Edigey_Jerzy_-_Zbrodnia_w_poЕ‚udnie.doc

(747 KB) Pobierz
Jerzy Edigey

Jerzy Edigey

Zbrodnia w południe

 

Rozdział I

Tylko w niedzielę

Pierwszy przyszedł Zygmunt. Zresztą jak zwykle. Na jego widok kelnerka w barwnym stroju dawnych mieszczek szczecińskich uśmiechnęła się i spytała:

- Dostawiamy drugi stolik?

- Bo ja wiem? - zastanowił się przybyły. - Ostatnio jakoś mało nas się zbiera. Przeczuwam, że pewnego dnia będę tutaj sam tkwił.

- Teraz, jak tylko nadejdzie niedziela, to leje od rana do nocy. Nie każdemu chce się wyjść z domu w taki dzień jak dzisiaj. Psa by nie wygonił.

- A - w piątek - zauważył Zygmunt - było tak ładnie! Zupełnie nie listopad, lecz początki maja. Za to w święto deszcz ze śniegiem.

- O, już idzie panna Krysia - kelnerka znała doskonale wszystkie dziewczęta i chłopców, którzy zawsze w niedzielę zajmowali przed południem ten sam stolik, położony w samym kącie sali, z pięknym widokiem na płynącą w dole Odrę. Kelnerka pracowała w kawiarni Zamku Szczecińskiego już czwarty rok i wiedziała, że w niedzielę pojawi się choć troje z tej paczki. A często zjawiało się ich tyle, że trzeba było zestawiać trzy stoliki. Nie byli to goście, którzy dadzą dużo zarobić lokalowi i obsłudze. Przeciwnie, mała czarna była tu najczęstszym zamówieniem. Niekiedy zjawiały się ciastka, rzadziej kieliszek wina. Chyba na jakąś specjalną uroczystość - jak imieniny.

Ale za to młodzi goście byli weseli. Obsługując ten kąt sali, kelnerka zawsze uśmiała się do łez. Przychodzili jednakże wyłącznie w niedzielę. Siedzieli od jedenastej do drugiej. O tej porze wielka sala kawiarni i tak świeciła łysinami wolnych stolików.

Po Krysi przyszedł Stach. Zaraz po nim zjawił się Mietek.

Wszyscy mieszkali w okolicy Placu Grunwaldzkiego: na Buczka, Jaromira, Alei Jedności Narodowej, Jagiellońskiej czy Wielkopolskiej. Chodzili razem najpierw do powszechniaka, później wylądowali w tej samej klasie w liceum. Jeszcze w szkole podstawowej chłopcy utworzyli coś w rodzaju klubu czy tajnego związku - nazywali siebie „Nasza maszoperia”. Wiadomo, Szczecin - choć nie leży nad morzem - jest portem morskim i wszelkie nazwy wywodzące się z tradycji marynarskich lub rybackich nie brzmiały tutaj obco.

Ani się spostrzegli, kiedy w ich życiu nastał pierwszy wielki dzień - rozdanie matur. Zbiegło się to jakoś z odbudową północnego skrzydła Zamku Szczecińskiego i otwarciem w dawnych salach rycerskich pierwszej w tym mieście wielkiej kawiarni z prawdziwego zdarzenia. Więc z maturami w kieszeni cała paczka powędrowała na zamek, by tu, przy butelce wina, godnie uczcić zdobytą „dojrzałość”.

Któryś z nich, bodajże Stach, rzucił wtedy projekt, żeby zawsze w niedzielę spotykać się na zamku przy tym samym stoliku. Projekt przyjęto z entuzjazmem i co dziwniejsze - wykonano. Minęło już przeszło trzy lata, a paczka dotrzymywała sobie wierności. Wprawdzie tylko w niedzielę, ale zawsze w tym dniu w kącie sali można było spotkać jeżeli nie całą dziewiątkę, to w każdym razie jej większość. A przecież najgorętsze nawet przyjaźnie szkolne szybko zazwyczaj rozwiewa czas.

Przychodzili tutaj sami albo w towarzystwie. Dziewczęta przyprowadzały i prezentowały „paczce” chłopców, z którymi aktualnie „chodziły”. Koledzy z paczki chwalili sic dziewczętami, które, jak im się zdawało, „poderwali” - choć wiemy, że najczęściej jest odwrotnie. Pułapka wprawdzie nie biega za myszami, ale przecież to pułapka łapie myszy...

- Mało nas dzisiaj - zauważyła Ewa witając się z siedzącymi przy stoliku.

- Taka psia pogoda - stwierdził Mietek.

- Danka na pewno nie przyjdzie. Nie będzie się jej chciało tłuc w taki deszcz z Żydowic - dodała Krysia.

- Ale Jaś mógłby przywlec się z Jagiellońskiej.

- Chyba to on - Ewa słynęła w szkole z najlepszego wzroku w całej klasie. Stojąc przy tablicy bez trudu odczytywała ściągi w czwartym rzędzie ławek. - Mignął mi przed chwalą w szatni.

Dziewczyna nie myliła się. Za chwilę Jaś szedł do nich po marmurowej posadzce sali, prowadząc swą flamę Elżbietę.

- Hanka znowu nie przyjdzie - stwierdziła Ewa.

- Wiadomo. Opłakuje Andrzeja - złośliwie rzucił Zygmunt.

- Daj spokój! - rozgniewała się Krysia.

- A swoją drogą - powiedział Stach - ten Andrzej to skończona świnia.

- Gorzej niż świnia. Po prostu tchórz i łajdak - dołożyła Ewa.

- Trzy lata chodził z Hanką. Byli nierozłączni. Zawracał głowę dziewczynie. A potem skończył Politechnikę, wyjechał na Śląsk i nie raczył nawet słówka napisać, chociaż się wytłumaczyć.

- Co tu można się tłumaczyć - Zygmunt był nieprzejednany. - Łobuz i tyle.

Mnie on nigdy się nie podobał. Od początku nie ukrywałam, że go nie lubię. Zupełnie do nas nie pasował.

- Przecież Hanka przyprowadzała go prawie co niedzjela - uśmiechnął się Stach - a czy ktokolwiek wypił choć małą kawę na jego rachunek?

- To on pił na nasz! Pamiętacie? Nigdy nie miał drobnych i Hanka zawsze za niego płaciła.

- W ubiegłym roku z okazji jego imienin Hanka też zapłaciła za całe wino i za torty. Bo Andrzejek „zapomniał” wziąć pieniędzy z domu! Ciekawe, czy jej zwrócił?

- A przecież nie powodziło mu się źle. Miał stypendium. Z domu dostawał paczki i forsę.

- Jego ojciec jest kierownikiem tartaku w Koszalińskiem. Andrzej był zawsze najlepiej z nas ubrany.

- A matka Hanki jest tylko urzędniczką w Radzie Miejskiej. U nich się nie przelewa. Gdyby nie to, że matka wszystko Hance sama szyje...

- Wiesz, muszę Hankę poprosić, żeby mi jej mama uszyła sukienkę. Kupiłam wełenkę. Bardzo ładna. Po sto siedemdziesiąt złotych za metr.

- Jaka? - zainteresowały się pozostałe dziewczęta.

- W kolorze ciemnego wina z białym włoskiem. Bardzo ładna. Pokażę wam. Specjalnie przyniosłam - Krysia sięgnęła do dużej torby i wyjęła paczkę w szarym papierze.

- Świat się kończy - zauważył Zygmunt - z kawiarni robią rewię mody.

- Zrób garsonkę. Starczy? Wciętą w talii - radziła Ewa przykładając materiał do swojej figury.

- Myślisz, że dobrze mi będzie?

- Tylko garsonka - Stach powiedział to z miną człowieka” który całe życie decydował o kreacjach mody.

- Chciałabym, żeby uszyła mama Flanki. Hanka ma niewiele rzeczy, a ubrana jest najlepiej z nas wszystkich.

- Bo stroiła się dla swojego Jędrusia. Głupia była. Miała czas dobrze go poznać i musiała wiedzieć, że to tak się skończy.

- Przestańcie pytlować, to coś wam powiem. Nie można do iść do słowa, kiedy zaczynacie o tych waszych ciuchach.

- No wiesz, Mietek! - Ewa zamilkła, udając obrażoną.

- Wczoraj na Politechnice widziałem... Andrzeja.

- Ooo!

- Tak, Andrzeja - przytaknął Mietek rad z efektu swoich słów - szedłem na wykład, a on stał przed dziekanatem.

- Rozmawiałeś z nim?

- Nie. Spieszyłem się na wykład. Tylko się przywitaliśmy. Ubrany jak lord Gallux. Nowy, czarny płaszcz prosto z komisji, za trzy tysiące. Koszulka i krawat w najlepszym gatunku, garniturek jak spod igły. Słowem pan inżynier całą gębą.

- Widzicie, tak go obmawialiście, a on przyjechał do Hanki - Elżbieta w ogóle nie znała Andrzeja.

- Do Hanki? - ironicznie roześmiał się Zygmunt. - Trzymam zakład, że ona nawet nie wie o jego pobycie w Szczecinie. Pewnie odbierał dyplom z uczelni albo przyjechał na rozmowę do profesora, bo przecież mówił, że chce robić doktorat.

- O, jest Hanka - Ewa jak zwykle pierwsza zauważyła nowego przybysza. - Zdałaś kolokwium? - pytała już z daleka.

- Nareszcie zdałam, ale tylko na trójkę.

- Grunt, że masz spokój - Hanka i Krysia razem chodziły na czwarty rok medycyny.

- Zepsuł mi cały indeks.

- Jest się czym przejmować - roześmiał się Mietek - U mnie w ogóle więcej trój niż czego innego. Byle zaliczyć. Reszta nieważne.

- W naszej kamienicy popełniono wczoraj morderstwo! - Hanka usiadła pomiędzy Zygmuntem i Stachem.

- Coś ty... Przy Buczka? Pod dziewiętnastym?

- Tak. Na tej samej klatce schodowej, gdzie mieszkam. Tylko na pierwszym piętrze. Ktoś zabił panią Rosińską. Matkę Legatowej.

- Ten Legat pracuje w „Wulkanie”?

- Ma czerwonego wartburga?

- Ona taka tęga blondynka? Ile razy szłam do ciebie, zawsze ją spotykałam na schodach.

- To nie ją zabito. Jej matkę. Nauczycielkę z Goleniowa.

- Na śmierć? Dlaczego?

- Czy złapano mordercę?

- Chyba w nocy?

- Dajcie pokój - zauważył Zygmunt - w ten sposób niczego się nie dowiemy. Niech Hanka opowie od początku.

Rozdział II

Musisz się tym zająć, Hanka!

Oznaczona numerem dziewiętnastym posesja przy ulicy Buczka to duża, pięciopiętrowa kamienica w pobliżu Placu Odrodzenia. Na parterze są dwa sklepy i piwiarnia, a od podwórza mieści się prywatna piekarnia. Frontowa Watka schodowa tej kamienicy ma szerokie schody z białego marmuru, tu i ówdzie nadgryzione zębem czasu. Drzwi prowadzące do mieszkań mają przemyślnie kute w mosiądzu klamki. Dzwoni się do mieszkań, podnosząc metalowy wieniec trzymany w pysku przez lwa. Sufity mieszkań, jak i klatki schodowej, zdobne są gipsowymi stiukarni.

To wszystko świadczy, że dom ten budowano pod koniec dziewiętnastego wieku, w epoce panowania stylu zwanego secesją, a przeznaczono go na lokale dla bogatego kupiectwa i lepiej zarabiającej klasy urzędniczej.

Stosunkowo bez większego szwanku dom przetrwał burzę wojenną. Od czterdziestego piątego roku zapełnił się nowymi lokatorami - od parteru aż po dach. Tutaj właśnie, na czwartym piętrze, w mieszkaniu przerobionym później z pięciopokojowego lokalu, mieszkała w pokoju z kuchnią pani Wróblewska, wdowa pa aptekarzu, wraz z córką, Hanką.

Tutaj też do dużego mieszkania na pierwszym piętrze wprowadził się w dwa lata po wojnie inżynier Józef Legat. Najpierw pracował w jakiejś spółdzielni, a kiedy ruszyła odbudowa stoczni „Wulkan”, tam się przeniósł. Inżynier był widocznie dobrym fachowcem i miał głowę na karku, bo szybko awansował i po paru latach został kierownikiem jednego z oddziałów produkcyjnych stoczni. Zarabiał dobrze, a nawet uchodził za bogatego człowieka. Przed czterema laty kupił sobie auto - czerwonego „wartburga.

Legatowie mieli trójkę dzieci. Kiedy najmłodszy synek skończył siedem lat i poszedł do szkoły, Janina Legatowa wróciła do pracy. Podobnie jak jej matka, była ona nauczycielka. Wykładała matematykę w pobliskim liceum.

Zarówno Hanka, jak i cala jej paczka, skończyła wprawdzie inną szkołę, ale nietrudno o znajomość w jednej kamienicy, zwłaszcza przy chodzeniu tymi samymi schodami. Legatowie byli zresztą bardzo mili i gościnni. Kiedy przed paru laty kupili telewizor - bodaj pierwszy w całym domu - często zapraszali do siebie sąsiadów. Później, gdy na dachach szczecińskich kamienic pojawiło się coraz więcej anten telewizyjnych, te sąsiedzkie wizyty ustały. Z jednym wyjątkiem, bo Hankę nadal zapraszano do domu Legatów i chętnie korzystała z tych zaproszeń. Wydatek na telewizor, nawet kupiony na raty, przekraczał, zdaniem pani Wróblewskiej, jej możliwości finansowe.

Łucja Rosińska, matka Legatowej, była nauczycielką w pobliskim Goleniowie, gdzie również mieszkała. W ubiegłym roku przeszła na emeryturę, ale mimo zaproszeń córki i zięcia wcale nie kwapiła się do tytułu i obowiązków babci. Nie chciała być, jak mawiała, na łaskawym chlebie córki. Wolała samodzielność. Pozostała więc nadal w swojej szkole w Goleniowie, a tylko ograniczyła ilość godzin pracy. Dlatego też częściej niż przedtem przyjeżdżała do Szczecina w odwiedziny do wnuków.

Tego dnia, w sobotę osiemnastego listopada, Łucja Rosińska nie miała wykładów w szkole, więc już rano zjawiła się w Szczecinie. Wiedziała, że w mieszkaniu nikogo nie ma. Oboje Legatowie w pracy, a dzieci w szkole. Stała sprzątaczka, Maria Popiela, przychodzi tylko dwa razy w tygodniu: we wtorki i piątki. Wobec tego Rosińska poszła do córki, do liceum.

Matka widziała się z córką w czasie pauzy, tuż przed godziną dziesiątą. Pani Janina dała mamie klucze i prosiła ją o załatwienie kilku sprawunków. Lekcje w tym dniu kończyła o drugiej, umówiła się więc z matką, że najpóźniej wróci do domu o pól do trzeciej. Po drodze miała wstąpić do świetlicy szkolnej po najmłodszego synka. Starsze dzieci kończyły zajęcia po drugiej. Zresztą każde z nich miało swoje klucze.

Kiedy zgodnie z umową Janina Legatowa dwadzieścia minut po drugiej otworzyła drzwi do swojego mieszkania, ujrzała straszny widok.

Oto w długim korytarzu, pod drzwiami łazienki, na posadzce leżała Łucja Rosińska. Głowę miała dziwnie podkurczoną. Na podłodze przy ciele wielka kałuża krwi.

Legatowa z przeraźliwym krzykiem wybiegła na klatkę schodową. Na alarm zbiegli się sąsiedzi. Ktoś zaopiekował się bliską omdlenia kobietą. Ktoś inny zadzwonił po milicję i pogotowie ratunkowe. Nie upłynęło i dziesięć minut, jak przed domem stanął milicyjny radiowóz. Po nim zjawiła się karetka pogotowia.

Niestety lekarz nie miał tu nic do roboty. Mógł stwierdzić jedynie zgon. Jego kolega-lekarz milicyjny, który zjawił się razem z ekipą śledczą, ustalił, że śmierć nastąpiła najwcześniej przed godziną jedenastą trzydzieści, a najpóźniej o trzynastej. Powodem śmierci był cios w tył czaszki, zadany jakimś ciężkim metalowym przedmiotem. Prawdopodobnie łomem lub kawałkiem rury. Przy tej sile uderzenia zgon musiał nastąpić bezpośrednio po ciosie. Napad zaskoczył ofiarę, bo nic nie świadczyło o tym, aby w przedpokoju rozegrała się walka między kobietą a jej mordercą.

Prawdopodobnie, tak ustaliły oględziny milicji, Rosińska przyszła do mieszkania nieco przed napadem. Świadczyły o tym paczki leżące w kuchni na stole i palto wiszące w przedpokoju na wieszaku. Bandyta zapewne zadzwonił i pod jakimś pretekstem wszedł do mieszkania. Korzystając z chwili nieuwagi, zadał morderczy cios, a potem splądrował cały lokal.

Mieszkanie przedstawiało opłakany widok. Jak gdyby szalał w nim huragan. Zawartość wszystkich szaf poniewierała się na podłodze. Nawet obrusy i ścierki, znajdujące się w szufladach dużego kredensu, wyrzucone zostały na posadzkę. Zamknięte na klucz szuflady biurka bandyta wyłamał siekierą, którą znalazł w kuchni. Zawartość szuflad także powędrowała na podłogę. Rabuś, rozwścieczony widocznie tym, że nie może znaleźć łupu, podarł i zniszczył część dokumentów, znajdujących się w biurku.

Nie darował też i książkom. W pokoju inżyniera Legata stały dwa duże regały wypełnione zarówno fachową literaturą, jak i beletrystyką. Teraz wszystkie te książki poniewierały się na wielkim stosie wysokości przeszło metra. Wiele z nich wyrwano z okładek. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że panoszył się tu nie tylko morderca i złodziej, ale również i wandal. Po co zbił lustro w toaletce i dlaczego cenny obraz Masłowskiego wyrwał ze złotych ram, aby rzucić płótno pod stół i rozbić oprawę?

Ochłonąwszy nieco ze strasznego przeżycia, Janina Legatowa zatelefonowała do męża. W kilkanaście minut potem inżynier przyjechał taksówką. Mógł do tragedii morderstwa dodać jeszcze i poważną stratę materialną. Oto przed tygodniem sprzedał swojego wartburga. Całe pieniądze - przeszło osiemdziesiąt tysięcy złotych - schował do jednej z książek stojących na półce. Tradycyjny męski schowek. Panie uważają, że ich skarby najbezpieczniejsze są w szafie, na półce, pod bielizną. Toteż doświadczeni złodzieje szukają gotówki i biżuterii tylko w tych dwóch miejscach - w książkach i pod bielizną. Rzadko kiedy spotyka ich zawód. Inżynier Lenał miał właśnie kupić nowe auto. Uważał więc, że na kilka dni nie warto powierzać pieniędzy PKO. Teraz nie stanowiło to problemu. Pieniądze zniknęły razem z mordercą.

Napastnik nie pozostawił po sobie żadnych śladów. Widocznie operował w rękawiczkach. Nikt też z mieszkańców dużej kamienicy nie spostrzegł nikogo obcego, kto by wchodził do domu. Milicja ustaliła jedynie, że pani Rosińska weszła do mieszkania po godzinie jedenastej. W tym bowiem czasie na schodach spotkała ją żona piekarza. Akurat schodziła z drugiego piętra do męża, do piekarni mieszczącej się w suterenie, i niosła mu dzbanek kawy. Jeden z pracowników piekarni potwierdził, że „szefowa” weszła do zakładu czterdzieści minut po jedenastej. Pamięta to dobrze, bo właśnie spojrzał na zegarek i przypomniał sobie, że rano go nie nakręcił.

Milicja próbowała również znaleźć jakiś ślad, pytając Legatów, kogo ewentualnie oni podejrzewają o zbrodnię i rabunek. Nie umieli odpowiedzieć. Wśród mieszkańców kamienicy wszyscy byli, jak to się mówi, „porządnymi ludźmi”. Nic tu nigdy nie zginęło. Jedyna obca osoba w domu, Maria Popiela, sprzątała to mieszkanie od przeszło ośmiu lat. Nieraz na wierzchu leżały i pieniądze, i biżuteria. Nigdy nie zginął najmniejszy drobiazg.

Niemniej milicja natychmiast odszukała i przesłuchała Marię Popielę. Na wiadomość o wypadku biedna kobiecina aż się rozpłakała. Bardzo bowiem lubiła matkę swojej pani. Sprzątaczka miała niezbite alibi. Tego dnia pracowała od ósmej rano aż do trzeciej po południu w pewnym mieszkaniu przy ulicy Jagiellońskiej. Jak stwierdzili właściciele tego lokalu, w tym czasie Popiela ani na moment go nie opuściła. Milicja sprawdziła też, że Mieczysław Popiela, mąż sprzątaczki, zatrudniony jako hydraulik w Rejonie Administracji Domów, pracował w tym dniu normalnie. Od siódmej rano wymieniał pękniętą rurę w piwnicy domu przy ulicy Mazurskiej. Praca ta zajęła mu cały dzień.

Kto wiedział, że inżynier Legat sprzedał swój wóz i może w domu posiadać większą sumę gotówki?

Tu sprawa była zupełnie otwarta. Wprawdzie inżynier nie chwalił się tym, ale też nie ukrywał sprzedaży czerwonego wartburga. Poza tym wóz znikł z garażu znajdującego się na podwórku kamienicy. To musiało zauważyć wiele osób, zwłaszcza młodzież. A skoro wiedziały dzieci, wiedzieli i rodzice.

Ponadto inżynier Legat zwierzał się swoim przyjaciołom z zamiaru kupienia innego auta. Radził się ich, jaki wóz kupić w miejsce wartburga. Rozmowy z pewnym właścicielem samochodu renault były już dość daleko posunięte. Tak więc grono osób orientujących się w transakcji było spore i, co gorsza, trudne do ustalenia. Zdawało się zresztą, że ci ludzie są poza wszelkimi podejrzeniami.

A jednak fakty temu przeczyły. Morderca doskonale wiedział o gotówce, jaką inżynier rozporządzał po sprzedaży samochodu, i wyraźnie jej szukał. Świadczyło o tym przede wszystkim to, że z mieszkania nie wzięto żadnych innych cennych rzeczy, chociaż były tam i wartościowe srebra, i w szafie wisiało futro pani domu. Bandyta miał w ręku i rzucił na podłogę kupon angielskiego materiału, który niedawno inżynier kupił od znajomego marynarza. Zabił, bo wiedział że w mieszkaniu schowano gdzieś większą gotówkę. Szukał jej i znalazł. Nic innego poza pieniędzmi nie budziło jego zainteresowania.

Jedno było tylko zastanawiające. Mieszkanie, jak i inne w tej kamienicy, miało łańcuch. Trudno sobie wyobrazić, żeby Rosińska, osoba już starsza, otworzyła drzwi bez zachowania środków ostrożności i wpuściła napastnika do środka. Raczej najpierw założyłaby łańcuch i uchylając drzwi, prowadziła rozmowę przez szparę. Ale drzwi wejściowe nie nosiły żadnych śladów uszkodzeń. Świadczyło to, że matka pani domu wpuściła do mieszkania osobę sobie znaną lub taką, która musiała budzić jej zaufanie. Mógł to być na przykład listonosz albo inkasent elektrowni, a nawet... milicjant. Albo ktoś, kogo zmarła znała osobiście i do kogo miała pełne zaufanie.

Co do listonosza sprawdzono, że jak zwykle przyniósł on pocztę około godziny dziesiątej. Miał kilka listów poleconych, więc ustalenie godziny jego pobytu w kamienicy przy ulicy Buczka pod dziewiętnastym nie przedstawiało najmniejszych trudności. Również wyjaśniono, że doręczyciel listów normalnie obszedł cały swój rejon. A przecież spustoszenie w mieszkaniu było jednocześnie dowodem, że napastnik przebywał w nim co najmniej godzinę. I chyba bardzo musiał się śpieszyć, aby dokonać takiego pogromu. A więc, jeżeli nawet przyjąć, że Rosińska wpuściła go w kilka minut po przyjściu do mieszkania córki, to jest około godziny jedenastej minut trzydzieści, opuścił dom najwcześniej przed godziną pierwszą po południu. Tyle wolnego czasu listonosz nie mógłby wykroić z obchodu swojego rejonu, żeby milicja nie zdołała tego ustalić.

Inkasent - z gazowni i elektrowni. Tu przede wszystkim nasuwało się pytanie, czy jego wizyta w listopadzie nie wzbudziłaby od razu nieufności pani Rosińskiej? W tej dzielnicy miasta kontrolowano liczniki w miesiące parzyste. Poza tym stwierdzono, że tego dnia inkasent pracował w zupełnie innej części miasta i wiele osób to poświadczyło. A więc i on odpadł.

Dozorcą domu była starsza już kobieta, zresztą wywiązująca się ze swoich funkcji lepiej niż niejeden młody mężczyzna. Czy dozorczyni byłaby zdolna do zadania tak piekielnie silnego ciosu? Nie ulega wątpliwości, że nie. Wszystko wskazywało, że zabójcą jest mężczyzna.

Milicja opuściła dom przy ulicy Buczka dopiero późnym wieczorem. Przesłuchiwano wszystkich lokatorów. Niektórych nawet dwukrotnie. Interesowano się stałymi bywalcami piwiarni i klientami obu sklepów - spożywczego i drogerii. Niemniej, po powrocie do Komendy Miasta, porucznik Roman Widerski musiał zameldować swojemu przełożonemu, że plon jego pracy równy jest zeru.

Wprawdzie Hanka, która swojej „paczce” zrelacjonowała przebieg zdarzeń tragicznego dnia, nie była przy rozmowie porucznika ze „starym”, ale wysnuła trafnie wnioski, że milicja nie rozporządza żadnymi śladami, które pozwoliłyby na szybkie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin