Holmberg Ake Robert - Ture Sventon 01 - Latający detektyw.pdf

(349 KB) Pobierz
ÅKE ROBERT HOLMBERG
LATAJĄCY DETEKTYW
(PrzełoŜyli: Teresa Chłapowska)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
KŁOPOTY TURE SVENTONA
Długa i wąska ulica Królowej leŜy mniej więcej w centrum Sztokholmu. Ruch na niej
nieustanny. Zrozumiałe,
Ŝe
jest to najbardziej odpowiednie miejsce na biuro prywatnego
detektywa - tam jest się naprawdę w samym sercu wszystkich spraw. Idąc ulicą Królowej w
piękny letni dzień, nie zdziwisz się ujrzawszy na drzwiach domu napis:
T. SVENTON
Praktykujący Prywatny Detektyw
Ów Sventon był małym, chudym człowieczkiem o ostrym profilu. Stroskany, siedział
właśnie przy biurku i gładził w zamyśleniu czarną brodę. Długi, cienki nos upodabniał go do
jastrzębia (o ile moŜna sobie wyobrazić jastrzębia z brodą). Nie wyglądał na zadowolonego.
Cechowała go przecieŜ bystrość i odwaga, chętnie podejmował nawet najbardziej
niebezpieczne zadania i wcale niewykluczone,
Ŝe
był najsprytniejszym prywatnym
detektywem w kraju. A jednak nigdy nie otrzymywał
Ŝadnych
poleceń. Jeśli juŜ ktoś
zadzwonił do drzwi, prawie zawsze był to sprzedawca sznurowadeł, a prawie nigdy ktoś, kto
by mu zlecił
śledzenie
jakiegoś podejrzanego osobnika czy teŜ odnalezienie wartościowego
naszyjnika z pereł, którego szukano od zeszłego piątku. Nikt więc nie mógł się nawet
domyślać, jakim zdolnym detektywem był Sventon. Wiedział to tylko on sam.
KaŜdy człowiek posiada swoje drobne właściwości róŜniące go od innych. Sventon
miał ich dwie. Po pierwsze, nie mógł wymówić Sture Svensson, tak jak się rzeczywiście
nazywał. Wychodziło mu raczej Ture Sventon, więc koniec końców zmienił nazwisko i teraz
naprawdę nazywa się Ture Sventon. Poza tym nie mógł wymówić słowa ptyś - brzmiało jak
psyś. A gdy chciał powiedzieć pistolet, mówił piftolet. Nie ma co ukrywać, Sventon nieco
seplenił.
Drugą dziwną właściwością było to,
Ŝe
zawsze wyglądał na bardzo zajętego, choć
nigdy nic nie robił. JeŜeli czasem jakiś klient odwiedził go w biurze, odnosił wraŜenie,
Ŝe
Sventon ugina się pod cięŜarem najbardziej niebezpiecznych zadań. Co chwila dzwonił
telefon, a Sventon odpowiadał na przykład tak: “Halo! Dobrze, w porządku. Ale pamiętajcie!
Piftoletu uŜyć tylko w razie konieczności. Nie zapominajcie o tym, chłopcy!” Albo teŜ klient
słyszał ku swemu wielkiemu zdziwieniu,
Ŝe
Sventon “...śledził go aŜ do Rio de Janeiro...
współpracuje z policją brazylijską. Do widzenia”. To wszystko było bardzo dziwne. Gość nie
mógł jednak wiedzieć,
Ŝe
Sventon mówił tylko ze swoją sekretarką, panną Jansson, która
dzwoniła z drugiego pokoju. Miała
ścisłe
polecenie telefonowania, gdy tylko zjawiał się
klient.
Biuro składało się z dwóch pokoi. Pierwszy od wejścia zajmowała panna Jansson.
Była to starsza, siwiejąca pani w okularach, taka, na której moŜna polegać. Teraz właśnie
bardzo się jej
śpieszyło.
Szydełkowała łapki do garnków, które miały być gotowe na urodziny
siostry. Więc zniecierpliwiła się trochę, słysząc telefon. Dzwonił ze swego pokoju jej szef,
prywatny detektyw Ture Sventon.
- Panno Jansson, jak pani myśli, moŜe byśmy tak zjedli po jednym psysiu? Niech pani
będzie taka dobra i zadzwoni do Rofalii po dwa psy się!
Sventon ogromnie lubił ptysie. Gdy był szczęśliwy, miał ochotę na ptysia,
Ŝeby
uczcić
tę okoliczność; gdy czuł się przygnębiony, chciał ptysia na pociechę. Tylko w ciastkarni
Rozalii moŜna je było dostać jak rok długi.
- Czy z bitą
śmietaną?
- spytała panna Jansson.
- Oczywiście! Jak najwięcej
śmietany.
Weźmiemy je na razie na kredyt.
Wkrótce pojawiły się ptysie od Rozalii, rzeczywiście wspaniałe; duŜe, w miarę
rumiane, a
śmietany
było tyle,
Ŝe
aŜ kapała ze wszystkich stron. Takie właśnie ptysie są
potrzebne, gdy się jest przygnębionym.
Ture Sventon, prywatny detektyw, zdjął brodę, włoŜył ją do szuflady i zabrał się do
ptysia.
ROZDZIAŁ DRUGI
PEWNEGO LETNIEGO DNIA W LINGONBODA
Daleko w południowej Szwecji leŜy małe miasteczko zwane Lingonboda. Jest tak
małe,
Ŝe
wiele osób nigdy o nim nie słyszało. Ma tylko jedną krótką ulicę, którą nazywają
Główną, choć jest to raczej kawałek ulicy. Największym i zarazem najpiękniejszym
budynkiem przy ulicy Głównej jest Grand Hotel.
Pewnego letniego dnia miasteczko Lingonboda drzemało w upale. W cieniu wysokich
drzew, w maleńkim trójkątnym parku, siedziało kilka osób przyglądając się kwiecistym
rabatom. Lecz na ulicy Głównej nie było
Ŝywej
duszy. Na przedmieściu, od strony Wzgórza
Świętojańskiego,
stała ładna willa, małe szafranowoŜółte pudełko z oszklonymi werandami.
Willa nazywała się Fredriksro. Otaczał ją uroczy, cienisty ogród z duŜą ilością krętych
ścieŜek
wysypanych piaskiem.
W willi Fredriksro mieszkały dwie poczciwe, sympatyczne stare panny. Nazywały się
Sigrid i Fryderyka Fredriksson. Obie były siwe i kochały dzieci. Widać je było, gdy
przechadzały się po ogrodzie i przyglądały kwiatom - szczególnie rezedzie; moŜna teŜ było
dostrzec ich siwe głowy na górnej werandzie, gdzie często siadywały patrząc na zachód
słońca za Wzgórzem
Świętojańskim.
Sigrid i Fryderyka
Ŝyły
w wielkiej przyjaźni. Nigdy się nie kłóciły, jak to się nieraz
zdarza innym ludziom; między nimi zawsze panowała zgoda. Była tylko jedna jedyna rzecz
na
świecie,
co do której się róŜniły, a mianowicie duŜy pistolet kawaleryjski, pochodzący z
czasów wojny trzydziestoletniej. Ten stary, wspaniały pistolet o kolbie inkrustowanej masą
perłową wisiał na
ścianie
w hallu wśród innych licznych okazów starej broni. Jego
właścicielem był kiedyś Fryderyk Fredriksson, przodek panien Sigrid i Fryderyki. Co do tego
zgadzały się całkowicie. JednakŜe panna Sigrid twierdziła,
Ŝe
pistolet słuŜył w bitwie pod
Lutzen, panna Fryderyka natomiast była przekonana,
Ŝe
ich przodek zdobył go w bitwie pod
Breitenfeld. Poza tą jedną sprawą siostry były zawsze tego samego zdania o wszystkim. Ich
przyjaciele i krewni, wiedząc o tym, nigdy nie mówili z nimi o pistoletach kawaleryjskich.
Na parapecie w hallu stał duŜy, srebrny puchar. Widać go było aŜ z drogi, zwłaszcza
gdy błyszczał w słońcu. Ojciec panien Fredriksson był budowniczym i kiedy obchodził
pięćdziesięciolecie pracy, dwustu siedmiu jego przyjaciół złoŜyło się na jubileuszowy
podarunek. Kupili srebrny puchar, ten właśnie, który widać z drogi. Zwano go
jubileuszowym. Był to kosztowny przedmiot i równocześnie cenna pamiątka.
KaŜdego lata siostry Fredriksson miały zwyczaj zapraszać do Fredriksro czworo
małych dzieci z rodziny. Gdy dopisywała pogoda, piło się sok truskawkowy w altanie, a w
dnie deszczowe - czekoladę z bitą
śmietaną
na górnej werandzie. Nawet kiedy w całym
miasteczku Lingonboda było cicho i pusto, koło willi Fredriksro prawie zawsze coś się działo.
To Liza, Janek, Bjorn i Krystyna urządzali wesołe zabawy wśród peonii i nagietek lub teŜ
wciskali się wszyscy razem do duŜej zielonej beczki przy rogu domu i udawali rozbitków.
Właśnie była pora na wypicie soku. Przy tak ładnej pogodzie moŜna to było
rzeczywiście zrobić w altanie. Czekano tylko na Lizę, która poszła do piekarni Larssona po
ciasto biszkoptowe i czternaście bułeczek. Miłe starsze panie zwykle same piekły ciasto i
bułeczki, ale tym razem było zbyt gorąco, by stać przy piekarniku. Czekano równieŜ na
Janka, który poszedł gdzieś grać w piłkę z chłopcami. Słońce praŜyło. Ach,
Ŝeby
juŜ wróciła
Liza z bułeczkami! Wszyscy mieli ochotę na szklankę soku.
Jest wreszcie Liza, czas zawołać Janka! Lecz Bjorn i Krystyna zauwaŜyli,
Ŝe
Liza nic
nie niesie. Gdzie są bułeczki? Gdzie jest biszkopt?
Liza nie miała ani bułeczek, ani ciasta. Szlochając otworzyła furtkę.
- Lizo, dziecko drogie, co się stało?... - wykrzyknęła ciocia Fryderyka spiesząc w jej '
stronę.
Liza tak płakała,
Ŝe
łzy lały się strumieniem.
- Jakaś ty brudna!
Tego ranka Liza włoŜyła czystą,
Ŝółtą
sukienkę, uprasowaną przez ciocię Fryderykę.
Sukienka była teraz całkiem brudna; zabłocona i zakurzona, wyglądała okropnie.
- Coś ty robiła? Gdzie byłaś? - pytała przeraŜona ciotka Fryderyka; ale Liza tak
płakała,
Ŝe
nie była w stanie odpowiedzieć.
Ciocia Sigrid teŜ przybiegła i przeraziła się, tak samo jak ciocia Fryderyka.
- A moŜe się turlałaś wracając do domu? - spytał Bjorn.
Trochę się uspokoiwszy, Liza opowiedziała, co się stało. Tak jak było powiedziane,
kupiła w piekarni Larssona ciasto biszkoptowe i bułeczki. W drodze powrotnej spotkała na
ulicy Głównej nieznajomego męŜczyznę, który podszedł do niej patrząc - jak się jej zdawało -
na niesione przez nią torebki. Liza zeszła na jezdnię,
Ŝeby
go wyminąć. Wówczas męŜczyzna
coś powiedział, a ona tak się przestraszyła,
Ŝe
zaczęła biec. On biegł za nią i w pewnej chwili
podstawił jej nogę. Przewróciła się w najbrudniejszym miejscu ulicy.
- AleŜ to niewiarygodna historia! - zawołała ciocia Sigrid patrząc na oniemiałą ciocię
Fryderykę.
- Upuściłam obie torebki, a on je porwał - mówiła Liza, trochę juŜ spokojniejsza, choć
Zgłoś jeśli naruszono regulamin