Michalak Katarzyna Ścigny.pdf

(1404 KB) Pobierz
PROLOG
S
trzał – z pistoletu czy czegoś w tym rodzaju, akurat na strzałach się nie znała –
padł tak nagle i tak blisko, że… cóż, poderwałaby się na równe nogi, z krzykiem
zapewne, gdyby akurat nie była zajęta umieraniem. Wyjrzała zza pnia drzewa,
pod którym siedziała. Widząc osuwającą się na ziemię sylwetkę, pokręciła
głową.
– Ja pierniczę! – odezwała się półgłosem. – Jak w jakimś pieprzonym
Hollywood. Nawet umrzeć spokojnie człowiekowi nie pozwolą.
Po czym uniosła do ust butelkę wódki, upiła łyk i odebrało jej oddech.
Alkohol sieknął gardło płomieniem, wycisnął łzy z oczu.
– Faceci są porypani, skoro lubią ten szajs – wychrypiała.
Za jej plecami rozległy się naraz krzyki. Padły kolejne strzały. Jakoś mało ją
to wzruszyło. Czy cokolwiek może poruszyć kogoś, kto dziś, tej nocy,
postanowił wreszcie sczeznąć?
Nawet gdy minutę czy dwie później – doprawdy nie patrzyła na zegarek –
ktoś się przed nią zmaterializuje, wymierzy w jej głowę z pistoletu
i warknie: „Wstawaj, tylko powoli”, ona roześmieje się jedynie i rzuci:
– A jak nie wstanę, to co? Zastrzelisz mnie? Nie ma sprawy! Śmiało!
Ale ten ktoś, zamiast pomóc jej zejść z tego padołu łez, uczyni coś zupełnie
odwrotnego. Tylko Danka jeszcze o tym nie wie…
ROZDZIAŁ I
C
arlos – tak na niego wołali. Był nieznośnie skutecznym zabójcą, niczym jego
pierwowzór, zwany także Szakalem. Skutecznym i bezwzględnym, jeżeli miał
na celowniku wroga. Dla swoich – wspaniały kumpel, niezawodny przyjaciel.
Lubili go. Przełożeni cenili. Jeśli misja należała do tych „impossible”, wysyłano
Carlosa, ze wsparciem albo i bez.
Jednostka, do której należał, została zawiązana w odpowiedzi na rosnące
zagrożenie terrorystyczne. Po zamordowaniu przez islamistów młodej Polki,
którą uprzednio brutalnie w siedmiu zgwałcili, społeczeństwo wymogło na
rządzie powołanie grupy ludzi, którzy będą chronili polskich obywateli za
granicą – porwanych odbiją, a zamordowanych pomszczą. Oczywiście bez
samosądów! Każdemu należy się uczciwy proces. Nawet bestii, która na oczach
rodziców strzela w kolanka dziewięciomiesięcznemu dziecku, podrzyna mu
gardło, to samo robi z matką dziecka, a na koniec całymi godzinami znęca się
nad nieszczęsnym mężczyzną, by zamordować i jego. Tak, taką bestię również
należy schwytać i doprowadzić przed polski wymiar sprawiedliwości, ale jeśli
podczas akcji trafi bandziora zbłąkana kula… cóż, wypadki się zdarzają.
Nikomu nie zależy przecież na wieloletnich procesach, śmiesznych wyrokach
i hołubieniu zwyrodnialców w więzieniach. „Zbłąkana kula” była więc mile
widziana.
Gdy Carlos, którego żonę po długich, okrutnych torturach zamordowali jej
pacjenci w irakijskim szpitalu, dostał propozycję wstąpienia do tajnej jednostki,
nie wahał się ani chwili. Mógł pomścić ukochaną kobietę, a przy okazji zapobiec
podobnym tragediom.
Już w wojsku wyróżniał się celnością. Był strzelcem wyborowym, ale zbyt
wielu okazji, by wykazać się w walce, nie miał. Polska nie prowadziła wojen.
Z całego świata ściągano do kraju kontyngenty sił pokojowych. Najlepsi
przechodzili w stan spoczynku, łapali się różnych zajęć, bo po adrenalinie
Afganistanu czy Iraku żadna praca nie dawała takiego „kopa”. Carlosa jednak
wojna nie pociągała. Był w wojskach inżynieryjnych. Odbudowywał mosty
w Iraku. Hania pojechała za nim… Wrócił sam. Oszalały z bólu i nienawiści.
Uratowała go propozycja Piotra Mizery, byłego dowódcy:
– Słuchaj, stary, jest nabór do nowej jednostki. Gniew Orła, taką nosi nazwę.
Podlega samemu Marciszewskiemu. Co do zadań – nie mnie o nich mówić, ale
myślę, że powinieneś się do nas przyłączyć.
Carlos, który nie trzeźwiał od miesięcy, spojrzał na Mizerę spode łba
i wychrypiał, bo gardło miał przeżarte wódką niemal na wylot:
– Nie nadaję się już do niczego.
– Mamy czas, by postawić cię na nogi. Nie za wiele, ale…
Porucznik patrzył na byłego podkomendnego z mieszaniną współczucia
i tłumionej złości. Na niego, Carlosa, i na siebie, że zostawił przyjaciela sam na
sam z rozpaczą.
– Będziemy polować na podobnych skurwysynów, co skrzywdzili twoją
Hanię – odezwał się. Głos mu złagodniał przy ostatnim słowie, imieniu
zamordowanej kobiety. Była dobrym człowiekiem i wspaniałym lekarzem.
Wrażliwym, oddanym, pełnym poświęcenia i empatii. Sam własnymi rękami
rozerwałby tych, którzy ją zabili. – Hubert… – odezwał się ponownie, bo tamten
zwiesił głowę. Nie było widać jego twarzy ani oczu. Chciał prosić przyjaciela,
by chociaż się zastanowił nad propozycją, zanim ją odrzuci i zapije się na
śmierć, ale ten poderwał głowę i zapytał całkiem przytomnie:
– A jak ich dorwiemy, to co? Dostaną pięć lat i wyjdą, by krzywdzić
następne?
– Nie, bracie. – Głos Mizery stwardniał. – Gdy już ich dorwiemy, nigdy
nikogo więcej nie skrzywdzą.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin