T. Miciński, Panteista.pdf

(183 KB) Pobierz
Panteista
Tadeusz Miciński
Kraków, 1898
Pobrano z Wikiźródeł dnia 01.08.2020
1
TADEUSZ MICIŃSKI.
PANTEISTA.
O moja duszo — patrz — i nasycaj się! po
jasnoturkusowem niebie płyną chwiejne róże obłoków i
zanurzają się jedna za drugą w ognistych oceanach
widnokręgu. Rubinowe smugi, jak miecze archaniołów,
otaczają niewidzialnego wśród blasków Boga.
On zakrył się srebrną tarczą, której promienie
cudotwórcze lecą na świat i wołają do życia — hej, do
złotych czar życia, upajających winem przemiany.
Fioletowe lasy wyzierają z poza różowych mgieł,
zaorane pola lilowieją, migocąc tęczą dyamentów.
Złotopurpurowe zboża kłaniają się młodemu słońcu,
rozlane wody na łąkach odbijają w swoich błękitnych
zwierciadłach niebiosa i stubarwną mozajkę chmur.
Skowronki w górze nucą swe pieśni weselne.
Czerwone owady wylatują z szelestem, koniki polne
grają w trawie coraz liczniejszym chórem, pszczoły brzęczą
po kwiatach, trzody idące na pastwisko porykują basem, a
kosiarze łąkowi dzwonią gdzieś kosami.
Ciepło, rozkosznie!
Świeże powiewy napełniają me płuca, promieniste ręce
2
głaszczą mnie po włosach — i fale krwi na twarz mi
ściągają.
A w mojej duszy zaczarowanej wszystko śpiewa,
błyszczy, barwi się, porusza — i żyje.
Skowronek mógłby zamilknąć — ja nuciłbym dalej jego
pieśni; chociażby świat kolorów zniknął, ja utworzyłbym
nowe fiolety lasów — nowe niebiosa i nowe słońce.
Jakby rzucony w głębiny jeziora — roztaczam się coraz
szerszymi kręgami i płynę dalej, wciąż dalej — w
bezgranicza.
W źdbłach trawy się uginam pod kulami rosy — i razem
z niemi oddzielam się od ziemi, ulatam w przestworza,
kapryśnym wiatrem pędzony, bez troski o cel swój, bez
myśli o przyszłość, bez tęsknoty za przeszłem. O naturo,
gdzie twoje krańce i gdzie moje? daremnie każde chce
ogarnąć siebie — niema jedności i niema oddzieleń, niema
bezmiarów i niema granic.
Czem ty jesteś — jestem ja: bóstwem, nicością, ułudą.
Rozproszyłem się, a raczej istnieję wszędzie; znikłem, a
raczej ogarniam wszystko.
O matko moja! dobrze mi jest w tobie, uroczyście i
harmonijnie, jak w świątyni: lazurowe sklepienia wzniosłaś,
przetkane żywem srebrem, posadkę kwieciem usypałaś i
zielenią; aromaty krążą, jak dymy kadzielnic; głosy
roztapiają się w powietrzu, jak granie organów, zboża
szeleszczą, jak poszept modlitwy, a ja, twój kapłan ofiarny,
klękam, wsłuchany w tętno twojego serca.
O pani moja! jestem lirą twoich dźwięków, pryzmatem
świateł, zwierciadłem barw i kształtów, ogniskiem
3
pragnień.
I sercem...
Zaturkotało na drodze: toczył się wóz naładowany
kamieniami. Koń stąpał powoli, z wysiłkiem; łeb schylił ku
ziemi, na wychudłych biodrach wyciągnęły się muskuły, jak
postronki, a ze startych boków sączyła krew.
— Wio, wio! i woźnica okłada batem.
Lecz koń przystanął, głowę zwiesił bezwładnie, z
jękiem, stękaniem chwyta powietrze.
— Ścierwo! zaklął parobek i grubym końcem biczyska
okładał po krzyżu i ślepiach.
Kości głucho łomocą...
Oj boli! taki jestem wychudły, głodny — i tak mi
ciężko!... chomonto wżera się w piersi, postronki szarpią
żywe mięso i ten kij sękaty kości mi gruchoce... Com
winien, żem słaby i że kamienie tak ciężkie?
To właśnie, żeś słaby daje prawo żyły ci wypruwać i
kości przetrącać — to prawo ma twój pan — parobek.
Podbiegłem i chwyciłem go za ramię: »boli — nie bij«.
Mruknął, z całych sił uderzył, koń szarpnął raz jeszcze
— napróżno...
Ująłem szprychy, zwierzę wytężyło resztki sił — powoli,
z wysiłkiem stawiał koń nogi w kolanach obrzęknięte i
pokurczone, stękał głośno, a w oczach głęboko zapadłych
łzy mu świeciły — prawdziwe łzy...
4
Zaćmiło się słońce w mojej duszy, łzy mi spływają po
twarzy, głowa się pochyla ku ziemi i nogi stawiam
trudnością — boli!
Ciągnę ciężar bezmierny — stosy bólów życiowych —
ostre głazy mnie cisną, twarde sznury mnie szarpią. Boskie
prawa natury — pognębienie ogólne, pożeranie wzajemne...
Robak przegryza roślinę, zwierze ją depce i zjada, gdyż
bezbronna, a żołądek silnych jej potrzebuje.
W trawie wre walka; w żywych organizmach pasożyty
nurtują, mózgi i oczy napełnione miryadami robactwa.
Wszystko się niszczy nawzajem, a wszystkich prawem
przemocy gnębi — człowiek.
Dziewicze lasy podpala, drzewa w rozkwicie ich życia
siekierą rąbie, trawy i zboża podrzyna, czego dosięgnąć
może — morduje i gwałci, bo silnym jest ten bratobójca. A
za chwilę sam pada w proch, z którego powstał...
Przeraźliwy łańcuch szkieletów, zapadający w mrok
nicości — oto byt; hałaśliwa maskarada na bezmiernym
cmentarzu.
Maski — a pod niemi próchno: w życiu śmierć, w
miłości nienawiść, w szczęściu — ból. Swobody niema —
jedynie prawa odwieczne, niezłomne, nieuniknione,
wszechpotężne.
Tworzysz, naturo, dzieci, aby się niszczyły wzajemnie —
a ty boleść ginących odczuwasz, boś ty w nich, a one w
tobie.
Cierpisz, matko? o, i ja cierpię!...
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin