Sławek Gertruda R - Łzy Boga Słońca.pdf

(461 KB) Pobierz
Gertruda. R. Sławek
Łzy Boga Słońca
I
Z głębokiej zadumy wyrwał go melodyjny głos zegarowego kuranta. Już
siódma - pomyślał z niechęcią. Odchylił się na oparcie krzesła i spojrzał na
wkręconą w maszynę kartkę papieru. Było tam napisane tylko jedno zdanie.
Wyjął kartkę i zmiął ją w niewielką kulkę, którą cisnął w kierunku kosza. Nie
trafił. Kulka potoczyła się gdzieś za biurko. Nie chciało mu się wstać, aby ją
podnieść.
Siedział tak już ponad godzinę. A miał zamiar solidnie dziś popracować.
Jak dotąd, nic z tego nie wychodziło. Może to przez tę burzę? W pokoju
było duszno. Wstał powoli, przeciągnął się, sięgnął po papierosa, ale, po
pierwszym zaciągnięciu się zgasił go. Podszedł do okna i otworzył je na oścież.
Nie zauważył przedtem, że po burzy zostały jedynie strzępy chmur znikające za
lasem. Usłyszał buczenie kolei i za chwilę zobaczył wagony podążające z
łoskotem w kierunku Warszawy. Zamyślił się. Jego wydawca już od dwóch
miesięcy czekał bodaj na parę rozdziałów nowej powieści.
Tymczasem on od pół roku nie był w stanie sformułować nawet
najbanalniejszej myśli. Co się stało z talentem tak poczytnego pisarza jak Piotr
Werner? Na coraz bardziej niecierpliwe telefony wydawcy odpowiadał byle
jakimi wykrętami.
Wiedział, że nie potrafi zdobyć się na nic i wiedział nawet dlaczego. Jego
myśli zajmowała tylko Klara, a nie można powiedzieć, by wpływało to
korzystnie na jego pracę. Od pół roku on, pięćdziesięciodwuletni mężczyzna,
zachowywał się jak niedorostek. Jedyną wynikającą z tego korzyścią była
większa dbałość o strój, co uprzejmymi uśmiechami kwitowali koledzy w
klubie. Musiał przyznać, że Klara zabrała mu spory szmat życia. Stwierdzenie,
że ją kochał, byłoby chyba przesadą. Po prostu było im ze sobą dobrze.
Przeważnie. Każdego kolejnego dnia ich wzajemny stosunek był taki sam jak
pierwszego. Cały czas jednak miał niejasne przeczucie, że oczekiwała kogoś
innego...
Próbował już kilka razy z nią zerwać. Ale znowu się spotykali. Lubił
powtarzać jej swoje najskrytsze myśli i słuchał z uwagą jej odpowiedzi. I znowu
było im ze sobą dobrze...
Kolejne uderzenie zegara oznajmiło dziewiętnastą trzydzieści. O ósmej
był umówiony w Warszawie w klubowej kawiarni na Rutkowskiego, zwanej
popularnie „Pod Piórem”. Ot, taka zwykła towarzyska pogawędka. Było trochę
tych problemów, którymi chciał się z kimś podzielić. Zamknął okno.
Pospiesznie wrzucił do aktówki kilka papierów, wziął z biurka kluczyki od
wozu i wyszedł z domu, zatrzaskując gwałtownie drzwi wejściowe. Jego fiat w
modnym kolorze yellow bahama stał na żwirowanym podjeździe. Wyjechał na
ulicę. Wyszedł jeszcze i, zamykając bramę, pomyślał, że to idiotyczne, bo stare
ogrodzenie z siatki stanowiło zaledwie prowizoryczne zabezpieczenie.
Po dwudziestu pięciu minutach jazdy zarejestrował machinalnie, że jedzie
Aleją Krakowską, potem minął Plac Narutowicza i wjechał w Aleje
Jerozolimskie. Skręcając w lewo spojrzał na zegarek i pomyślał z
zadowoleniem, że będzie prawie punktualnie. Zaparkował na Rutkowskiego
naprzeciw lokalu. Podniesieniem ręki skwitował zwykłe „witam, witam”
szatniarza i mrużąc oczy wszedł do jasno oświetlonej sali.
Znalezienie wolnego stolika nie nastręczało o’ tej porze żadnych
trudności, bowiem za dwie godziny lokal kończył normalną działalność,
ustępując miejsca kabaretowi „Pod Egidą”. Nie zauważył żadnych znajomych.
Zanim zdążył sięgnąć po kartę, zjawił się kelner i nachylając się szepnął
konfidencjonalnie:
- Pani wyszła przed piętnastoma minutami. Prosiła o telefon, bo ma coś
ważnego.
- Nic więcej?
- Nie. Ale wyglądała na trochę... jakby to powiedzieć... zdenerwowaną...
- Dziękuję. Niech mi pan poda coś do jedzenia, a potem kawę.
Kelner oddalił się. Za chwilę wszedł szatniarz, rozejrzał się uważnie po
sali i podszedł do stolika.
- Telefon do szanownego pana. Mężczyzna.
Przechodząc do hallu Werner odruchowo spojrzał na zegarek. Była
dwudziesta dwadzieścia. Wziął słuchawkę.
- Werner. Słucham... Tak. Rozumiem... No cóż, bardzo żałuję, ale skoro
pan nie może... Nie, nie szkodzi, nie ma za co. Mam jeszcze coś do załatwienia.
Dobrze. Do widzenia.
Nacisnął palcem widełki. Wykręcił numer Klary. Natychmiast podniosła
słuchawkę, jakby tylko czekała na sygnał, i kiedy wymówił swoje imię,
powiedziała szybko:
- Musisz zaraz do mnie przyjechać. Wrócił Adam. Tak. Dziś rano...
Czekałam na ciebie. Musimy coś postanowić.
- Będę za chwilę.
Oznajmił kelnerowi, że rezygnuje z posiłku, zostawił na stoliku banknot i
po chwili jechał już w kierunku placu Unii Lubelskiej, gdzie mieszkała Klara.
II
Zaledwie ucichł szum samochodowego silnika, z zarośli, po drugiej
stronie drogi wynurzył się cień. Mężczyzna przeskoczył rów i zdecydowanym
krokiem zbliżył się do ogrodzenia. Przesunął ręką po słupku furtki szukając
dzwonka. Z kieszeni kurtki wyciągnął latarkę. W jej świetle ukazał się przycisk
umieszczony pod mosiężną tabliczką z wygrawerowanym napisem: „Piotr
Werner. Literat”. Zgasił latarkę i kilkakrotnie nacisnął guzik dzwonka. Odczekał
chwilę, po czym zręcznie wspiął się na ogrodzenie i zeskoczył na ścieżkę.
Brzegiem trawnika obszedł dom i znalazł się na jego tyłach. Zatrzymał
się.
Ocenił odległość od ziemi. Trochę za wysoko - pomyślał. Zbliżył się do
płotu oddzielającego sąsiednią posesję i schylił się, jakby czegoś szukał.
Wyprostował się, wykonując jednocześnie ramieniem szeroki zamach.
Rozległ się ostry brzęk tłuczonej szyby. Przykucnął pod płotem. Gdzieś
daleko zaszczekał pies...
Mężczyzna podszedł do starej wiśni, wziął rozkładaną drabinkę
ogrodniczą i ustawił ją pod oknem. Zdjął buty, wszedł na kilka szczebli, włożył
rękę przez otwór w szybie i otworzył okno. Po chwili znalazł się w łazience.
Przeszedł do hallu, cicho stąpając zbliżył się do jednych z czworga drzwi.
Pchnął je ostrożnie... ustąpiły. Błysnął na chwilę latarką.
Światło wydobyło z ciemności masywne biurko, regały z książkami,
piętrzącymi się aż pod sufit, i odbiło się w szybie dużej gabloty stojącej w głębi.
Ruszył w tamtym kierunku. Po drodze zawadził nogą o fotel i, aby nie upaść,
oparł się dłonią o blat biurka. Zaklął w duchu. Już po omacku dotarł do gabloty i
skierował snop światła na szybę. Na granatowym suknie wyściełającym dno
gabloty leżały równo poukładane klucze o dziwnych kształtach, emaliowana,
ozdobiona miniaturami tabakierka, mała mosiężna busola, błyszcząca plakietka,
kilka broszek wyglądających na złote, klamra od pasa i kilkanaście innych
przedmiotów, których przeznaczenia i pochodzenia nawet się nie domyślał.
Jeszcze raz przejrzał te wszystkie drobiazgi, teraz już bardziej
gorączkowo poruszając latarką. Wyraźnie nie znajdował tego, o co mu chodziło.
Poczuł, że robi mu się gorąco. Nie gasząc latarki podszedł do biurka i
wysunął po kolei kilka szuflad. Zajrzał pod papiery. Znowu nic. Nagle drgnął.
Oświetlił tarczę zegarka: dochodziła dwudziesta dwadzieścia.
Otworzył leżącą na biurku książkę telefoniczną, chwilę szukał, potem
sięgnął po słuchawkę. Poprosił o przywołanie pana Wernera.
- Dobry wieczór... To ja. Bardzo pana przepraszam, ale tak się złożyło, że
niespodziewanie ktoś do mnie przyszedł, i... rozumie pan... Przepraszam jeszcze
raz, bo chyba skomplikowałem panu wieczór... Może umówimy się na inny
dzień? Tak? No, to do zobaczenia.
Powoli odłożył słuchawkę. A więc nic z tego - pomyślał.
Tego nie przewidywał. Już bez kolizji z meblami wydostał się z gabinetu,
wyszedł przez okno łazienki na drabinę i przez wybity otwór zamknął starannie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin