Frey Danuta - Ostatni rejs 'Korala'.pdf

(664 KB) Pobierz
Danuta Frey
OSTATNI REJS
„KORALA”
Rozdział 1
Dopiero trzecia nad ranem. Wczesny, szary
świt,
lecz w tym niewielkim, nadbałtyckim porcie
– ożywiony, chociaż zwyczajny o tej porze ruch. Szurając wysokimi gumiakami zbliżają się
rybacy. We wciśniętych na głowę beretach idą powoli, stawiają stopy szeroko, niespiesznie,
choć kutry czekają. Warczą silniki, z których dobywa się niebieskawy dym spalin. W
powietrzu krążą mewy.
Obok innych stoi w portowym basenie niewielki stateczek, dawny kuter „Neptun”,
gotów do wyjścia w morze. Wśród jego załogi – znani, doświadczeni płetwonurkowie:
komendant Hufca OHP – Konstanty Łuniewski, oficer marynarki handlowej na m/s
„Albatros„ –
Michał
Sobol,
lekarka
– Ewa Sobol
oraz
pracownik zakładów
gastronomicznych – Henryk Adamiak. Wszyscy mają na swym koncie wiele podwodnych
wypraw, uwieńczonych powodzeniem. To oni właśnie wydobywali na powierzchnię
zachowane resztki zabytkowego statku z piętnastego wieku, na który natrafiono przypadkowo
na dnie Bałtyku. Oni badali następny historyczny wrak: szwedzki statek z królewskiej floty
Gustawa Adolfa, zatopiony podczas bitwy morskiej pod Oliwą.
Obecnie wyruszają na spotkanie kolejnej podmorskiej przygody; na penetrację
ogromnego, zatopionego kolosa – wraku słynnej „Elisabeth”. Była to ongiś jedna z
największych pływających jednostek III Rzeszy. Zwodowana jako statek turystyczny dla
organizacji „Kraft durch Freude” w roku 1937 w Hamburgu miała aż dziewięć pokładów i
mogła zabierać równocześnie tysiąc pięciuset pasażerów oraz czterystu członków załogi. W
styczniu 1945 roku „Elisabeth”, przekształcona w transportowiec, opuściła Królewiec z
około pięcioma tysiącami uciekinierów z ówczesnych Prus Wschodnich oraz z ich dobytkiem.
Ale czy jedynie z nimi?
Do dziś krążą pogłoski,
że
w jej ładowniach znajdowały się nie tylko kosztowne
depozyty, lecz również i słynna „Bursztynowa Komnata”. To niepowtarzalne arcydzieło,
zrabowane z pałacu w Carskim Siole w Związku Radzieckim, zaginęło podczas zawieruchy
wojennej.
W obie ładownie „Elisabeth” uderzyły torpedy. Jej pokłady pozawalały się wskutek
eksplozji, a statek, zatopiony na Bałtyku przez łódź podwodną w styczniu 1945 roku, leży
obecnie na głębokości około czterdziestu pięciu metrów pod lustrem wody. Ze względu na
rozmiary oraz zniszczenia jest trudny do penetracji. Zachowały się jednakże dawne plany i
nimi właśnie zamierzają się obecnie posłużyć płetwonurkowie.
„Neptun” wypływa. Rozbija dziobem wodę, pryska na wszystkie strony kroplami.
Morze wokół niego jest ciemnozielone. Mija latarnię morską, opuszcza ostrogę mola,
eskortowany przez stado krzykliwych mew.
Wschodzi słońce. Michał Sobol, który jest zapalonym filmowcem amatorem, nie
wypuszcza z rąk kamery. Kieruje jej obiektyw na oddalający się, niknący port.
„Neptun” obiera kierunek Nord-Ost-Ost. Z każdym metrem bliżej do miejsca
zatopienia „Elisabeth”, oznakowanego obecnie dużą, czerwoną boją.
Płetwonurkowie wkładają swoje czarne, piankowe, ocieplane skafandry; ostatni raz
sprawdzają sprzęt. Niebawem zanurzą się w toń Bałtyku. Michał Sobol ustawia kolegów na
pokładzie do pamiątkowego ujęcia. Znowu terkocze kamera.
Na morzu już kołysze się boja. Tu właśnie spoczywa na piaszczystym dnie wrak
„Elisabeth”. Czy ekipa płetwonurków z klubu podwodnego dokona jakichś nowych,
rewelacyjnych odkryć? Czy natrafi na
ślad
„Bursztynowej Komnaty”?
Artykuł nosił tytuł:
Na spotkanie podwodnej przygody. Gdzie jest „Bursztynowa
Komnata?”
Piotr Willner przeczytał go uważnie na tarasie własnej willi, wybudowanej
niedaleko Nicei, na francuskiej Riwierze nad Morzem
Śródziemnym,
na stromym zboczu,
gdzie kwitły rododendrony, drzewa pomarańczowe i glicynie.
Tego trzydziestopięcioletniego obecnie bruneta los obdarzył sportową sylwetką oraz
tak zwaną męską, mocną twarzą, z którą znakomicie mógłby reklamować najnowsze marki
samochodów,
papierosów,
koniaków
względnie
innych
rozkoszy
konsumpcji.
W
rzeczywistości, o ile cokolwiek kiedykolwiek zachwalał, to tylko własne projekty, ponieważ z
zawodu był architektem. Przed ośmiu laty wyjechał z Polski do Francji i tam już pozostał.
Decyzja ta stanowiła właściwie wynik splotu przypadków.
W Paryżu Willner dostał się do jednej z licznych tutaj prywatnych firm projektowych,
której właścicielem był monsieur Patin. Pan Patin miał córkę, Anette, ta zaś dość często
odwiedzała ojca w firmie, gdzie naciągała go przy okazji na mniej lub więcej franków. Od
pewnego czasu sprawiała poza tym rodzicom pewne kłopoty. Monsieur Patin coraz
energiczniej protestował przeciwko włóczeniu się córki po podejrzanych lokalach z równie
podejrzanymi typami, wśród których trafiali się brodaci, nie myci niechluje o długich,
tłustych włosach i powolnych ruchach, osobnicy z głowami ogolonymi do skóry nie licząc
mysiego warkoczyka lub wąsaci kudłacze z gitarami. Jednakże protesty padały w próżnię, nie
skutkowały. A ponieważ panowała wówczas moda na hippiesów, kontestację, narkotyki,
komuny i lewaków, pan Patin nie miał dosłownie chwili spokoju. Kiedy zaś policja zabrała
któregoś dnia jego latorośl z seansu narkotycznego, zapłacił nie tylko pokaźną grzywnę, lecz i
odbył nader nieprzyjemną rozmowę z komisarzem. Komisarz przedstawił mu przyszłość
Anette w tak ciemnych barwach,
że
pan Patin niemal nie miał odwagi, by o niej myśleć.
Musiał jednakże coś postanowić.
Podczas bezsennych nocy sapał, kręcił się, przewracał z boku na bok, wstawał, zapalał
nocną lampkę i papierosa.
Żona
beształa go bez przekonania.
Po wielu debatach, kłótniach i sprzeczkach, podczas których oboje wzajemnie zwalali
na siebie winę za złe wychowanie córki, zgodnie postanowili,
że
Anette trzeba jak najszybciej
wydać za mąż, gdyż tylko wtedy się ustatkuje. Skąd wziąć jednak odpowiedniego, na dodatek
akceptowanego przez córkę kandydata?
Piotr Willner poznał Anette przypadkowo, w firmie. Usłyszał odgłos hamującego
samochodu, wychylił się przez okno i ujrzał małe,
żółte
renault, z którego wyskoczyła
nieduża, smagła, młoda kobieta w pantoflach na bardzo wysokim obcasie. Weszła do biura po
to, aby się dowiedzieć,
że
pana Patin nie ma, ponieważ wyjechał niedawno razem ze swoim
klientem w okolice Ponthierry, na południe od Paryża.
Anette, gdyż ona to właśnie była, nie taiła rozczarowania, więcej – złości, którą
wyładowała na sekretarce papy. Ta zaś serdecznie nie cierpiała jego córki, więc odpowiadała
równie arogancko. Ich głosy dochodziły z sekretariatu do pokoju projektantów, znajdującego
się tuż w sąsiedztwie.
W pewnym momencie dialog urwał się ku rozczarowaniu tych wszystkich, którzy mu
się przysłuchiwali z tajoną uciechą, a otworzyły drzwi. Głowy szybko pochyliły się nad
rajzbretami, jedynie Willner postąpił inaczej. Bez skrępowania otaksował jedyną latorośl
domu Patin od stóp do głowy. Uznał,
że
jest niebrzydka, a już na pewno zgrabna. Miała nogi i
biodra bez zarzutu, choć piersi mogłyby być trochę większe.
Mademoiselle Patin zauważyła oczywiście to spojrzenie, w jej dużych, ciemnych
oczach odbiło się zainteresowanie. Szybkim krokiem podeszła do Piotra, który umoczył
redisówkę w czarnym tuszu i udał pochłoniętego pracą. Ruchem głowy wskazała rozpięty
brystol.
– Co to?
– Projekt bungalowu dla niejakiego pana Marineaux – odparł. – Zna go pani?
Rozwlekle zaczął objaśniać mniej lub bardziej istotne detale. Anette słuchała, jak się
wydawało, bardzo pobieżnie, skoro niespodziewanie wtrąciła zupełnie nie na temat:
– Pan nie jest Francuzem?
Willner zaczerwienił się bezwiednie. Wkładał tak wiele wysiłku w możliwie
najpoprawniejszą wymowę,
że
poczuł się nieledwie urażony. Anette jednak kontynuowała:
– Niech pan tylko nie zdradza, skąd pan jest i jak pan się tu znalazł – powiedziała. –
Sama zgadnę. Czechy?
Zaprzeczył.
– Rosja? Nie! Rosja nie! Coś innego! Wiem! Pologne, Polonais, tak? Pan z Polski?
Tym razem przytaknął.
Prawie wykrzyknęła:
– Wspaniale! Cudownie! Nigdy dotąd nie znałam Polaka! Niech mi pan opowie, jak u
was jest, bo u nas słyszy się czasem takie różne rzeczy...
– Chętnie, jeśli pani się da zaprosić wieczorem, na przykład na wino.
Po krótkim wahaniu zgodziła się i zaproponowała niewielką kawiarenkę w pobliżu
wieży Eiffla i Pól Marsowych. Umówili się po drugiej stronie Sekwany, pod fontannami
Trocadero.
Wieczorem, gdy się spotkali, Anette miała na sobie białą, lekką, powiewną sukienkę,
w której wyglądała wiotko i nierealnie.
Minęli zwykłe tu tłumy turystów, ale nie weszli do wnętrza kawiarni. Ulokowali się na
ulicy, pod parasolem z napisem „Cinzano”. Jedli lody, pili lemoniadę, zimną wodę Perrier i
wino. Pod wpływem alkoholu Anette rozgadała się. Opowiadała o swoim dotychczasowym
życiu,
dodając,
że
jest nudne. Piotr nie oponował, choć chętnie by się z nią zamienił,
przynajmniej pod względem materialnym.
Wracali piechotą, bulwarem nad Sekwaną, obok placu Inwalidów aż do pałacu
Bourbonów. Od rzeki wiał lekki wiatr. Po rozjarzonym Place de la Concorde bez przerwy
sunęły samochody. Zza drzew wyłaniała się masywna bryła Luwru.
Willner wierzył,
że
ów spacer przez nocny Paryż sprawia przyjemność nie tylko jemu,
lecz i Anette. Wkrótce przekonał się o swej omyłce.
W ogrodach Tuileries Anette usiadła na kamiennej balustradzie nad stawem, zrzuciła z
nóg uplecione z pasków sandały i z westchnieniem ulgi zanurzyła stopy w wodzie. Następnie
nabrała jej w obie dłonie, opryskała siebie i Piotra.
Śmiała
się, gdy strząsał krople,
śmiała
się
jednak i wówczas, gdy ją pocałował.
– Dziwna z ciebie dziewczyna – zawyrokował. Sięgnął po papierosy, poczęstował
Anette. Przez dłuższą chwilę palili w milczeniu.
– Ty jesteś dziwny! Prawdziwie romantyczny Polonais! Czy u was wszyscy tacy?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin