Tomasz Mróz - Komisarz Wątroba 02 - Fabryka wtórów.pdf

(663 KB) Pobierz
TOMASZ MRÓZ
FABRYKA WTÓRÓW
Daleko, daleko stąd...
W
roku 1582 kozacka wyprawa pod dowództwem Jermaka Timofiejewicza starła
się z siłami Chanatu Syberyjskiego – resztką dawnej chwały Złotej Ordy. Był to początek
wielkiej ekspansji Rosji, zwanej podówczas Wielkim Księstwem Moskiewskim, na
obszary za Uralem. Zdobycie kolejnych terenów – choć obarczone bagażem licznych
konfliktów z Chinami i sprzeczne z brytyjskimi dążeniami na obszarach dzisiejszego
Afganistanu – przyniosło Rosji wielkie bogactwa naturalne, przestrzeń i świeże
powietrze, którego na pustyniach, w lasach i tundrach Wschodu nie brakowało.
Przyniosło również kontakt z wieloma nowymi ludami i kulturami, jakże obcymi
prozachodnim carom, dla których wzorem był niemiecki porządek i włoska architektura.
Jedno, czego Rosja nie zdobyła, to ludzie. Pustawa europejska część wielkiego państwa
przyłączyła do siebie zupełnie wyludnioną ziemię w Azji. A wszelkie wojny, których to
wielkie państwo nigdy nie unikało, wymagały wielu żołnierzy i każdy nowy władca Rosji
usilnie starał się wspierać armię, tak aby nigdy nie zabrakło jej rekruta.
Czas zdobywania Syberii to czas konfrontacji z nieznanym, wchłaniania do
społeczeństwa skośnookich tubylców wraz z ich pogaństwem i całkowicie
nieeuropejskim stylem życia. Wraz z nimi pojawiły się liczne legendy o demonach na
syberyjskich bagniskach, o duchach dawnych mieszkańców Sybiru i wiele, wiele innych.
Jedną z silniej zakorzenionych legend była opowieść o stworze, który żyjąc w
zagubionych lasach, przedostaje się do siedlisk ludzkich i porywa mieszkańców, skazując
nieszczęśników na wieczną służbę u siebie; dodatkowo demon ten umie ich zakląć tak, że
z jednego człowieka powstaje wielu. Korzysta on z żywej osoby, której cząstkę daje
każdemu z powielonych stworzeń, tak że po wiekach rozwoju włada zagubioną gdzieś na
północnych pustkowiach armią całkowicie oddanych, stworzonych przez siebie sług. Z
ust do ust krążyła również pogłoska, że armia ta niegdyś – za cenę życia tysięcy ludzi
oddawanych w wieczną niewolę – służyła Tatarom w ich podbojach. Takie plotki krążyły
i niewielu w nie wierzyło, ale zimne długie wieczory sprzyjały pogwarkom przy szklance
wódki, gdzie mniej zważano na fakty, a bardziej na rozrywkową stronę tych informacji.
Początkowo podbój Syberii był przede wszystkim zasługą kupców, którzy widząc
możliwości rozwoju handlu i pozyskiwania cennych towarów, finansowali kolejne
wyprawy, poczynając od tej pierwszej, pod dowództwem Jermaka Timofiejewicza,
poprzez kolejne, eksplorujące coraz to nowe tereny, hen daleko za Bajkał.
Jedna z takich wypraw w pierwszej połowie XIX wieku nigdy nie wróciła. Był to
dość późny okres eksploracji Syberii, międzynarodowa sytuacja powoli dojrzewała do
zaakceptowania granic Rosji na Amurze i Ussuri, dlatego nie uznawano już tych ziem za
zupełnie obce i wrogie – rozpoczęto poszukiwania. Jednakże żadna z dwóch wypraw
ratunkowych nie dała rezultatów, ślad po kilkusetosobowej grupie zaginął. Co ciekawe,
natrafiono na opuszczone obozowisko tamtych: rozbite namioty, przewrócony kocioł na
jedzenie nad śladami wygasłego ogniska, ogryziony doszczętnie przez wilki szkielet
konia przywiązanego za mocno do drzewa. Wszelkie znaki wskazywały, że grupa została
zaskoczona atakiem podczas postoju i zniknęła bez oznak walki lub grabieży. Nie
znaleziono też żadnego ciała. Po kilkunastu miesiącach sprawę zakończono i raport
wylądował na biurku tamtejszego gubernatora, który standardową drogą zaraportował go
dalej, do Moskwy. Informacja wylądowała w jednej z tysięcy teczek jednego z wielu
ministerstw.
Po dalszych kilkunastu miesiącach na tym samym gubernatorskim biurku
wylądowała notatka o odnalezieniu w jednej z jakuckich osad białego człowieka, który
jest prawdopodobnie członkiem zagubionej wyprawy. Znaleziony sprawiał wrażenie
pozbawionego rozumu, nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak się nazywa ani skąd
pochodzi. Miejscowi powiedzieli, że się po prostu wyłonił pewnego dnia z lasu. Był do
cna wyczerpany, tak że ledwo go odratowali. Jakuci uważają pomoc innym w potrzebie
za rzecz normalną; biały został w ich wiosce, zamieszkał kątem u jednej z rodzin,
pomagając im w polowaniu i w jurcie.
Chaotycznie wyrzucane słowa, opisy, nazwiska, poskładane w całość, dały
informację, że jest to z wysokim prawdopodobieństwem uczestnik feralnej wyprawy.
Wiele razy powtarzał również słowo
ijunghan
co po chińsku oznacza tyle co „wieczny”.
Człowiek ten został przewieziony do miasta gubernialnego, gdzie oddany do szpitala
wegetował marnie, nawiedzany co jakiś czas przez urzędników różnego szczebla,
mających za zadanie wydobyć z niego informacje na tematy związane z
reprezentowanym przez nich urzędem. Rozbitek z syberyjskiej wyprawy nie wyzdrowiał,
żadnej informacji się z niego wycisnąć nie dało, oprócz bezładnych zlepków słów. I nie
pomagały ani zimne kąpiele, ani ostre wymioty spowodowane wywarem z piołunu i
arcydzięgiela, nie pomogło również odczynianie miejscowego popa i wielogodzinna
lektura Biblii. Notatki lądowały w teczkach i skoroszytach, standardowe raporty
wędrowały do Moskwy. Świat się starzał, a tajemnica pozostawała nierozwikłana.
Pewnego
dnia, wiele lat po opisanych wydarzeniach, trzęsąc się na wybojach
drogi, która jedynie w niektóre pory roku była przejezdna, na majdan gubernialnego
miasta wtoczył się powóz. Z jego wnętrza, wraz kupcami i rzemieślnikami, typowymi dla
tego środka lokomocji podróżnymi, wysiadł elegancko ubrany człowiek. Wziął swoje
walizy i gwizdnął na bagażowego z wózkiem. Tragarz załadował ciężary i potruchtał za
elegantem, szybko oddalającym się w kierunku gmachu gubernatora. Po kilku godzinach
przyjezdny opuścił budynek tylnym wyjściem, bez większych bagaży, jedynie z małą
torbą na ramieniu i z zawiniętym w rulon oficjalnym dokumentem podpisanym przez
samego gubernatora.
W powietrzu wirowały pierwsze w tym roku płatki śniegu, zacierając
wspomnienia krótkiego, bzyczącego komarami lata. Powoli bielały kopuły cerkwi,
podjazd pałacu gubernatora, krzywe drewniane chatynki ze skrzypiącymi okiennicami;
bielał również dach szpitala. Krzywy napis
Боль�½ица,
wiszący nad odrapanymi
drzwiami, wydawał się w tym piękniejącym z minuty na minutę otoczeniu trochę mniej
krzywy. Mężczyzna skierował się właśnie do tych drzwi; nacisnął klamkę i po kilku
minutach stanął przed marsowym obliczem ordynatora, który po raz kolejny czytał
gubernatorski list, próbując połapać się, o co w tym wszystkim chodzi.
Z pisma wynikało, że niejaki Alieksiej Wasiliewicz Matfiejew, stojący w tym
momencie przed lekarzem, ma zostać przyjęty do szpitala jako pacjent. Jednakże nie w
celu wyzdrowienia, gdyż zdrowy jest jak koń, ale by posiadać ciągły kontakt z Aloszą
Nieizwiestnym, jak nazywali tu ocalałego nieszczęśnika. Pan Matfiejew ma otrzymać od
władz szpitala wszelką możliwą pomoc. Ordynator przenosił wzrok z kartki na
uśmiechniętego człowieka i z powrotem. Przez głowę przemknęła mu myśl, że to jakaś
maskarada, oszustwo. Zastanawiał się przez moment, czy nie udać się do pałacu
gubernatora po wyjaśnienia. Ale po co komu kontakt z przygłupim Aloszką, co na tym
zyska? Widać coś. Prośby i pytania do gubernatora lepiej zostawić sobie na stosowniejszą
okazję; a nuż to coś ważnego i gubernator łaskawie spojrzy na jego sprawy. Ot, choćby
kwestia kupna lasu za rzeką, ten Jefromiejew na pewno przegra proces, jeśli gubernator
szepnie słówko komu trzeba. Ordynator złożył pismo; już chciał schować je do szuflady,
kiedy Matfiejew, ciągle się uśmiechając, powstrzymał go krótkim, ale kategorycznym
stwierdzeniem:
– List wraca do mnie.
Ordynator westchnął, a w duchu stwierdził, że może tak będzie lepiej. Po co mu
jakieś półprywatne listy od wysokich rangą urzędników, tylko kłopot z tego.
– Proszę za mną do siostry przełożonej, wydamy pidżamę i prześcieradło. –
Ordynator wyprowadził nowego pacjenta na korytarz i ruszyli przed siebie,
odprowadzani skrzypieniem podłogi i jękami jakiegoś nieboraka.
W
ciągu kilku najbliższych miesięcy Alosza i Alieksiej stali się nierozłączną parą.
Początkowo nieprzychylnie nastawiony, pomyleniec stopniowo przyzwyczaił się do
nieodstępującego go kolegi, a następnie pokochał jak brata. Nie wiadomo, kim był przed
wyprawą, jej pełen skład nie został odnotowany, a żaden z zapamiętanych członków nie
pasował do Aloszy. W każdym razie po kilkunastu tygodniach jego stan zaczął się
wyraźnie poprawiać. Terapia, jakiej poddał go Matfiejew, to była po prostu przyjaźń,
troska i długie rozmowy. Personel szpitala z podziwem, ale i nieukrywaną zawiścią
patrzył na ten sukces psychiatryczny. Wieczorami Alieksiej siedział i coś notował w dość
grubej księdze; wyglądało to, jakby pisał jakieś dłuższe dzieło, którego pilnował jak
źrenicy oka i nikomu nie pokazywał.
Pod koniec zimy Alieksiej zakończył swój pobyt w szpitalu. Pewnego dnia tak jak
się pojawił, tak zniknął z tą swoją małą torbą na ramieniu. Jedynie przed wyjazdem długo
uspokajał Aloszę, że wróci po niego, że musi wykorzystać porę przed roztopami na
dotarcie do stolicy, gdzie czekały na niego ważne sprawy. Znów zniknął w pałacu
gubernatora, a po kilku godzinach ubrany w elegancki strój stał na majdanie, czekając na
powóz. Tym razem był pilnie obserwowany. Niepozorny człowieczek w podartym
kożuszku wyszedł zaraz za nim z pałacu gubernatora. Doczekał do momentu, aż
Matfiejew wsiądzie do dyliżansu, a potem udał się wprost do szpitala porozmawiać z
ordynatorem, który wręczył mu raport, co zresztą stało się już cotygodniowym rytuałem
od momentu pojawienia się Matfiejewa. Człowiek włożył papier za pazuchę, spojrzał
przeciągle na lekarza.
– Pojechał. Chwilowo nic od was nie chcemy.
Ordynator skinął głową w milczeniu. Wiele lat służby państwowej nauczyło go,
by nie zadawać zbyt wielu pytań, a niepozornych ludzi z szarym błyskiem w oku i
odznaką tajnej policji omijać szerokim łukiem.
– Tak, pojechał. Na pewno nie zapomnimy o waszej pomocy. Aha, pan Matfiejew
wspomniał, że Alosza Nieizwiestnyj jest umierający i zaledwie godziny dzielą go od
spotkania z Panem. Chętnie pomożemy w pochówku i wszelkich innych formalnościach,
za kilka godzin zgłoszą się nasi ludzie.
W oczach lekarza pojawiło się na moment zdumienie; nie dalej jak dzisiaj rano
widział Aloszę i wydawał się zdrowy jak nigdy dotąd. Już miał coś powiedzieć, być może
zaoponować, ale ostatecznie skłonił głowę na znak, że rozumie i wykona. Po chwili
drzwi trzasnęły i szpitalny korytarz opanowała cisza przerywana co jakiś czas jękami
pełnymi boleści dochodzącymi z jednej z sal.
Alieksiej Wasiliewicz Matfiejew powrócił kilka miesięcy później, jednakże był to
powrót zupełnie inny od poprzedniego przyjazdu. Na główny plac wjechała niekończąca
się kawalkada wozów, jeźdźców na koniach i pieszych. Pierwsze co zrobił, to skierował
się do szpitala. Na dworze znów zbierały się szare chmury i krążyły pierwsze płatki
śniegu, które opadając, milcząco bajały o skutej mrozem krainie. Widać pan Matfiejew
tak miał, że przywoził tu zimę.
Ordynator powitał go mało życzliwie, a na pytania odpowiadał niechętnie, często
odwracając wzrok. Poinformował, że Alosza krótko po wyjeździe Matfiejewa zachorował
na ostre zapalenie płuc i zmarł; został pochowany na pobliskim cmentarzyku. Jeżeli
Alieksiej Wasiliewicz Matfiejew sobie życzy, to on, ordynator, sam go tam zaprowadzi,
bo wie, jak Alosza był mu bliski.
Matfiejew zbyt dobrze znał ludzi, by się nie zorientować, że ordynator łże jak
pies. Podziękował krótko i wyszedł przez główne drzwi tylko po to, żeby zaraz zastukać
w okno po drugiej stronie budynku.
– A czegu tam puka? Czegu chce, obsraniec jaki? – Przez okno wychyliła się
szczeciniasta gęba z bezzębnym uśmiechem.
– Bywaj Iwan, to ja, Alieksiej – pozdrowił tamtego.
– Na rany jedynego, po cuś tu wrócił? Uciekaj, une już Aloszę wzięli, pewnie i
ciebie szukają.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin