Brenner Mayer Alan - 02 Zaklecie intrygi.pdf

(1749 KB) Pobierz
Mayer Alan Brenner
Zaklęcie intrygi
(Przekład Tomasz Oljasz)
Rozdział I
ŚWIAT
ROZWIJA SIĘ DALEJ
Fradi dopiero co zmarł, fakt więc,
Ŝe
znowu się obudził, zrobił na nim wraŜenie.
Właściwie z jednej strony był dosyć zaskoczony, ale z drugiej - wcale się nie dziwił. Zdawał
sobie sprawę,
Ŝe
“dopiero co" jest wyraŜeniem, którego znaczenie zmienia się zaleŜnie od
okoliczności. Przypomniał sobie,
Ŝe
jeszcze niedawno leŜał na łoŜu
śmierci,
w otoczeniu
osób, które pragnęły być
świadkami
jego ostatnich chwil. Nie w tym teraz rzecz. Nie ulegało
wątpliwości,
Ŝe
sytuacja jest nader korzystna; nic go nie bolało. Przedtem cierpiał straszliwie i
spodziewał się (jeśli cokolwiek brał w ogóle pod uwagę),
Ŝe
ocknie się tam, gdzie dalsze
odczuwanie bólu fizycznego będzie dla niego najmniejszym zmartwieniem. Odnowione
Ŝycie
po
śmierci
to kwestia wiary; religie róŜniły się przecieŜ w sposobie określania natury tego
nowego istnienia i związku pomiędzy nim a uczynkami w ziemskiej egzystencji. Instynkt
samozachowawczy kazał Fradiemu uczepić się raczej wiary, która kładła nacisk na
dokonania, a nie na niepewne oceny, co jest dobre, a co złe. Zawsze jednak pozostawiał sobie
pewien zakres wątpliwości. Ucieszył się zatem, gdy poczuł,
Ŝe
nabiera otuchy. Tak rzadko w
końcu człowiek jest
świadkiem
potwierdzenia się jakiejś prawdy wiary. Z pewnością
wydarzył się tu jakiś cud.
- Bogom - zaczął solennie - dzięki składam...
- Proszę bardzo - rozległ się głos ponad jego głową. Otworzył oczy. Nad głową
zobaczył sufit, kunsztownie rzeźbiony w kamieniu, w którego wzorkach odbijało się
światło.
Obraz, który ogarnął kątem oka, był wyraźny, nie zamącony irytującą plamką bieli, która
zawsze mu utrudniała celowanie z łuku. Co więcej, wydawało mu się,
Ŝe
wszystkie zmysły
ma napięte, czujne; odrętwiałe kiedyś stawy nie utrudniają ruchów rękom, a myśli biegną
jasnym torem. Jednym słowem czuł,
Ŝe
w pełni odzyskał swój naturalny (czy teŜ nienaturalny
- jak twierdzili przeciwnicy) wigor.
LeŜał na wznak w długim zagłębieniu o kształcie trumny i choć przykrywał go rodzaj
togi ze złotymi brzegami, widział wszystko z boku. Postać kobiety, prawdopodobnie tej, która
się odezwała, znalazła się w jego polu widzenia. Rzecz jasna, nie mogła być kobietą,
zwaŜywszy na sytuację, w jakiej przebywał, ale dla niego, gdy ledwie odzyskał wzrok, takie
subtelności były jeszcze zbyt trudne do uchwycenia. Uświadomił sobie w pewnej chwili,
Ŝe
jeszcze inna sfera anatomii, z której aktywnością dawno juŜ się poŜegnał, znów zaczęła się
liczyć. Postać trzymała w dłoni kanciaste berło ozdobione szczególnym deseniem. Wychylała
je ku niemu, uwaŜnie przyjrzała się wyrzeźbionym znakom, po czym obróciła powoli Ru-
chem Wirowym Sinalli. Fradi na to takŜe uniósł rękę i wykonał “Wirowanie" dotykając
palcami, w końcowej fazie, do klatki piersiowej poniŜej serca. Postać uśmiechnęła się do
niego dobrodusznie.
- Spójrz - powiedziała - albowiem nadchodzi twój pan. Przezroczyste mary obróciły
się trochę w dół. Kamienny strop zdawał się rozpływać we mgle, za którą, ponad bezkresną
srebrzystą równiną, otwierała się ciemność. Z jej głębi wyrastał słup pary. Poczuł,
Ŝe
z
oparów emanuje moc jakiejś Obecności. “Słup" odezwał się:
- Fradjikanie! Zostałeś wezwany!
Gdy zwiewna postać umilkła, Fradi poczuł,
Ŝe
jego ciało przenika grad słów, które
toczą się ze
ścinającym
krew w
Ŝyłach
łoskotem. Fradi wiedział,
Ŝe
gazowy “obłok"
przygląda mu się uwaŜnie, choć nie wychwycił ani zarysów twarzy, ani
Ŝadnych
narządów
wzroku.
W następnej chwili dotarł do męŜczyzny, trochę zaskoczonego, wybuch gromkiego,
jakby podziemnego
śmiechu;
albo raczej chichotu. Chichotu?
- Obudziłeś Naszą wesołość - rzekł “słup" - z powodów tylko Nam znanych. To
jednak moŜesz wiedzieć. W uznaniu twoich cnót, poświęcenia i wytrwałości w pielęgnowaniu
wielu poŜytecznych umiejętności, obdarzyliśmy cię Naszą łaską.
Z trudem powstrzymał cisnące się na usta słowa.
- Zaszczyt to dla mnie niezwykły, o Najznamienitszy. Zanoszę Ci pieśni pochwalne.
Nie sposób w pełni oddać ukorzenie się, ani teŜ słusznie odpłacić...
- To prawda. A jednak - rzekł z namysłem głos Obecności - jest coś, co mógłbyś
uczynić. Co więcej, obdarzyliśmy cię Naszym błogosławieństwem łaski przewidując,
Ŝe
wykonasz pewne zadanie.
Słup pary uśmiechnął się dobrotliwie. - Zadanie to ma na imię Maks.
- Nie ma się czemu przyglądać, prawda?
Dwaj męŜczyźni stali nad trzecim. Ten, który mówił, miał kręcone, opadające
kaskadami na ramiona włosy i pasujący do nich jasnobrązowy wąsik. Ubrany był w płaszcz z
prostej, lecz kosztownej tkaniny z wysokim kołnierzem. Okulary niedbale zsunął na czubek
nosa, kapelusz z szerokim rondem, zakończony futrzaną opaską, połoŜył na stole. Krótko
mówiąc, był to kupiec, a nie wojownik.
- Nie, Meester Groot - odrzekł jego towarzysz. “Towarzysz" oczywiście to zbyt mocne
określenie jak na tutejsze stosunki. Sugerowałoby ono równą pozycję społeczną, a taką
rzadko osiągali nawet oświeceni kupcy. Relacje pomiędzy Haalsenem Grootem a jego
podwładnymi nie były jednak typowe, poniewaŜ czcigodny “Mistrz" nie ograniczał swoich
zajęć lub działań kompanów do takich, które kaŜdy uczciwy kupiec uwaŜałby za chwalebne.
Trzecia postać tego
Ŝywego
obrazu, ten, który leŜał u ich stóp, stanowił wystarczający dowód.
Trzeba przyznać,
Ŝe
Haalsen Groot nie był kolosem. Wypukłości masywnych mięśni
zastępowała rozciągnięta, nieco zniszczona skóra i wystające kości; obrazu dopełniały
zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy. Wszystko to zdradzało,
Ŝe
był barbarzyńskim
szermierzem, który oddalił się znacznie od domu i zagubił w dziwacznych konwulsjach
cywilizacji. “Trzeci" nie otworzył jeszcze oczu. W tej chwili tracił siły cierpiąc z gorączki,
szczękając zębami i wyginając ciało w osobliwe pozycje płodu - podobnie to przedstawia
jeden z malarzy Realizmu Koszmarnego. Myśląc o tym wszystkim, Meester Groot zauwaŜył:
-
śycie
moŜe sobie być
Ŝyciem,
ale estetyka z całą pewnością pozostaje estetyką.
Na to jego podwładny odrzekł, jak miał w zwyczaju:
- W rzeczy samej, panie.
Barbarzyńca przerwał tę wymianę uwag atakiem głębokiego, wilgotnego kaszlu, po
którym na jego ustach pojawiło się kilka róŜowych pęcherzyków piany.
- Jesteś pewien,
Ŝe
odszukałeś właściwego człowieka? - zapytał nagle Meester Groot.
- Zarejestrowali go pod nazwiskiem Svin - odrzekł rzeczowo podwładny. - W
więziennych aktach jako jego ostatnie zajęcie zapisano “straŜnik karawan", więc okoliczności
wydawały się odpowiednie. Kiedy się go nakarmi, umyje i wyleczy, z pewnością będzie od-
powiadał opisowi; tu, na dalekim na południu, wyróŜnia się pośród innych ludzi. Czy mam
rozpytywać się dalej?
- Nie, Julio, nie mam ci nic do zarzucenia, jeśli chodzi o twoje starania. Chyba
najlepiej by było, gdybyś posłał po lekarza. Nie sądzisz,
Ŝe
nasz przyjaciel moŜe mieć
gruźlicę?
- Bardzo moŜliwe. Lekarz będzie tu lada chwila. - Julio równieŜ zakasłał, ale o wiele
delikatniej. - Czy domyślacie się, panie, dlaczego Meester Maksymilian chciał,
Ŝebyście
zabezpieczyli właśnie ten okaz?
Gdy Haalsen Groot głośno zastanawiał się, wzrok utkwił w barbarzyńcy, lecz ukryte
za szkłami oczy zdawały się spoglądać w zupełnie inne miejsce.
- Dla Maksa poszukiwanie przygód to czysta improwizacja. Lubi dysponować
zróŜnicowanym zestawem surowców, które moŜe dowolnie połączyć. Ma teŜ pewną wadę -
nadmierny sentymentalizm, jak równieŜ określoną wizję
świata.
Najprawdopodobniej spotkał
tego barbarzyńcę w jakiejś karawanie i pomyślał,
Ŝe
wyprowadzi go na ludzi. - Jakiekolwiek
by były powody zainteresowania się Maksa Svenem, Groot od lat nie widział, by ten aŜ tak
się czymś przejmował. Sprawy zapowiadały się niezwykle interesująco. Być moŜe wiązały się
z niebezpieczeństwem i zapewne wymykały się rozsądkowi, ale z pewnością... nie będzie
nudno. Przypomniał sobie,
Ŝe
musi zamówić więcej worków z piaskiem.
Narastający z wolna okrzyk wojenny na długo zapadał w pamięć i dowodził siły
głosu. Wrzasnąwszy, Lew z Równiny Oolvaan odepchnął się od pręta wysokiego, cięŜkiego
kandelabru, strącając po drodze kilka płonących
świec
i runął w dół; masywny miecz zataczał
przy tym
śmiercionośne
kręgi wokół ciała. Przeciwnik, który rozglądał się uwaŜnie po
komnacie i zastanawiał, do czego Lew moŜe zmierzać tym razem, uniósł do góry rapier. Gdy
Lew opuszczał się w dół, z potęŜnie umięśnionymi nogami juŜ spinającymi się do skoku,
ostrze wroga błysnęło za łydkami, przez co wojownik nieoczekiwanie stracił cały impet. W
miarę jak podłoga zbliŜała się do niego, Lew zaczął obracać się do tyłu; wtedy przeciwnik
umiejętnie odsunął się z drogi. Wtem rozległ się głuchy odgłos, po którym Lew uświadomił
sobie,
Ŝe
leŜy na wznak i patrzy, jak z góry podąŜają za nim, niczym gasnące komety, wciąŜ
płonące i rosnące w oczach
świece.
Końcówka rapiera znalazła się w jego polu widzenia.
Przypominała teraz, gdy odbiły się w niej pełzające płomienie, krwistoczerwoną plamę.
Kawałki
świec
posypały się na wszystkie strony.
Odgłosy chłostania i szlachtowania ustały. Lew zwilŜył wargami kciuk i palec
wskazujący jednej dłoni, po czym uniósł ją do czoła, zamknął oczy i uszczypnął się ostroŜnie
w plamę wosku, zastygającą szybko ponad brwiami. Poczuł ulgę, gdy coś zaskwierczało.
- Tym razem nie trafiłeś - zauwaŜył Lew.
- Do cholery, to twoja wina - odpowiedział przeciwnik. - Tam do diabła! Czy w ogóle
moŜna coś osiągnąć dzięki tak gwałtownym ruchom?
- Muszę cię poinformować,
Ŝe
zaskoczyłem tak kiedyś niedźwiedzia.
- Spadając z
Ŝyrandola?
A która blizna jest pamiątką po tym wyczynie, co?
Lew prychnął.
- Zamknij się i pomóŜ mi się podnieść. Plecy bolą jak diabli. I rzuć któryś z tych
ręczników.
Szybkie i pewne dźwignięcie pozwoliło Lwu znowu stanąć na nogach. Zarzucił sobie
ręcznik na nagie ramiona i ruszył pierwszy do kredensu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin