53 Alexandria, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III 22:46 letniego czasu wschodniego USA, 10 padziernika 2004 Wielebny OReilly zastanawiał się, co powinien ze sobš zabrać. Do jego domku w Arlington szybko zbliżali się Posleeni i był pewien, że większoć następnych kilku dni spędzi uciekajšc pieszo. Z tak wieloma rzeczami nie chciał się rozstawać. Z kolekcjš ksišżek i manuskryptów pochodzšcych jeszcze z dwunastego wieku. Z antykami i znaleziskami archeologicznymi z całego wiata. Ze skomplikowanym sprzętem elektronicznym do rozszyfrowywania sekretów starożytnoci i współczesnych czasów. Prawdopodobnie częć z tych rzeczy i tak trzeba będzie zniszczyć. Wreszcie doszedł do wniosku, że jedyny prawdziwy skarb kryje się w jego głowie, więc włożył do torby tylko kilka par skarpetek, żelazne racje i butelkę wody. Po raz ostatni rozejrzał się po swoim wygodnym pokoju, uruchomił sekwencję samozniszczenia i wyszedł. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby zamknšć za sobš frontowe drzwi. Zastanawiał się, czy ić pieszo, czy przejechać pół mili do drogi stanowej numer 123 samochodem. W końcu postanowił pojechać. Powinien oszczędzać swoje siły, a ruch uliczny mógł się już zmniejszyć. Zarzucił torbę na ramię i ruszył w kierunku najnowszego modelu buicka. Zamarł jednak nagle, gdy z mroku wyłonił się ciemny suburban ze zgaszonymi wiatłami. Samochód zahamował przed domem. Wielebny zrobił błyskawiczny rachunek sumienia, zastanawiajšc się, czy w domu jest co, co mogłoby go obcišżać. Szybko jednak doszedł do wniosku, że dla przybyszów i tak nie ma to pewnie żadnego znaczenia. W tym momencie tylne drzwi samochodu uchyliły się, a lampa pod sufitem kabiny owietliła Indowy Aeloola i Paula des Jardinsa. Wsiadaj rzucił Paul. OReillyemu przemknęło przez głowę, że to może być pułapka, ale pospieszył w stronę suburbana. Krępy kierowca ruszył bez słowa w kierunku przeciwnym do drogi stanowej numer 123. Wszystko przygotowalimy powiedział Indowy. Przy Burke Run czeka na nas himmicki statek zwiadowczy. Jest tylko jeden problem powiedział des Jardins, wskazał podbródkiem na Indowy i odwrócił głowę w stronę okna. OReilly umiechnšł się do siebie, zauważajšc obok nóg Paula dużš torbę, w której mogła być tylko broń. Można było wycišgnšć człowieka z DGSE, ale nie było szansy, aby usunšć DGSE z człowieka. Dłoń wsunięta pod drogš marynarkę z Saville Row bez wštpienia obejmowała jakie miercionone francuskie narzędzie. Istotnie potwierdził mały Indowy. Przechwycilimy rozkaz zlikwidowania pewnej osoby, pochodzšcy z biura Tirianina Dol Rona. Przechwycilicie? zapytał jezuita z niedowierzaniem. Bane Sidhe jest bardzo starożytne i ma poród Indowy wielu zwolenników owiadczył niewielki kosmita. Jego nietoperza twarz zmarszczyła się w grymasie tak złożonym, że nawet OReilly, będšc uczonym człowiekiem, nie potrafił go rozszyfrować. Wydawał się w częci wyrażać zadowolenie, a w częci zniecierpliwienie. Nasza nieskutecznoć w akcjach bezporednich wynika z tych samych powodów, co u Darhelów. Nasza reakcja jest zatem jak zwykle odbiciem ich reakcji, niech brudnš robotš zajmš się ludzie. Na naszš hańbę parsknšł były agent DGSE. Zdaję sobie sprawę, że różnica często polega nie na realizacji, ale na wyznaczonych celach powiedział oschle OReilly. Jednak co my mamy wspólnego z rozkazem likwidacji? Czy dotyczy ona członka Societe? A może o kogo z Franklinsów? Nie stwierdził Indowy już z innym grymasem na twarzy. Chodzi o kogo, kto nic nie wie o działalnoci tych koterii. Bane Sidhe ma u tej osoby dług do spłacenia. Co więcej, uważamy, że może ona być silnym czynnikiem destabilizujšcym poczynania Darhelów. Nie warto narażać Societe dla jednej osoby stwierdził stanowczo wielebny. Zwykle nie. Ale ten kto wiele razy udowodnił, że jest wyjštkowy. No i Bane Sidhe o to prosiła. Mylę, że to i tak niewiele w porównaniu z tym, co my zrobilimy dla Societe! A co ty na to, Paul? Wszystkie nasze zespoły Marion sš teraz na północnym wschodzie. W przeciwnym razie my bymy się tym zajęli. Więc twoim zdaniem warto zaryzykować. W czym mam wam pomóc? spytał ostrożnie jezuita. Potrzebujemy Zespołu Conyers. Wielebny umiechnšł się lekko, starajšc się ukryć zaskoczenie. Miał nadzieję jak diabli, że do hierarchii kocielnej Darhelowie aż tak głęboko nie przeniknęli. * Mnich przyklęknšł i skosztował winogron. Przez chwilę poruszał ustami, żeby ocenić ich smak. Plon trzeba będzie już wkrótce zebrać, potem może być za póno. Wprawdzie winogronom brakowało odrobiny słodyczy, ale przecież w tak gorzkich czasach wino nie może być słodkie. Lekki, nocny wiatr radował jego duszę. Noc była wcišż taka sama, nawet gdy wiat dookoła się rozpadał. Podniósł się z ziemi, kiedy jeden ze starszych braci zbliżył się do niego i bez słowa poprowadził w kierunku klasztornego dziedzińca. Mnich zobaczył, że zbierajš się tam także inni bracia, i pomylał, że widocznie zostanie ogłoszona nowa misja. Pamiętał swoje własne dni w zespole i wiedział, że wielu sporód zebranych tu braci nie wemie już udziału w następnych wieczornych mszach. Wezwanie z Societe było bowiem często wyrokiem mierci. W pewnym sensie byli jak francuska Legia Cudzoziemska; dla Societe liczyła się tylko misja, i do diabła z ofiarami. Dla benedyktynów zawsze istotny był rytuał i umiejętnoć. Dlatego włanie, w przeciwieństwie do kršżšcych po wiecie mitów, to nie z jezuitów formowano specjalne oddziały kocioła katolickiego. Shaolin nie miało cisłego monopolu. Podczas gdy mnich w wietle czerwonego owietlenia bojowego studiował raport, jego bracia w szarych i czarnych strojach zbierali już swoje narzędzia. Misja była trudna, ale można jš było wykonać. Najwięcej problemów stwarzał brak czasu. No i, oczywicie, brak łšcznoci i skromny wywiad. Mnisi potrzebowali dyspensy, żeby móc się odezwać podczas takiej odprawy. Tym razem jednak nikt nie miał żadnych pytań. Wzięli sprzęt, przebrali się i bez słowa wsiedli do furgonetek o przyciemnianych szybach. * ONeal przez skšpanš w zielonym wietle przestrzeń patrzył uważnie na przeciwnika. Następny ruch miał zdecydować o wygranej bšd klęsce. Stawka była wysoka, ale Michael ONeal Senior bywał już w gorszych tarapatach. Zawsze było jakie wyjcie, jeli tylko człowiek wystarczajšco się postarał, dokładnie ogarnšł sytuację, a potem zadziałał precyzyjnie i brutalnie. ONeal musiał jednak przyznać, że rzadko kiedy było aż tak le. Podnoszę do pięciu powiedziała Cally. Sprawdzam. Dwie pary, król. Cholera! Dziadek ONeal rzucił karty. Para asów leżšcych na stole wyglšdała, jakby namiewała się z tego, że przegrał z omiolatkš proste rozdanie w pokerze. Było już dobrze po północy i Cally już dawno powinna być w łóżku. Ale zważywszy na wiadomoci o walkach i fakt, że jej ojciec jechał na front, Dziadek wolał zaczekać, aż sama będzie chciała ić spać. Na razie zachowywała się jak zawodowy pokerzysta. Jeszcze jedno takie rozdanie i będziesz zmywał naczynia przez miesišc powiedziała ze miechem. Tak, cóż... Próbował wymylić jakš ripostę, ale szybko się poddał. Bo niby co mógł powiedzieć? Odezwał się pager. ONeal wycišgnšł go zza paska. Urzšdzenie było podłšczone do czujników rozsianych po całym jego terenie, a nie do telefonu. To, że zbliżał się do siedemdziesištki, nie znaczyło, że nie potrafi korzystać z nowoczesnej techniki. Czujniki ruchu, a zaraz potem wykrywacze metalu namierzyły kogo na długiej drodze do farmy. Urzšdzenie sprawdzajšce transmisje podprzestrzenne na razie milczało. A więc to nie byli Posleeni. Może to szeryf chce sprawdzić, czy ONeal nie pędzi bimbru? Albo przynajmniej nie pędzi go w domu, gdzie można byłoby go znaleć i zawstydzić tym gospodarza. Bezpieczniej będzie nie częstować go próbkš ostatniej partii. Mamy gocia powiedział. Swój czy obcy? spytała poważnie Cally. Rzuciła na stół karty, które włanie tasowała. Nie wiem odpowiedział. Chyba musimy ić i sprawdzić. * Był to niczym nie wyróżniajšcy się ford taurus. Prawdopodobnie z wypożyczalni. Kierował nim jaki mężczyzna. Dziadek ONeal nie mógł dostrzec nic więcej, nawet za pomocš wysokorozdzielczej lornetki ze wzmacniaczem wiatła. Czekał przy oknie we frontowym pokoju, aż samochód zatrzyma się przed domem. Kierowca, który ukazał się w wietle lamp bezpieczeństwa, był dwudziestokilkuletnim mężczyznš i przyjechał sam. Z powodu ciemnej karnacji wyglšdał na Latynosa. Miał na sobie starš, zużytš kurtkę polowš. Oprócz naszywki Sił Specjalnych na prawym ramieniu, nie miała żadnych oznaczeń; w żargonie komandosów była sterylna. Wyglšdał jakby znajomo, ale ONeał nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie go widział. Mike Senior otworzył frontowe drzwi i wyszedł na zewnštrz, przyglšdajšc się uważnie przybyszowi. Nie było żadnego rozsšdnego powodu, aby ktokolwiek obcy składał mu akurat teraz wizytę. Zastanowiwszy się, doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy nikt nie złożył mu wizyty niezapowiedzianej. Oczywicie z wyjštkiem przedstawicieli prawa. Ale nie wyglšdało na to, że ma w tej kwestii jaki wybór. Mike! powiedział przybysz i na jego twarzy pojawił się szeroki umiech. Kopę lat, chłopie! Twarz ONeala w dalszym cišgu wyrażała dużš podejrzliwoć. Czy my się znamy? Cholera. Przybysz był wyranie zakłopotany. Może to ci przypomni: Czasem dostajesz pióra, czasem dostajesz koci.. ONeal przekrzywił głowę na bok. Jego myli powędrowały w przeszłoć. Nagle otworzył szeroko oczy. Harold? spytał z niedowier...
sunzi