na przeciwległym chodniku. Na szczęście przeznacze-
nie tym razem wybrało inny wariant rozwoju tego mikrokosmosu,
dając nieletniemu wandalowi szansę na poprawę własnego żywota.
– Gnoju, jak łazisz! – zagrzmiał tubalny głos wystraszonego
na amen kierowcy. – Śpieszysz się, sukinsynu, do piachu?
Chłopak nie zważał jednak na krzyki opuszczającego w tym
momencie pojazd rozwścieczonego człowieka, tylko pomknął przed
siebie na spotkanie kolejnej, jeżącej włosy na głowie przygody.
Gość, klnąc pod nosem, wsiadł do swej limuzyny i próbując odre-
agować stres, wcisnął pedał gazu do dechy. Umiejętności rajdowe
niedoszłego mistrza kierownicy były jednak mało wystarczające
jak na siedzące w jego głowie ambicje, toteż wyrżnął z impetem
w przydrożny hydrant, powodując wytrysk wprost do nieba świe-
żej wody. Kolizja z zardzewiałym metalowym kołkiem pobudziła
miejscową ludność do wychynięcia swych głów zza firanek nagmin-
nie mytych okien. Przez wypucowane szyby wybałuszały na świat
dziesiątki par oczu. Nie minęła jednak chwila, jak z pobliskich,
pamiętających pegeerowskie czasy bloków wybiegła pierwsza tura
ciekawskich. Prym wśród gapiów wiódł gość o ksywie „Wolna Eu-
ropa”. Tak go przynajmniej nazwała większa część pobratymców,
naigrawając się z jego wszechwiedzy. Pan Włodek popatrzył na
wyrządzoną przez miejscowego pirata drogowego szkodę i rzekł:
– No nie wiem, gmina ma swoje wydatki, więc nie może ponosić
kosztów z tytułu czyjegoś gapiostwa.
– A ty co? – odezwała się wścibska sąsiadka, zasiedlająca trwa-
11
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin