Siwobrody - Brian W. Aldiss.pdf

(756 KB) Pobierz
BRIAN W. ALDISS
SIWOBRODY
Przełożyła Agnieszka Jacewicz
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 2003
Pisałem to z miłością do
Clive’a i Wendy
Mając nadzieję, że kiedyś
Zrozumieją historię, którą kryje ta historia.
Rozdział pierwszy – Rzeka: Sparcot
Zwierzę przemykało wśród połamanych trzcin. Nie było samo; za nim podążała jego
towarzyszka, której śladem szło pięcioro młodych, ochoczo przyłączając się do polowania.
Gronostaje przepłynęły strumień. Wydostały się już z zimnej wody na brzeg i
przedzierały się przez sitowie. Tułowia trzymały płasko przy ziemi, wyciągając w górę szyje.
Młode naśladowały ojca. Rodzic z okrutnym głodem przyjrzał się królikom kicającym
nieopodal w poszukiwaniu pożywienia.
Dawniej były tu pola, ale, zaniedbane, porosły chwastami. Te, zanim zginęły, zagłuszyły
zboże. Potem przemknął tędy ogień, paląc osty i wysokie trawy. Króliki, chętnie żywiące się
niską roślinnością, wprowadziły się tu szczypiąc świeże, zielone pędy przebijające spod
warstwy popiołu. Kiełkujące rośliny, którym udało się przetrwać proces przerzedzania, miały
mnóstwo miejsca i wyrosły na sporej wielkości młode drzewa. Ponieważ króliki lubią otwartą
przestrzeń, ich liczebność zmalała i z czasem wróciła tu trawa. Teraz w cieniu rozrastającego
się lasu bukowego gryzonie znowu przerzedzały jej kępy. Nieliczne zajęczaki miały
zapadnięte boki.
Coś je niepokoiło. Jeden z nich dostrzegł paciorki bacznych oczu wśród sitowia.
Błyskawicznie rzucił się w poszukiwaniu schronienia. Pozostałe poszły za jego przykładem.
Dorosłe gronostaje natychmiast ruszyły za nimi, jak dwa brunatne cienie mknące przez
otwartą przestrzeń. Króliki piorunem skryły się w norach. Gronostaje puściły się w pogoń, nie
przystając nawet na chwilę. Mogły iść wszędzie. Świat – ten maleńki fragment świata –
należał do nich.
Kilka mil dalej, pod tym samym, poszarpanym, zimowym niebem, na brzegach tej samej
rzeki, gęstwinę drzew wycięto. Na zalesionych terenach nadal dało się dostrzec ślady
dawnych granic. Teraz nie miały już znaczenia, więc z każdym rokiem zacierały się coraz
bardziej. Duże drzewa, których gałęzi wciąż się trzymały zbrązowiałe liście, wyznaczały
szlak dawnych żywopłotów oddzielających splątaną roślinność na niegdysiejszych polach.
Rosły tu jeżynowe krzewy, niczym zardzewiały drut kolczasty wyżynające sobie drogę ku
środkom pól, a także olchy, kłujące krzaki dzikiej róży i prężne młode drzewka. Na brzegu
wydartej lasowi polany niepokorne żywopłoty służyły jako bariera powstrzymująca
roślinność przed wdarciem się poza szeroki, nierówny łuk. Chroniły obszar kilkuset akrów,
którego najdłuższą granicę wyznaczała rzeka.
Teren ograniczony tym niezgrabnym częstokołem patrolował stary mężczyzna ubrany w
zgrzebną koszulę w pomarańczowe, zielone, czerwone i żółte pasy. Ta koszula była jedynym
kolorowym elementem posępnego krajobrazu. Uszyto ją z płótna leżaka.
W nierównych odstępach, barierę roślinności przecinały ścieżki wydeptane w poszyciu.
Nie wiodły daleko, kończyły się przy prymitywnych latrynach z wykopanymi w ziemi
dołami, które przykryto brezentem lub drewnianymi listwami. Tak wyglądały toalety wioski
Sparcot.
Sama osada leżała nad rzeką, pośrodku polany. Na przestrzeni stuleci budynki
wznoszono, a raczej przypadkowo gromadzono na planie litery „H”, której poprzeczna belka
wiodła na kamienny most spinający oba brzegi rzeki. Most nadal istniał, ale prowadził jedynie
ku zaroślom, w których mieszkańcy osady zbierali drzewo na opał.
Z dwóch przecinających wioskę dłuższych szlaków, drogę biegnącą bliżej rzeki
zbudowano dawniej wyłącznie na użytek mieszkańców osady. I nadal tak było: jej odnoga
wiodła do starego młyna wodnego, w którym mieszkał Duży Jim Mol, przywódca Sparcot.
Druga droga niegdyś pełniła rolę głównej. Teraz na granicy zabudowań rozchodziła się we
wszystkich kierunkach ku ograniczonej krzaczastym częstokołem puszczy. Tam stawała się
coraz cieńsza, jak wąż w gardle krokodyla i ginęła przygnieciona ciężarem ściółki.
Wszystkie domy w Sparcot były zaniedbane. Niektóre czas zmieniał w ruiny, inne już
wyglądały jak opuszczone gruzowiska. Mieszkało tu sto dwanaście osób. Żadna nie urodziła
się w osadzie.
Przy skrzyżowaniu dróg stał kamienny budynek pełniący niegdyś rolę poczty. Z okien na
piętrze po jednej stronie widać było most, a po drugiej ziemię uprawną, za którą ciągnęły się
lasy. Tutaj mieściła się obecnie strażnica osady, a ponieważ Jim Mol zarządził całodobowe
trzymanie straży, w pomieszczeniu stale ktoś przebywał.
W pustej izbie znajdowały się trzy osoby. Stara kobieta, która już dawno przekroczyła
granicę osiemdziesięciu lat, przysiadła przy piecu na drewno, nucąc coś i kiwając głową.
Dłonie wyciągnęła w stronę ognia, na którym w cynowym półmisku podgrzewała gulasz. Tak
jak pozostali, szczelnie opatuliła się dla ochrony przed zimowym chłodem, którego piecyk nie
był w stanie pokonać.
Prócz niej w izbie znajdowali się dwaj mężczyźni. Jeden z nich wyglądał sędziwie, ale w
jego oczach nadal czaił się blask. Leżał na sienniku na podłodze, bezustannie rozglądając się
wokół. Wpatrywał się w sufit, tak jakby próbował zrozumieć sens pęknięć albo gapił się na
ściany, poszukując rozwiązania zagadki plam wilgoci. Na zarośniętej twarzy o rysach ostrych
jak u gronostaja, malowała się irytacja, bo nucenie starej kobiety działało mu na nerwy.
Tylko trzeci obecny w strażnicy człowiek pozostawał czujny, jak na strażnika przystało.
Był solidnie zbudowany, pięćdziesięciokilkuletni, bez wydatnego brzucha, ale nie tak
wychudzony jak jego towarzysze. Siedział na skrzypiącym krześle przy oknie, trzymając
strzelbę przy boku. Czytał książkę, ale często podnosił głowę i spoglądał przez okno. Za
którymś razem dostrzegł strażnika w kolorowej koszuli. Mężczyzna nadchodził od strony
pastwisk.
– Idzie Sam – odezwał się, odkładając książkę na bok. Nazywał się Algi Timberlane.
Miał gęstą, siwiejącą brodę, która spływała mu prawie do pępka, gdzie ucięto ją w linii
prostej. Przez tę brodę zwano go Siwobrodym, choć żył w świecie samych siwobrodych. Przy
niemal łysej czaszce zarost wydawał się tym bujniejszy, a jego gęstwina, mocno przetykana
kępami włosów czarnych u góry i blaknących nieco niżej, przykuwała uwagę w świecie ludzi,
których nie było stać na innego rodzaju ozdoby.
Na dźwięk jego głosu kobieta przestała nucić, nie dając żadnego innego znaku, że go
usłyszała. Mężczyzna odpoczywający na sienniku usiadł i położył dłoń na leżącej przy boku
pałce. Zmarszczył brwi i wytężył wzrok, spoglądając na głośno tykający zegar na półce, po
czym mrużąc oczy popatrzył na swój zegarek. Mocno zniszczony czasomierz, pamiątka po
dawnym świecie, był najcenniejszą rzeczą, jaką Towin Thomas posiadał, choć mechanizm nie
działał już od ponad dekady.
– Sam za wcześnie schodzi z warty, pospieszył się o dwadzieścia minut – powiedział. –
Stary chytrus. Pewnie zgłodniał, patrolując granice. Lepiej pilnuj gulaszu, Betty. Wolałbym
być jedynym, który od twego żarcia dostanie niestrawności.
Betty pokręciła głową. W równym stopniu przypominało to nerwowy tik, co zaprzeczenie
słowom mężczyzny z pałką. Kobieta trzymała dłonie nad ogniem i patrzyła przed siebie.
Towin Thomas podniósł pałkę i sztywno wstał na nogi, opierając się o stół. Podszedł do
stojącego przy oknie Siwobrodego i spojrzał przez brudną szybę, po czym przetarł ją
rękawem.
– To jak nic Sam Bulstow. Jest tylko jedna taka koszula.
Sam Bulstow szedł zaśmieconą ulicą. Gruz, popękane dachówki i śmieci leżały na
chodnikach; szczaw i koper – zdławione zimowym chłodem – kiełkowały spomiędzy
potrzaskanych kratownic. Sam kroczył środkiem drogi. Od lat korzystali z niej wyłącznie
piesi. Przy poczcie mężczyzna skręcił, a obserwujący usłyszeli jego kroki na deskach podłogi
na dole. Obojętnie przysłuchiwali się przedstawieniu, jakie towarzyszyło jego wspinaczce na
górę: jękom surowych desek stopni, skrzypieniu poręczy pod szorstką dłonią, którą właściciel
pomagał sobie, wchodząc na piętro i chrypiącym westchnieniom płuc wytężających się z
każdym krokiem.
W końcu Sam pojawił się w drzwiach strażnicy. Krzykliwe pasy koszuli użyczały
odrobiny koloru białemu zarostowi na jego szczęce. Przez chwilę przybysz przyglądał się
pozostałym. Wsparty o framugę drzwi próbował złapać oddech.
– Przyszedłeś za wcześnie, jeszcze nie pora na obiad – powiedziała Betty nie odwracając
Zgłoś jeśli naruszono regulamin