W kregu zla.pdf

(78 KB) Pobierz
1
– Jesteście gotowi? – pytam trójkę, niesfornych, ale uroczych
brzdąców, będących dziećmi mojej siostry. – Już siódma trzydzie-
ści. Musimy wychodzić!
Rok szkolny rozpoczął się trzy tygodnie temu, ale żadne z nich
nie wykazuje nadmiernej radości z tego powodu, przynajmniej nie
o tak wczesnej porze.
Dobrze, to objaw dziecięcej normalności – myślę, uśmiechając
się sama do siebie.
Nico jest najstarszy. Ma jedenaście lat, a to, co w jego wy-
glądzie najbardziej przykuwa uwagę, to duże brązowe oczy. Czę-
sto spuszcza je, trzepocząc długimi rzęsami. W dodatku kiedy się
uśmiecha, robią mu się dołeczki w policzkach – jak w herbatni-
kach. Można by rzec: istna słodycz. Znajomi żartują, że Nico za
dwa, może trzy lata zacznie łamać serca koleżankom. Z początku
może nie będzie to „groźne”, ale potem – kto wie. Jeśli do tego
nadal będzie trenować rugby, jak to robi z ogromnym zapałem od
trzech lat, rzeźbiąc muskulaturę na wzór rzymskiego gladiatora, to
jestem pewna, że dziewczyny będą ustawiać się do niego w kolejce
wcześniej, niż się tego spodziewamy.
Lisa ma siedem lat i chodzi do tej samej co Nico szkoły. Ma
krótkie, czarne włosy – w tej chwili sterczące, każdy w inną stro-
nę. Wygląda uroczo. Cristina (moja siostra) obcięła je latem, żeby
skóra głowy dziewczynki mogła nieco oddychać, nawet w najbar-
dziej upalne dni. W żaden sposób nie odejmuje jej to jednak uroku.
Jest śliczna. To nasza mała
principessa
1
. Zawsze stara się upodob-
nić do którejś z bajkowych księżniczek. Dziś odstroiła się w swoją
ulubioną różową bluzkę z Królewną Śnieżką i spódniczkę w tym sa-
mym kolorze. Jestem pewna, iż mimo tak młodego wieku doborem
strojów mogłaby zadziwić włoskich kreatorów mody.
1
principessa
(wł.) – księżniczka
7
Teraz właśnie Lisa obejmuje mnie w pasie, patrząc na mnie
swymi wielkimi, cudnymi, szafirowymi, ale wciąż zaspanymi oczę-
tami, zdającymi się prosić: „a może dziś byśmy jeszcze zostali
w domu. . . ” Oczywiście nie mogę się na to zgodzić. Choć sama
chętnie poleniuchowałabym jeszcze w łóżku, to zobowiązałam się,
po całym, wspólnie spędzonym weekendzie, odwieźć dziś dzieciaki
do szkoły, najmłodszą zaś do przedszkola. Właśnie. . .
– Sara, pospiesz się! Czekamy już tylko na ciebie!
Jak powiedziałam, jest najmłodsza z rodzeństwa, ale to właśnie
ona, jak nikt inny, potrafi skupiać na sobie uwagę wszystkich do-
okoła. Bóg mi świadkiem, że drugiej takiej próżno szukać. Diabeł
w ciele anioła. Jej buzia – słodka, jak wielkie pudełko czekoladek
Mon Cheri, mówi „przytul mnie”, ale jej główka już kombinuje,
co by tu zmajstrować. Zawsze znajdzie czas na to, by coś zepsuć,
kopnąć albo przewrócić. Potem naturalnie udaje skruchę, tak że
czasem wprost nie sposób się na nią gniewać.
Właśnie obserwuję, jak przytrzymując się poręczy, schodzi po
schodach w naszym kierunku.
– Pospiesz się, Sara! Czekamy jak zwykle tylko na ciebie! –
mówi Nico, który jako pierwszy gotowy jest do wyjścia.
– Przecież idę – odpowiada spokojnie nasza czterolatka.
– Spóźnię się przez ciebie do szkoły – kontynuuje z wyrzutem
chłopiec.
– Ojej. . . – Sara nie wydaje się wzruszona tą uwagą.
– No już, zakładaj szybko buty, bo faktycznie się spóźnimy –
mówię, wciskając jej białego adidasa na nogę. O dziwo, pomaga
mi, zakładając w międzyczasie drugi.
– Gotowi? – pytam, spoglądając na stojące przede mną dzieci.
Kiwają potakująco głowami, po czym każde z nich zakłada na
plecy swój plecak i cała trójka wychodzi przed dom.
– No to w drogę! – zatrzaskuję drzwi mieszkania.
– Zapomniałam wziąć wodę – odzywa się Lisa. – Została przy
wejściu. Cała butelka.
– Zaczyna się! – mówię z wyrzutem. – Lisa, przecież pytałam. . .
Mała wbija wzrok w ziemię, ale już po chwili ożywia się, do-
dając:
8
Kup książkę
– Bo to przez Sarę. Gdyby się pospieszyła, to bym pamiętała. . .
Nie jestem zbyt przesądna, ale podobno wracanie się do miesz-
kania, zwłaszcza w poniedziałek rano, nie wróży niczego dobrego.
Tym razem wolę jednak to niż lament dziewczynki w samochodzie.
Po nerwowym przeszukaniu wszystkich kieszeni kurtki i od-
nalezieniu kluczy, naturalnie w ostatniej z nich, otwieram drzwi
i wchodzę do środka. Zabieram stojącą tuż przy schodach butelkę,
po czym przestępując próg domu, uprzedzam:
– Jeśli ktoś ma coś jeszcze do zabrania, to lepiej, żeby sobie
przypomniał teraz. Macie ostatnią szansę!
Cisza.
– Sara? Lisa? Nico? – upewniam się jeszcze.
– Mamy wszystko! – odpowiada Nico. – Chodźmy wreszcie!
Ponownie zatrzaskuję za sobą drzwi i szybkim krokiem, trzy-
mając za ręce dziewczynki, zmierzam w kierunku zaparkowanego
przed bramą samochodu. Nico już tam na mnie czeka.
Podziwiam go. Jest mały, ale taki uporządkowany i w tej kwe-
stii, muszę przyznać, bije mnie na głowę. Czasem zdarza mu się
coś przeoczyć, w końcu jest jeszcze dzieckiem, ale jeśli chodzi o sio-
stry czy szkołę, jest nadzwyczaj obowiązkowy. Zaskakuje mnie to,
oczywiście pozytywnie, i to tym bardziej, że nie jest rodzonym bra-
tem Sary i Lisy – to znaczy jest tylko po części. Cristina wyszła
dwukrotnie za mąż i on jest dzieckiem z jej pierwszego małżeń-
stwa. Jemu, i słusznie, nie robi to żadnej różnicy, bo czuwa nad
siostrami tak, jakby były dwiema połówkami jego samego. One,
naturalnie, odwzajemniają jego miłość, okazując ją w najbardziej
spontaniczny sposób, jaki istnieje – obdarowują go każdego dnia
niezliczoną ilością buziaków i uścisków.
Niewątpliwie dzieci udały się mojej siostrze. Trzeba jej przy-
znać, że radzi sobie z nimi wyśmienicie, zwłaszcza że opiekę nad
nimi musi łączyć z codzienną pracą i domowymi obowiązkami.
Oczywiście Mario – obecny mąż Cristiny – pomaga jej w tym
zadaniu całym sobą. . . a jest go niemało, jako że od wielu lat bory-
ka się z dużą nadwagą. Pod tymi nadprogramowymi kilogramami
kryje się jednak mężczyzna o gołębim sercu. Pozytywne wrażenie,
jakie zwykle wywiera na ludziach, zawdzięcza wyjątkowo ładnej
9
Kup książkę
(jak na mężczyznę) i sympatycznej twarzy oraz niesamowicie nie-
bieskich oczach, dodatkowo potęgujących ciepło bijące od niego.
Może nadejdzie taki dzień, że i ja znajdę życiowego partnera,
choć po części przypominającego Mario, i wreszcie się ustatkuję.
Czasem wyobrażam sobie siebie z mężem, dziećmi. . . ale zwykle
wtedy dzwoni telefon i już po chwili jestem w drodze na imprezę,
wraz z moimi zwariowanymi przyjaciółmi.
– Ciociu, patrz! Kotek! – wykrzykuje Sara, wyszarpując swą
rękę z mojej dłoni.
Nim zdążam cokolwiek powiedzieć, ona już biegnie w stronę
czarnego futrzaka, czmychającego przed nią na ogrodzenie. Zwie-
rzę jest szybkie i zwinne, ale od razu widać, że nie miało wcześniej
do czynienia z naszą Sarą. Przeraźliwie szamocząc się, usiłuje wy-
rwać swój ogon z rąk oprawcy – na próżno.
– Puść go natychmiast! – krzyczę tak głośno, że Sara aż pod-
skakuje do góry, a kot widząc jedyną dla siebie szansę ucieczki,
wbija pazury w jej przedramię, wspina się na bramę i ucieka dale-
ko, przebiegając mi przy okazji drogę do auta. Czyżby to kolejna
tego dnia zapowiedź pecha? Całą swą uwagę skupiam jednak na
mojej siostrzenicy.
Podbiegam do niej roztrzęsiona.
– Nic ci nie zrobił? Nie ugryzł cię? Nie zadrapał? Pokaż mi się
tutaj natychmiast!
Pospiesznie oglądam nieosłonięte części ciała dziewczynki. Wi-
dzę małe punkciki na ręku, ale na szczęście bez śladów krwi. Poza
nimi kot nie wyrządził jej żadnej krzywdy. Ze wszystkich sił pró-
buję się uspokoić, ale i tak daję upust zdenerwowaniu:
– Nie wolno dotykać obcych zwierząt! Rozumiesz? – potrząsam
ją lekko za ramię. – To nie nasz kot i nie wiemy, czy jest chory czy
nie, dobry czy zły! – Serce bije mi coraz szybciej.
W głowie tworzę najbardziej drastyczne scenariusze tego, co
mogło się jej przytrafić. Jakbym wytłumaczyła Cristinie, że przez
moją nieuwagę jej córka została zarażona wścieklizną lub inną cho-
robą, ma na twarzy bliznę do końca życia lub wydłubane oko? Mo-
że to śmieszne, ale w tej chwili każde z tych zdarzeń wydaje mi się
jednakowo prawdopodobne. Nie lubię kotów i może właśnie stąd
10
Kup książkę
biorą się teraz te moje pesymistyczne wizje. Chyba w dzieciństwie
nasłuchałam się zbyt wielu historii. . .
Sara zwiesza głowę w geście „obrażenia”, bynajmniej nie skru-
chy, ale przynajmniej nie robi problemów z wejściem do samocho-
du, więc. . . może uda się przetrwać drogę do szkoły.
Włoskie ulice, zwłaszcza w centrum miasta, różnią się od tych
w pozostałej części Europy, po których miałam okazję poruszać
się samochodem. Choć na nas – Włochach – nie robią żadne-
go wrażenia, to trzeba przyznać, że wymagają wyjątkowo dobrej
znajomości miasta i niemalże cyrkowych umiejętności kierowania
pojazdem. Drogi są zwykle bardzo wąskie i kręte, a w dodatku
usiane przeróżnymi znakami, na które przeciętny Włoch nie zwra-
ca najmniejszej uwagi To sprawia, że na każdym kroku spotykać
można pojazdy mknące pod prąd. Najważniejsze jest bowiem do-
tarcie do celu, a to, że przy okazji złamie się parę przepisów. . .
co tam. Usprawiedliwienie jest zawsze to samo – przecież wszyscy
tak robią.
Co ciekawsze, nawet tutejsza „drogówka” nie reaguje zbyt agre-
sywnie na łamanie przepisów. Może to i lepiej (dla nich i dla nas),
w przeciwnym razie musiałaby zatrzymywać praktycznie każdy
samochód, a tak jedynie grozi palcem „niedzielnym kierowcom”.
Oczywiście takie postępowanie jest praktykowane w stosunku do
aut z włoskimi rejestracjami. Niechby tylko jakiś zagubiony Fran-
cuz zapomniał włączyć światło zmiany kierunku zjeżdżając z ron-
da. Oj, biada mu wtedy! Nasza, zawsze elegancko ubrana, policja
drogowa niewątpliwie wychwyci go swym czujnym okiem i z całą
pewnością zadba, by podróż po Włoszech na wieki zapadła w pa-
mięci tego delikwenta.
Tak więc ja, dokładnie o siódmej czterdzieści, wbijam się w ty-
powy miejski ruch. Mieszkam w Rovigo, w północnym rejonie
Włoch, zwanym „po naszemu”
Veneto
(Wenecja Euganejska). Nie
jest to duże miasto, więc i korki o tej porze są mniejsze, co nie-
wątpliwie różni je od Bolonii, Rzymu czy Neapolu, ale ma swój
niepowtarzalny urok, jak każde z wcześniej wymienionych. Nie ma
tu tego charakterystycznego dla wielkich, przepełnionych ludno-
11
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin