Zofia Kucówna
Zdarzenia potoczne
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Kiedy prawnuczka Tomasza Zana, Helena, przyszła do swego ojca na naradę, czy ma
przyjąć oświadczyny Kazimierza Stankiewicza, przystojnego, kulturalnego,
pracowitego, dobrze
jeżdżącego na koniu obywatela z pięknym dworkiem – wnuk Promienistego akceptując
wybór córki na zakończenie rozmowy powiedział:
– Pamiętaj, że małżeństwo to ostatni etap przed śmiercią.
Pozwolę sobie odnotować, że dnia 19 czerwca 1989 r. decyzją Sądu Wojewódzkiego w
Warszawie „ostatni” etap mojego życia został zamieniony na „przedostatni”. Ku
nieuniknionej,
wszystkim nam sądzonej śmierci podążam sama, w pojedynkę.
Mimo zmienionych walorów i zwężonych perspektyw kolory mego życia są nadal
intensywne
i wcale nie monotonne. Zdaję sobie sprawę, że nadejdzie moment, iż zaczną
pełznąć i
wygasać. Wtedy zamknę swój kajet, zakręcę pióro wieczne i przestanę upominać się
o ludzką
pamięć.
Nie pretenduję do bycia pisarką. Do Związku Literatów nie zapiszę się i do
ZAIKS-u też.
Dlaczego więc to robię?
Pytanie takie można zadać każdemu człowiekowi, który robi coś jeszcze poza swoim
zawodem
wyuczonym. Dlaczego inżynier bierze udział w regatach wioślarskich? Lekarz
komponuje
piosenki? Architekt występuje w kabarecie? Polonista gra w uczelnianym teatrze?
Krawcowa śpiewa w chórze kościelnym? Bo lubi? Tak, ale nie tylko. Każda
twórczość jest
wyrzuceniem jakiejś energii. Jest szukaniem sposobu na rozładowanie jej, danie
jej upustu.
Jest potrzebą potwierdzenia się. Złagodzeniem tęsknot, marzeń niezrealizowanych.
Próżnością
też. Elementem hazardu, bo niesie ryzyko. Wiele razy staje się ratunkiem w
rozpaczy. W
cierpieniu. W chorobie. Bywa błogosławieństwem, kiedy zawód wyuczony przestaje
przynosić
zadowolenie.
I okazuje się, że krawcowa wyjeżdża ze swoim chórem na tournee do Australii i
jako solistka
odnosi sukcesy. Lekarz komponuje tak ładne melodie, że najlepsi tekściarze
zamawiają
u niego muzykę. Architekt obdarzony przez naturę siłą komiczną wywołuje śmiech,
a inżynier
od statyki zdobywa pierwsze miejsce w regatach.
Szanuję takich ludzi i ich „niezawodową” twórczość. Podoba mi się ich walka o
ciekawe,
nieoportunistyczne życie. Więcej. Biorę z nich przykład. Wiele razy są mi
podporą i kierunkowskazem.
Nie robią nikomu i niczemu krzywdy. Świat jest tak duży i jego potrzeby tak
ogromne i różnorodne, że i TWÓRCZOŚĆ i twórczość nie kłócąc się ze sobą mają
prawo
istnieć.
Moja poprzednia książka „Zatrzymać czas” była autoterapią, koniecznością
odnalezienia
się, szukaniem ratunku w samej sobie i odcięciem się od siebie takiej, jakiej
nie akceptowałam.
Dziś, żyjąc w zgodzie z samą sobą i moimi wyobrażeniami jakie powinny być
relacje jaświat,
odczuwam rozkosz w budowaniu własnej tożsamości i wypełnianiu jej wartościami
równoległymi do tych, które wyniosłam z domu, szkoły, harcerstwa, kościoła,
kontaktów z
ludźmi.
Nie znaczy to wcale, że nie sprawdzam i nie konfrontuję, kim jestem w istocie.
Ale czynię
to spokojnie, w skupieniu, niepoganiana nieustannym pośpiechem i judzeniem nie
wiadomo
ku czemu.
Moja autoedukacja trwa nadal i wreszcie zbliżając się ku końcowi nabieram
zaufania do
siebie i własnego życia, mimo rozczarowań i zawodów, które na mnie spadły. A
może właśnie
dzięki nim?
Samotność nie jest miłą ani dobrą rzeczą, czasem każe żyć na marginesie, ale
wiem już, że
tylko ode mnie zależy, aby uczynić z niej wartość dodatnią.
Niektórzy uważają, że pisanie dzienników lub pamiętników jest czynnością
bezwstydną,
bo równa się wystawianiu siebie i swoich intymnych myśli w futrynę sklepową.
Zawodowi pisarze w artystycznych konfabulacjach w gruncie rzeczy zawsze piszą o
sobie
zdradzając się w nich niemiłosiernie. Dziś w epoce oszałamiająco szybkich
przemian nie wystarcza
konfrontacja wizji wymyślonej z rzeczywistością. Jesteśmy ciekawi człowieka
konkretnego,
odartego z wszelkich fikcji i uogólnień, bez literackich upiększeń i deformacji.
Jakby
rewolucja obyczajowa i tu dała o sobie znać. Nie ubieraj się w piękne szaty
literackich
mistyfikacji i nie sznuruj w fabularny gorset, ale obnaż się i pokaż siebie
przepuszczonego
przez filtr pamięci lub powszedniego dnia. Przecież większość pisze powieści
eksploatując to,
co zapisali w pamiętniku. Notują jak najwięcej szczegółów, dokonują obróbki,
dodają fabułę
wziętą z ulicy, z sąsiedniego mieszkania, z sąsiedniego życia i z tego rosną
tomy, sagi, powieści
rzeki. Kiedy Flauberta zapytano: Kto jest prototypem pani Bovary? – powiedział:
Madame
Bovary, to ja!
Zawsze byłam wstrzemięźliwa w odkrywaniu swojego pamiętnika. Namawiana przez
Romankównę
później Kuncewiczową, pisałam, ale bez specjalnej wiary w wartość tego pisania.
Zmieniłam do niego stosunek, bo zmieniłam się wobec siebie. Z kontaktu
antyegoistycznego
w egoistyczny, którego nie mam zamiaru zwalczać. Wydaję się sobie na tyle
atrakcyjna, że to
co myślę i robię może zainteresować innych. Nie żeby oświecić, pouczyć lub
odkryć coś nowego
– to akurat wydaje mi się najmniej możliwe – ale żeby zająć czyjąś uwagę sobą.
Narcystycznie
i egocentrycznie. Tego domaga się mój egoizm. Chcę istnieć.
Ulegam różnym pokusom, na co dawniej nie byłoby mnie stać. I to nie jest z całą
pewnością
sprawa odwagi, lecz – co już mówiłam – powiększającego się wreszcie egoizmu.
Wyrywam się z mrowiska ludzkiego, aby snuć oddzielny kokon własnej, bardzo
osobistej
egzystencji, ale bojąc się w nim zadusić wystawiam go na widok publiczny, żeby
nie zdechnąć
bezimiennie. Może to złe i nieskromne. Nic nie poradzę. Tak jest.
Egzamin w Szkole moich drugoroczniaków poszedł ładnie. Mówili poezję miłosną
renesansu
i baroku. Dla dziewcząt narwałam ogromne bukiety ziół i kiedy cała dziesiątka
weszła
na salę egzaminacyjną śpiewając Laurę i Filona, po sali rozszedł się zapach
nagrzanej słońcem
łąki. Czerwiec, słońce za oknem, młodość na scenie, miłość w słowach, woń
więdnącej
zieleni. Rozkosz. Nie obchodziło mnie, czy to co zrobiłam, podoba się komisji.
Ja byłam zadowolona.
Dużo pracy. Egzaminy wstępne. Teatr. ZASP. Krzątanina wokół kawiarni „U
Aktorek”.
Idzie niesporo.
W zimowej akcji „Artyści dla Rzeczpospolitej” mającej na celu zebranie jak
największej
ilości pieniędzy na Fundusz Mazowieckiego i SOS Kuronia, na Politechnice
otworzyłyśmy
kawiarnię „U Aktorek”.
W kiermaszu wzięły udział wszystkie środowiska twórcze. Politechnika zamieniła
się w
wielki festyn. Sprzedawano książki, obrazy, płyty, wideokasety, taśmy z
nagraniami, cegiełki,
znaczki – specjalnie zrobione dla akcji miniaturowe złotówki – jednym słowem
wszystko, co
mogli wymyślić i zrobić artyści. Kotłowało się w Politechnice jak w tyglu,
nikogo nie zabra-
kło. Frekwencja była nadzwyczajna, kawiarnia miała powodzenie jak przysłowiowa
panna na
wydaniu. Nic dziwnego skoro kelnerowały w niej najpopularniejsze aktorki
Warszawy.
W związku ze zmianami, jakimi zaczęła nas straszyć nowo wybuchła wolność, bojąc
się
nadciągającego bezrobocia, podczas babskiego sejmiku skrzykniętego w ZASP-ie,
Ola Dmochowska,
Alina Janowska i ja podjęłyśmy się założenia Fundacji, w ramach której obok
Impresariatu
Zagranicznego i Agencji Pracy, powołamy do życia kawiarnię. Rzecz dobra i dla
Fundacji, i dla bezrobotnych koleżanek.
Wybór padł na „Wilanowską”. Wiedziałyśmy, że ZASP wystąpił do Urzędu Miasta o
wykupienie
całego kompleksu zrujnowanych kamienic przy Placu Trzech Krzyży i że ma to już
prawie załatwione. Biuro architektoniczne zrobiło nawet projekt modernizacji.
Nie mając grosza przy duszy, zaczęłyśmy szukać sponsorów. Znalazłyśmy. Powstał
komitet
założycielski: Andrzej Łapicki, Andrzej Wajda, Krzysztof Zanussi, Janusz
Warmiński,
Grażyna Zaczykowa. Od strony prawnej Grażyna Samuelowicz.
Pisałyśmy regulaminy, statuty, czort wie co. Wszystko w panicznym strachu, że
nie podołamy,
ale zapał i ogień Oli dopingował.
Fundacja została zarejestrowana. Sprawy poszły bardzo daleko. Jak powiedziała
Ola, wlazłyśmy
na najwyższą trampolinę. Czym to się skończy, nie wiem. Wiem tylko, że umieram
ze
strachu, pamiętając o skokach z najwyższych trampolin nie zawsze szczęśliwych.
Pakuję się
jednak w tę awanturę jak ćma w płonący ogień. Jestem osobą nieumiejącą żyć
zgiełkiem kawiarnianym
lub w zamkniętym domu, wyłącznie dla siebie. Teatru i Szkoły okazało się za
mało, muszę więc coś robić, działać, wypełniać czas, życie czynić pożytecznym.
To są
wszystko substytuty, działania zastępcze, wiele razy wątpliwe. A mimo to –
postanowiłam –
tak będę robić, by nie wpaść w bierność i apatię.
Lubię budować, urządzać, stroić. Chętnie włączyłam się w tworzenie Fundacji dla
kawiarni,
która interesowała mnie najbardziej i wydawała mi się możliwa do zrealizowania.
Nie
znając się na reszcie nie angażowałam się.
Dostałyśmy przyrzeczenie lokalu od Prezesa ZASP-u i od władz „przydział”.
Czułyśmy się
już prawowitymi właścicielkami.
Od tygodnia sprawy zaczęły się komplikować. Wszelkie przydziały zarządzeniem
władz
miejskich zostały unieważnione. Do burmistrza naszej gminy pana Rutkiewicza nie
możemy
się dostać. I choć został zaproszony na uroczystość inaugurującą Fundację i był
pełen przyjaznych
uczuć – raptem stał się górą lodową niemożliwą do zdobycia.
Nie zrażając się, pracujemy nadal. Ola, Alina, Kazio Kaczor przy Fundacji, ja
wokół kawiarni.
Z architektem, panem Gierasymiukiem, zrobiliśmy projekt, kosztorys, prowadzimy
rozmowy z wykonawcą. Ola jest po słowie z panią ajentką, która ma zorganizować
kawiarnię
„od kuchni”. Dostawców ugadałyśmy. Wszystko jest dobrze zorganizowane i nawet z
głową.
Nie możemy tylko wejść z robotą, ponieważ WSS „Społem” nie wypuszcza kawiarni z
rąk,
zasłaniając się, i słusznie, decyzją władz.
Być może został popełniony jakiś błąd, ale jaki i przez kogo, naprawdę nie
wiemy. Z plotek
wynika, że na cały narożnik obejmujący domy przy Alejach, Placu Trzech Krzyży i
Mokotowskiej
zgłosił się bogatszy kontrahent niż nasz ZASP.
Kończy się czerwiec. Wyjeżdżamy do Zamościa z teatrem. Zaraz po przyjeździe
pobiegłam
do rynku. Wilgoć zżarła mury, tynki odpadają jak źle położona szminka ze starej
twarzy.
Pałac w rozpaczliwym stanie, mimo że lokatorem jest Sąd Wojewódzki.
Przyjeżdżałam tutaj w pięćdziesiątym siódmym i pięćdziesiątym ósmym roku z
teatrem
lubelskim. Grałam na scenie Domu Kultury „Norę” Ibsena i Anulkę z „Porwania
Sabinek”.
Już wtedy Zamość wyglądał jak biedne, zaniedbane, niekochane, bo obce klasowo
dziecko,
ale jeszcze czarował resztkami swojej piękności. W drugiej połowie lat
siedemdziesiątych po
raz drugi odwiedziłam miasto i zobaczyłam już ruinę, którą histerycznie
próbowano ratować.
Do dziś zostały ślady tej akcji. Metodą parawanową odnowiono ratusz i rynek –
reszta nadal
krzyczy o pomoc.
Mieszkamy w brzydkim, nowym hotelu „Renesans”. Robi wrażenie robotniczego. WC i
łazienka wspólne na korytarzu dla całego piętra. Jako uprzywilejowana otrzymałam
apartament
składający się z dwóch pokoików, obitych tandetną boazerią, z kolorowym
rozstrojonym
telewizorem i wyjątkowo ubogą łazienką. Przygnębiona pierwszymi wrażeniami
zjadłam
kolację przywiezioną z Warszawy i położyłam się spać.
Różowy słoneczny poranek. Przez szeroko rozwarte okna dolatują odgłosy budzącego
prowincjonalnego miasteczka. Szuranie i stukanie po nierównych płytach
chodników, pokrzykują
dzieci, kobiety opowiadają, co jest na targu, a czego nie ma, poszczekuje pies.
Arbuzowy zapach stojącego powietrza zapowiadającego upał, przejrzyste jak u
Légera
światło, bezceremonialne hałasy – wszystko to daje złudzenie, że jestem we
Włoszech. A
jednak poddałam się urokowi miasta mimo jego wczorajszego niechlujstwa.
Po wczesnym śniadaniu, które zrobiłyśmy u mnie w pokoju, wyszłyśmy z Majką na
miasto.
Nakupowałyśmy na targowisku pomidorów, ogórków, truskawek i wiśni, bułek, serów
i
masła. Obładowane doszłyśmy do rozłożonych kramików z ciuchami. Handlują głównie
Rosjanie
i Rumuni. Majka kupiła różową jedwabną bluzkę, ja targowałam ruski czajnik z
gwizdkiem.
Powałęsałyśmy się po parku i zmachane jak nieboskie stworzenia wróciłyśmy do
hotelu.
Rozgospodarowałyśmy się całkiem rozsądnie i założyłyśmy dom.
Przypomniały mi się jako żywo czasy, gdy pracowałam w objazdowych teatrach,
kiedy
miałam dwadzieścia parę lat. To wtedy nauczyłam się robić z każdego
przypadkowego hotelowego
lokum DOM. Lubiłam zawsze mieć choćby pozorną stabilizację.
Moim pierwszym teatrem w życiu był Teatr Młodego Widza w Krakowie.
Ładnie usytuowany na rogu ulic Karmelickiej i Krupniczej, prowadzony przez panią
Marię
Billiżankę, nie był obiektem marzeń absolwentów Szkoły Aktorskiej. Przy Teatrze
Starym i
Słowackiego ot! taki sobie teatrzyk. Bez tradycji, bez gwiazd w zespole, z
obowiązkowym
objazdem po całym Podkarpaciu i służeniem głównie dzieciom i młodzieży. Nic więc
dziwnego,
że studenci marzący o Hamletach omijali ten teatr z daleka. Dopiero kiedy
zawiodły
dwie rywalizujące ze sobą sceny z Jagiellońskiej i z Placu św. Ducha, pokornieli
i kierowali
kroki na Krupniczą.
Zespół składał się głównie z aktorów złośliwie nazywanych „odrzutami” i amatorów
przez
panią Marię angażowanych do bajek, później po kilku latach zdających egzaminy
eksternistyczne.
...
ChomikKulturalny