Anna Kańtoch - 3 - Przedksiężycowi.pdf

(2359 KB) Pobierz
redakcja:
W
UJO
P
RZEM
(2017)
CZ
ĘŚĆ
I
CO TRZEBA ZROBIĆ W OSTATNICH DNIACH
Finnen
Zabraliśmy Chirę do dzielnicy zmarłych w dzień, który nastał po wyjątkowo śnieżnej nocy.
Warstwa zmrożonego na wierzchu puchu sięgała Kairze do kolan; zapadaliśmy się w nią,
hrnąc przed siebie i potykając się od czasu do czasu. Czerwone słońce pośród czerwonych
chmur wydawało się pozbawione konturów, jakby pękło i zalało nieboskłon przydymioną
purpurą zmieszanej z żużlem krwi.
Było duszno, w powietrzu nie czuło się świeżości śniegu, tylko smak kurzu. Pamiętam, jak
Kaira, która przecierała szlak, odwróciła się do umie: pot błyszczący nad jej górną wargą,
niepokój w oczach. Sądząc po niebie, można by pomyśleć, że nadchodzi koniec świata,
powiedziała, na co ja odparłem, że my nie musimy patrzeć w górę, my wiemy.
Dźwigałem zawiniętą w płótno Chirę, jej głowa spoczywała na moim ramieniu
wystarczająco wysoko, bym nie musiał spoglądać dziewczynce w twarz. Kiedy poprawiałem
uchwyt, poczułem na szyi muśnięcie ust. Były zimniejsze niż lód, tak zimne, że miejsce, którego
dotknęły, zdawały się pozbawiać resztek ciepła, pozostawiając płat martwej skóry.
Pewnych rzeczy się nie zapomina.
Mieliśmy na sobie nasze najlepsze ubrania, bo tak postanowiła Kaira, a z nią się nie
dyskutowało. Dziewczęta włożyły spódnice, które teraz mokre, lepiły się do łydek. Spoceni, to
rozpinaliśmy, to znów zapinaliśmy kurtki, gdy tylko zawiał wiatr. A przynajmniej inni tak
robili, bo ja, niosąc Chirę, nie mogłem sobie pozwolić na podobny luksus.
Sura skaleczyła dłoń o ostrą krawędź zmarzliny i oszołomiona, ssała ranę.
Dotarliśmy na plac Zegarów Wodnych, gdzie Kaira wybrała dom: kilkunastopiętrowy, z
konstrukcją przedstawiającą zakochane gołąbki, które z dzióbka do dzióbka podawały sobie
ziarna. Nie wiem, dlaczego spodobał jej się właśnie ten, nie pytałem. Podejrzewałbym
specyficzne poczucie humoru, ale przecież to była Kaira.
Może nie znałem jej tak dobrze, jak mi się wydawało.
Zaniosłem Chirę na ostatnie piętro. Tym razem Kaira uzasadniła swój wybór.
Powiedziała, że dziewczynka powinna być bliżej nieba.
Dziecko wyglądało bardzo krucho na łóżku w ośmiokątnej sypialni, której srebrne ściany
zdawały się emanować morderczym chłodem lodowych bloków. W czasie marszu płótno
rozwinęło się, poprawiłem je więc, zasłaniając wprasowany w ciało, zgnieciony półpancerz.
Chira wyskoczyła z okna i przez krótką chwilę unosiła się w powietrzu, trzepocząc
bezużytecznymi skrzydłami. Potem runęła na bruk przed Archiwum. Aktorzy, którzy widzieli
1
jej śmierć, a później zabrali zwłoki, próbowali zdjąć zwierzokształtną zbroję, jednak nie
zdołali – fragmenty napierśnika wbiły się tak głęboko, że rozerwały żebra i serce. Ograniczyli
się więc tylko do odcięcia połamanych skrzydeł, by dziewczynkę łatwiej było nieść.
Pamiętam przekazywaną z rąk do rąk notkę, niezrozumiałe dla postronnych bazgroły na
kawiarnianej serwetce, zatłuszczonej i lepiącej się do palców.
Pewnych rzeczy się nie zapomina.
Byliśmy zmęczeni, nagromadzone w czasie marszu ciepło ulatniało się z każdym
oddechem, a my szybko zaczęliśmy dygotać. Wszyscy poza Kairą, która wyjęła z kieszeni plik
kartek zapisanych drobnym, uczniowskim pismem i zaczęła czytać.
To były fragmenty nieużywanych już rytuałów pogrzebowych, urywki z Księgi Przejścia i
Ballady o Umieraniu Hanardana Młodszego, kilka wersów z wiersza Łaskawa Dulali Rajsy
oraz coś, co brzmiało jak kawałek sztuki, ale nie potrafiłem jej rozpoznać. Przedziwny
miszmasz, puste, martwe słowa przywołujące coś, co od dawna nie istniało.
To nie miało prawa zadziałać, a jednak zadziałało, zdarzył się cud i tamtego mroźnego
ranka przeszłość została na kwadrans wskrzeszona. Czułem ją, wszyscy ją czuliśmy,
kilkanaście maleńkich, szczękających zębami ogniw łączących minione pokolenia z
nadciągającym końcem świata, grupa ludzi, których życiu – a także śmierci, nie zapominajmy
o niej – na chwilę przywrócono sens.
Kaira potrafiła robić takie rzeczy.
1.
Gdy wracali, Finnen dyskretnie chwycił Kairę za łokieć i zaczekał, aż zostaną z tyłu. Być
może nie była to najlepsza chwila, by zadać dręczące go pytanie, uznał jednak, że lepszej
może nie znaleźć. Chira została złożona na wieczny spoczynek – a przynajmniej spoczynek
do najbliższego Skoku; wrażenie z pogrzebowego rytuału już zacierało się w pamięci.
Najwyższa pora wrócić do teraźniejszości.
– Tam, w Archiwum – powiedział – ktoś nam pomógł. Masz pojęcie, kto to mógł być?
– Nie.
– Jakiś pomysł? Cokolwiek?
– Myślałam, że to jeden z twoich przyjaciół artystów.
– Gdyby tak było, wiedziałbym o tym.
– No to nie mam pojęcia.
– On miał broń palną, Kairo. Miał broń i wszedł z nią do Archiwum. To nie mógł być
zwyczajny człowiek.
– W takim razie kto?
– Nie wiem i to właśnie mnie martwi. – Finnen potrząsnął głową. Przyspieszyli, bo dzieci
znacznie już ich wyprzedziły.
2
– Czemu? Przecież jest po... naszej... stronie. – Kaira próbowała dotrzymać mu kroku,
lecz długa spódnica skutecznie krępowała ruchy. – Dlaczego ty we wszystkim musisz widzieć
problem?
– Może dlatego – podsunął – że ty nie widzisz problemu w niczym?
2.
O godzinie 9.52 czasu pokładowego oficer łącznikowy „Arki Odrodzenia" odebrał
wiadomość.
Tasos Hairetis był wówczas na mostku sam, na wpół uśpiony przez monotonny szum
wentylacji i popiskiwanie radaru krótkiego zasięgu. Dźwięk otwierającego się kanału
komunikacyjnego wyrwał go z odrętwienia.
Łokciem trącił styropianowy kubek po kawie, po czym – wciąż jeszcze nie do końca
przytomny – odruchowo schylił się i chwycił go, zanim naczynie spadło na ziemię. Resztka
brunatnego płynu chlapnęła mu na przegub i zaczęła wsiąkać w rękaw. Strząsnął krople na
podłogę, po czym wytarł dłoń w spodnie, pocieszając się myślą że w jego przypadku plama i
tak nie ma znaczenia. Dziwnym trafem szczupły, nerwowy Hairetis zawsze, nawet w świeżo
wypranym i wyprasowanym mundurze, wyglądał bowiem na wymiętego jak po nieprzespanej
nocy, co podkreślała jeszcze jego szara cera i przekrwione oczy.
Odstawił kubek w bezpieczne miejsce i dopiero teraz spojrzał na ekran. Wiadomość
nadeszła na kanale trzecim, zarezerwowanym dla ścisłego dowództwa statku. Hairetis wbił
kod, poczekał na potwierdzenie i przeczytał tekst.
Zrobił to raz, a potem drugi, choć informacja była stosunkowo prosta.
Konieczna modyfikacja planów i zmiana kursu. W pasie Argyle'a odkryto planetę
ziemskiego typu, potencjalnie interesującą, ze śladami cywilizacji, być może wciąż
zamieszkaną. Zebrać jak najwięcej materiałów, potem kontynuować misję. Uwaga:
prawdopodobne zagrożenie, przed stu trzydziestoma dwoma standardowymi dniami zaginęły
tam trzy osoby z załogi statku handlowego T-13 „Optymista". Bezpośredni kontakt z
powierzchnią tylko w razie konieczności i przy zachowaniu maksymalnych środków
bezpieczeństwa.
Poniżej następowała lista koordynatów, obliczenia wektorów ciągu, opis wejścia na nową
trajektorię i wytyczne manewrów zmiany prędkości, a nawet przeliczenia paliwowe.
Hairetis przeleciał po nich wzrokiem.
Co, u licha...?, pomyślał. Przecież stracimy przez to prawie miesiąc!
Z drugiej strony, cóż to jest miesiąc dla półtora tysiąca zahibernowanych ludzi? Dla
zamrożonych zwierzęcych embrionów, nasion i pogrążonych we śnie aniołów-cieni?
Tyle, co nic, a „Arka Odrodzenia" w swojej drodze na Ziemię przelatywała stosunkowo
blisko pasa Argyle'a. Doskonała okazja dla Dowództwa Sił Powietrznych Kerberosa, by
3
dokonać rozpoznania bez konieczności zawsze kosztownego wysyłania osobnego zespołu
badawczego.
Miesiąc, pomyślał Hairetis, nie po raz pierwszy żałując, że nie jest jednym ze
szczęśliwców, którzy spoczywali w komorach hibernacyjnych. „Arka" na dobrą sprawę
mogłaby dotrzeć na Ziemię sama i dopiero przy lądowaniu potrzebna by jej była pomoc
ludzkich pilotów, Dowództwo jednak postanowiło, że przez cały lot na statku pozostanie
szkieletowa załoga: cztery osoby niemające do roboty nic prócz tego, by przez trzy miesiące
wpadać na siebie nawzajem, nudzić się i kłócić, kiedy zawiodą rozkosze wirtualnego seksu,
wspinaczki po najwyższych budowlach Nowych Ziem czy nurkowania z neodelfinami.
Cztery osoby, którym w razie potrzeby można było wysłać wiadomość „do ścisłego
dowództwa", szyfrowaną, choć na pokładzie pozostało wyłącznie ścisłe dowództwo.
Trzy miesiące, teraz rozciągnięte do czterech.
Była to ostatnia rzecz, na jaką Hairetis miał ochotę. Nie z powodu antypatii do reszty
załogi, bo swych towarzyszy niedoli wciąż jeszcze lubił – być może z naciskiem na „jeszcze"
lecz dlatego, że kolejna zwłoka groziła całkowitym wygaśnięciem entuzjazmu.
Pamiętał, jak przed kilkoma laty przyszedł na zebranie Towarzystwa Odrodzenia Ziemi.
W kieszeni miał zmiętą ulotkę, lecz mimo że jej tekst znał niemal na pamięć, nie wiedział,
czego właściwie powinien oczekiwać. Zaczęło się standardowo: przy wejściu ładna,
długonoga blondynka (nie do odróżnienia od innych długonogich blondynek) wpięła mu w
koszulę zielony znaczek i podała kieliszek szampana. Na sali było mnóstwo uśmiechnętych,
wyluzowanych ludzi w koszulach z prawie– jedwabiu, którzy najwyraźniej świetnie się znali.
Potem przyszła pora na przemówienia, holoprezentacje i symulację odbudowy lerozolimy.
Tasos Hairetis był wśród tych, którzy klaskali najgłośniej, a nim wieczór dobiegł końca,
wpłacił swoją pierwszą składkę.
Pół roku później należał już do najbardziej aktywnych członków Towarzystwa. W
przeciwieństwie do większości koleżanek i kolegów nie kierowały nim względy religijne, nie
nęciły go hasła „Ratujmy kolebkę chrześcijaństwa" czy „Odbudujmy Ziemię, po której
chodził Bóg". Bogowie niewiele Hairetisa obchodzili, za to historia – owszem.
Jeśli istniała jakakolwiek szansa, choćby najmniejsza, że na zniszczonej planecie znów
rozwinie się życie, a później, dzięki wspólnemu wysiłkowi ludzi oraz aniołów-cieni, na
właściwe miejsca wrócą odtworzone w najdrobniejszych detalach Bazylika św. Piotra, Tadż
Mahal czy Wielki Mur Chiński, to Hairetis gotów był zrobić wiele, by owa wizja się
urzeczywistniła.
Pamiętał, jak Towarzystwo zostało wpisane na listę organizacji starających się o środki na
podróż międzygwiezdną oraz zasiedlenie. Świętowali wówczas przez całą noc, w coraz
gorszych knajpach, aż wreszcie gdy wyrzucili ich z ostatniej, na moście Nicodemusa Tasos
wspiął się na kamienny posąg lwa, upuszczając po drodze butelkę. Sznur świateł wzdłuż
Pałacu Sprawiedliwości rozmazywał mu się przed oczami, woda sprawiała wrażenie bardzo
dalekiej i zarazem bliskiej, on sam wrzeszczał „Za Ziemię!", podczas gdy dwadzieścia
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin