Dukaj Jacek - Opętani.pdf

(227 KB) Pobierz
Jacek Dukaj
Opętani
Ciało, którego użyłem do skoku, dzięki któremu zamknąłem pętle, nazywacie Jamesem
Woppatim. Teraz wiecie kogo przeklinać. Mnie to nie przeszkadza. Proszę. Ale tak naprawdę jestem
tylko mimowolnym sługą Tego, Który Nie Ma Imienia.
Służę mu wiernie, bo inaczej nie mogę, od niezliczonych tysiącleci, albowiem nie mają one
początku ni końca. Niezmierzona jest jego potęga i nieznane zamiary.
Ja jestem jedynie sługą.
Oczywiście mógł go nie przyjąć. Naprawdę nie powinien. Sama propozycja spotkania była
wystarczająco bezczelna, by ją całkowicie zlekceważyć. Samo spotkanie wystarczająco niebezpieczne,
by je odrzucić od razu. W cztery oczy z wysłannikiem Canedona - do tego nie mogło dojść.
Doszło.
- Tak, tak, proszę usiąść.
- Żeby nie było nieporozumień. - Shenedon siadając splótł dłonie na brzuchu. Nie miał
żadnego neseserka, nic z rzeczy, które nierozerwalnie łączyły się z jego zawodem. - Firma
antysądowa, w której pracuję, aktualnie zajmuje się interesami pana Canedona. Nie robimy tego z
przekonania i wszystkie motywy, o których pan zapewne pomyślał, nie wchodzą tu w grę. Ja
wykonuję jedynie polecenie klienta i nie jestem nim w żadnym stopniu osobiście zainteresowany.
Mam nadzieję, że to jest jasne.
- Tak. Dla mnie, tak.
- Wiem. Wiem, panie Radiwill, i nawet się zdziwiłem usłyszawszy pana zgodę. Raczy pan o
tym pamiętać: to pan ją wyraził.
- Zdaję sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji tego spotkania, może i lepiej niż pan. Już w
tej chwili szukają mnie trzy osoby, proszę więc mówić.
- To, co teraz powiem, zapomnę w ciągu godziny. Życzył sobie tego pan Canedon, było to
warunkiem, od którego nie chciał odstąpić...
...Pochylając głowę Radiwill wpełzł w mózg Shenedona, odnalazł śpiącego jeszcze potworka i
wycofał się, nim twarz uniosła się z cienia na tyle, aby skurcz bólu rozszczepienia mógł być widoczny.
- ... pomimo znacznego wzrostu kosztów. Przekazuję. Scott Berry znajduje się w miejscowości
Implite lub w jej okolicach, jest sam, ukrywa się i przystąpił już do pracy. Materiał udało mu się
zdobyć mimo usilnych starań podwładnych Canedona.
Shenedon podniósł się.
- Jak pan widzi, nie było tego dużo. Żegnam.
- Zaraz...!
- Nic więcej nie wiem o tej sprawie, powiedziałem już wszystko. Żegnam.
Shenedon wyszedł. Radiwill zaskoczony i zdumiony założył ręce na kark i wpatrzył się w
przestrzeń.
W życiu nie słyszał o żadnym Scotcie Berrym. Nie miał pojęcia jaką pracę on rozpoczął, jaką
moc posiada, iż udało mu się pokonać satanistów i dlaczego sądzą oni, że w tej sprawie Zastępy
sprzymierzą się z nimi. Albo to nowy chwyt Canedona, albo informatorzy Zastępów ogłuchli i oślepli.
Junel, nadzorujący ich pracę zdziwił się nie mniej niż sam Radiwill.
- No niee, takiej afery nie mógłbym przeoczyć. Na pewno blef.
- To co? Zupełny spokój, tak? Nic, cisza?
- Aż tak dobrze to nie. W poprzednim miesiącu były cztery napady na kościoły z Wielkimi
Relikwiami.
- Sataniści?
- Prawdopodobnie, księża nie są zbyt rozmowni. Trupami wkoło jak posiał. Wszyscy od
kilkunastu lat nie przeświecani. Za czwartym razem udało im się nawet wedrzeć do środka, ale
Relikwii nie dostali.
- Kiedy to było?
- Szesnastego.
- Potem spokój?
- Raczej tak...
- A co macie na tego Berry’ego?
- My nic. Trzeba by się włamać. Tradycyjnie.
Radiwill odwrócił się od okna, wielkiego, wykonanego z niezauważalnego materiału,
sięgającego od sufitu do podłogi. Prawie zawsze rozmawiając stał odwrócony tyłem, wpatrzony w
miasto i puszczę pod nim. Wydawało się, że tkwi na samym krańcu przepaści.
- Co to znaczy tradycyjnie?
- Jak poprzednio...
- Jakie poprzednio? Nie było żadnego poprzednio.
- Tak. Rozumiem.
Junel szybko wyszedł.
Archanioła zawsze dręczyło, że musi uciekać się do takich metod. Wiedział, że nie mają
innego wyjścia, prawa nie zmienią, niemniej nie lubił myśleć o jego łamaniu.
Szepnął na wywoływacz i dogrzebał się wiadomości o tych napadach. Ostatnia była katedra w
Cosmio. Zabębnił.
„Po co to robisz?”
„Nie wiem. Tak jakoś...”
„Domyślasz się czegoś?”
„Nie, nie...”
„Więc czemu?”
„Nie wiem. Daj mi spokój!”
Przyjaciel zamilkł.
(Później Radiwill tłumaczył sobie, że podświadomie musiał skojarzyć pewne fakty. Nie wierzył
w to. Nie mógł pozbyć się uczucia, iż podsunięto mu ten pomysł. Kto? Nikt. Po prostu: podsunięto.).
Mgła dopadła biskupa Cosmio minutę potem. Znał Radiwilla dość słabo i bardzo starał się,
żeby tak zostało. Nie okazał tego po sobie ujrzawszy w słupie mgielnym postać archanioła. Nigdy nie
okazywał po sobie niczego. Przychodziło mu to z łatwością, albowiem nie posiadał twarzy.
- Pochwalony...
- Pochwalony...
Zdarto mu ją żywcem, starając się, by nie wykrwawił się przy tym na śmierć i nie stracił
przytomności.
- Mam małą prośbę do księdza biskupa.
- Nie słyszałem jeszcze, by jakakolwiek twa prośba była mała.
Był ślepcem, półżywym, głuchoniemym ślepcem, kiedy znalazł go patrol.
- Ostatnio zdarzył się u was przykry incydent...
- Istotnie. Przykry incydent...
Mógł kazać zrobić sobie drugą twarz, taką samą jak poprzednia. Nie chciał. Nie chciał już
prawie nic. Sztuczny cień kaptura krył prymitywne mechanizmy zastępujące zmysły. Umartwienie?
- Podobno sataniści nie zdobyli Relikwi?
- Podobno? Jej moc zatrzymała ich. Dotarli do sanktuarium, lecz nie dostali niczego.
- Ksiądz biskup jest tego pewien? - to już był wyraźny podszept od Przyjaciela. Uchwycił on
jakąś nić i poczuł smak zmian.
- ...
- Bardzo proszę sprawdzić.
Radiwill był jednym z nielicznych błogosławionych, którzy potrafili się jeszcze przed kimś
ukorzyć. Młodzi, nowe nabory nie posiadali tej umiejętności. Kiedyś archanioł uwarunkował
rekrutację od tej zdolności. Tamten rok był rokiem bez kandydatów. Zastępy nie były symbolem
pokory. Już dawno zatraciły swój pierwotny charakter. Z usługowej organizacji przekształciły się w
sturękiego potwora w mniejszym lub większym stopniu sprawującego kontrolę nad wszystkimi
dziedzinami życia. Kolonie zakładane w ciągu ostatnich dwu wieków były całkowicie uzależnione od
Zastępów. Ich filie na tych planetach były prawdziwymi rządami i reprezentantami Ziemi. Dzięki
polityce poprzednich archaniołów nie było wielu samobójców próbujących zmienić ten stan rzeczy.
Pojawiali się rzadko, na krótko zdobywali popularność i rozgłos, jak ten Mirrah, potem nagle
okazywało się, że są neosatanistami albo i wilkołakami i sprawa cichła. Pamiętano dwudziesty
czwarty i masakrę w Aklow. Strach w ludziach trwał. I ten strach oraz przeszłość przeklinał Radiwill.
Nie był zwykłym archaniołem. Żaden archanioł - nawrócony satanista nie może być zwykły.
Nic już nie było jak przedtem. Świat ogarniało zło, bardzo dobrze o tym wiedział, od lat nie
mógł go wypędzić z Zastępów.
- Proszę...
- Sprawdzę - rzekł biskup i zniknął bez pożegnania.
I sprawdził. Fragment korony cierniowej zdobyty przez Halussa w czasie Odbicia, okupiony
jego śmiercią i przekleństwem kilku innych osób, został podmieniony.
Kiedy spływał w ciemność z blasku i wrzawy, z jasności i milionów oczu, smak sławy zaczynał
gorzknieć i mdłości dopadały go skulonego na betonowej podłodze korytarza. „Co oni mi wszczepili?”
- myślał udręczony. Nad nim zamykał się otwór ziejący rykiem tłumów i zamierały powietrzne słupy,
jeszcze przed chwilą unoszące go z platformy.
Nerwy. Nigdy nie miał mocnych nerwów, dlaczego to jego wybrali? Nie nadawał się. Nigdy
nie miał chęci, nie myślał nawet o tym, by być przywódcą. Nie był żadnym prorokiem, żadnym
jasnowidzem, nic go nie obchodziła polityka Zastępów. Dlaczego on?
Mało jest ludzi na świecie? Musieli właśnie jego dopaść i zmusić do tego szaleństwa? Setki
miliardów ludzi do szantażowania i padło na niego. Za co? Za co?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin