Dudek Olgierd - Czas siejby.pdf

(181 KB) Pobierz
OLGIERD DUDEK
CZAS SIEJBY
Problem tkwi
Nie w istocie rzeczy,
A w jej interpretacji
- to powiedziało
wielu ludzi.
Już od rana pielgrzymi schodzili do miasta do strony Złotej Góry i, mimo że była prawie
szesnasta, wciąż nowe grupy docierały na i tak już zatłoczony plac pod murami klasztoru. W
zasadzie piętnasty sierpnia był zawsze dniem, w którym przybywała najliczniejsza -
warszawska - pielgrzymka wiernych, lecz w tym roku pobite zostały chyba wszystkie
dotychczasowe rekordy. Łukasz, stojąc obok kościoła Najświętszej Maryi Panny, przyglądał
się falującemu żywiołowi ludzi. Przez megafony, na przemian z krzyżami wystające ponad
głowami tłumu, rozbrzmiewały głośne religijne pieśni. Grupy szły jedna za drugą i każda z nich
śpiewała na inną melodię, tak że co chwilę głosy zlewały się w ogłuszającą kakofonię
niezsynchronizowanych słów. Dodatkowym składnikiem, wyraźnie zagłuszającym ów gwar,
była audycja powitalna, nadawana z radiowęzła Jasnej Góry, przez głośniki rozmieszczone
wzdłuż ulic miasta. Kazania mieszały się tutaj z pieśniami i reklamami zagranicznych spon-
sorów, którzy sfinansowali tegoroczne obchody święta Matki Boskiej Częstochowskiej.
Łukasz ziewnął, zasłaniając usta pięścią, a potem wbił dłonie w kieszenie swych spodni.
Słoneczny żar lał się z nieba na rozpalone, betonowe chodniki, a nagrzane powietrze falowało
lekko niczym przezroczysta kurtyna. Chłopak czuł, że cała jego koszulka przesiąknięta jest
potem. W zasadzie miał najszczerszą ochotę iść sobie stąd, ale był ministrantem, a to oznacza
pewne przywileje i tym samym pewne obowiązki -chociażby jak ten dzisiejszy. Wiedział, że
ksiądz proboszcz nie kazałby mu czekać na takim skwarze, gdyby faktycznie nie potrzebował
jego pomocy. W końcu Łukasz nie był jakimś tam pierwszym lepszym nowicjuszem. Znał
samego księdza profesora Żytniewskiego i nawet dostał od niego na pamiątkę kilka książek o
teologii. Razem z nielicznymi, podobnymi mu wybrańcami bywał na wieczornicach religij-
nych, które organizowała kuria - w ogóle wśród ministrantów zaliczał się do starszyzny i to do
tej najbardziej wpływowej. Ostatnio na przykład powierzono mu opiekę nad dopiero co
powstałym kołem młodych katechetów. Był więc raczej wtajemniczonym człowiekiem do
zadań specjalnych i nikt nie zawracałby mu głowy rzeczą, którą może załatwić zwykły,
nastoletni adept. Dobrze o tym wiedział, gdy ocierał pot z czoła, zerkając niecierpliwie na
zegarek.
Rysiek spóźnił się, jak zwykle, o kwadrans. Przyszedł w firmowej czapeczce
McDonalda, wyrazem takiego szczęścia na twarzy, jakby za chwilę miał trafić bingo.
- No i czego się tak cieszysz? - Łukasz spojrzał na niego niechętnie. Miał już
wszystkiego po dziurki w nosie i drażniły go wszelkie przejawy radości na innych twarzach.
- Widziałem jankesów. Przyjechali takim błękitnym autokarem. Mówię ci, pełen
komfort: klimatyzacja, barek, telewizja. Mają kręcić jakiś film o kulcie maryjnym, ale
przyjechała też cała masa turystek. Mówię ci, taki towar że palce lizać.
-I to cię tak cieszy?
-Ksiądz prałat mówił, że Piotrek ma być przewodnikiem i tłumaczem grupy
młodzieżowej. Trzeba z nim pogadać...
- O rany! I tak panienki będą chciały połazić po rynku, a ich meni nie dopuszczą cię do
nich na odległość rzutu kamieniem.
- Stary! To są same panienki. Konkurencji zero. Jedna miała taką bluzeczkę, że jak się
pochyliła po torbę, to podwiało ją od spodu i pokazała całe cycuszki. Delicje, mówię ci, palce
lizać.
- Lepiej skocz po coś do picia - Łukasz oblizał spieczone wargi - z Piotrkiem pogadam
dzisiaj wieczorem.
- Widzisz? Od razu mówisz jak człowiek - Rysiek roześmiał się, a potem odwrócił na
pięcie i poszedł w stronę najbliższej budki z napojami. Kupił dwie puszki mrożonej coli.
Zdobył się : nawet na taki gest, że nie przyjął od Łukasza pieniędzy. - Ja stawiam - wyjaśnił
krótko.
Alejami wciąż szli pielgrzymi, a policjanci z trudem kierowali ruchem samochodów, co
chwilę formujących długie korki. Jakaś kobiecina w podeszłym wieku zasłabła i karetka
pogotowia musiała sforsować trawnik, niszcząc przy okazji klomb z kwiatkami. Łukasz z
lubością i namaszczeniem pochłonął zawartość puszki.
Lśniący srebrny mercedes ze znakami kurii zatrzymał się, zjeżdżając zupełnie na
chodnik.
- Zobacz... - Ryszard szturchnął Łukasza łokciem. Obydwaj spojrzeli w tym kierunku. Z
wnętrza wysiadł niski mężczyzna w świeżutkiej, starannie odprasowanej sutannie. Choć
wyglądał znacznie bardziej dostojnie, chłopcy poznali w nim wikariusza. Gdy poprawił długie
rękawy swej szaty, przywołał ich dyskretnym ruchem dłoni. Nie zwlekając podeszli do niego,
po czym przywitali się, całując tradycyjnie jego dłoń.
- Niech będzie pochwalony... - powiedzieli prawie równocześnie.
- Na wieki wieków... - uśmiechnął się.
- To ty masz na imię Łukasz? - spojrzał z życzliwością na ministranta.
- Tak wasza wielebność - chłopak opuścił skromnie wzrok.
- Wiem, wiem... brat Jan opowiadał mi o tobie. Przez długą chwilę milczał, z łagodnym
uśmiechem przyglądając się Łukaszowi, a potem spojrzał na Ryszarda.
- A ty synu? - spytał.
- Ja jestem Ryszard. Za rok rozpocznę nowicjat.
- Obyś wytrwał w swym zbożnym postanowieniu - westchnął, po czym sięgnął na tylne
siedzenie samochodu, biorąc leżącą na nim teczkę. Wyciągnął z niej dwie kopie dokumentów. -
Brat Jan mówił, że braliście już udział w takiej akcji, więc chyba nie muszę wam wyjaśniać
.szczegółów. Tutaj macie spisy mieszkańców z osiedla podlegającego parafii św. Zygmunta i
pełnomocnictwo od jego świątobliwości biskupa. Potrzebujemy pięćdziesięciu miejsc
noclegowych, dla pielgrzymów, którzy nie pomieszczą się w hotelu parafialnym. Gdyby ktoś
odmawiał, nie nalegajcie; spiszcie tylko która to rodzina. Musicie się pośpieszyć, aby zdążyć
przed osiemnastą. Listy zdacie w kancelarii parafialnej. Opaski też.
Wyciągnął z kieszeni dwie płócienne szarfy ze znakami służby pomocniczej laikatu, a
chłopcy założyli je każdy na swoją lewą rękę.
- Macie jakieś pytania?
- Nie.
- Nie.
- Zostańcie z Bogiem - poklepał Łukasza po ramieniu, a następnie wsiadł do
samochodu. Kierowca zamknął za nim ] drzwi i z zawodowo obojętną miną przeszedł na drugą
stronę ' wozu. Odjechali.
- Znowu nadkomplety... - Ryszard podrapał się w tył głowy.
- Trudno; trzeba będzie odwalić tę robotę - Łukasz wzruszył ramionami i poszli w strnę
ulicy św. Tomasza. Po drodze musieli minąć plac Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny,
przeciąć na skos ulicę św. Bartłomieja, a potem ulicą św. Jakuba dostać się na plac Jezusa
Chrystusa. Był to spory kawałek drogi. Zanim znaleźli się na miejscu, przejrzeli spisy, naradzili
się, od którego domu zaczną i postanowili, że będą chodzić razem. W sumie i tak mogli być
spokojni, że zdążą znaleźć te pięćdziesiąt miejsc noclegowych. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się,
aby ktoś z mieszkańców odmówił. Wszyscy byli głęboko wierzącymi parafianami i wiedzieli,
że należy udzielić schronienia przybyszom. Kto postąpiłby inaczej, ten nie był godny, aby
należeć do parafii i nazywać siebie chrześcijaninem, No, a w kraju już od dawna nie było
żadnych niechrześcijan.
Pierwszy dom okazał się wysoką, zaniedbaną co nieco kamienicą. Środkiem cuchnącej
pleśnią bramy biegł rynsztok przykryty próchniejącymi deskami i dużą płytą dykty.
- Może pójdziemy dalej? - zaproponował Rysiek, niechętnie zaglądając do zaśmieconej
klatki schodowej.
- Coś ty, chce ci się?! - Łukasz minął go i po trzeszczących schodach zaczął wspinać się
do góry. - Wikary nie mówił w jakich warunkach ma być nocleg, no nie? - dodał, gdy Rysiek do
niego dołączył.
Zza pierwszych drzwi dobiegała głośna muzyka: telewizor albo radio. Łukasz zapukał
w grube, niemalowane drzwi. Nie było odpowiedzi, więc przycisnął taster dzwonka i trzymał
go do czasu, aż czyjeś człapanie zaczęło przybliżać się po tamtej stronie.
- Już idę, idę! - zasapał obcy głos, po czym drzwi uchyliły się lekko. W szczelinie
pojawiła się napuchnięta kobieca twarz o świdrujących, nieufnych oczkach.
- O co chodzi?
- My jesteśmy z parafii. Czy nie przenocowałaby pani kilku pielgrzymów? —
uśmiechnął się Łukasz.
- Nie ma miejsca - odpowiedziała niechętnie.
- Nawet jednego?
- Na wet jednego.
- A jak, jeśli można wiedzieć, godność pani? - Łukasz nie przestał się uśmiechać, a
Rysiek ostentacyjnie wyciągnął zza pleców listę mieszkańców i zawiesił nad nią dłoń z
długopisem. Kobieta dopiero teraz zauważyła opaski na rękach chłopaków. Jej twarz w jednej
chwili przybrała wyraz uległej pokory.
- Poczekaj... chwileczkę kochany. My jesteśmy prości ludzie; przepraszam, że nie
zaprosiłam panów do środka, ale różni chodzą teraz po domach - łańcuch przy zamku
zazgrzytał sucho i drzwi otworzyły się gościnnie na oścież.
- Proszę, niech panowie wejdą. Przepraszam, że nie posprzątane, ale nie spodziewałam
się. Proszę...
W mrocznym przedpokoju unosiły się nieświeże, kuchenne zapachy.
- No więc, jak będzie z tymi noclegami? - Łukasz zajrzał do bocznego pokoju, w którym
na podłodze bawiły się jakieś dzieci.
- Panowie; tutaj ciasno, nie ma łazienki, ciepłej wody.
- Nie szkodzi. Pielgrzymi przywykli do niewygód, dla nich nie będzie to kłopotem.
- Panowie są z naszej parafii, prawda? Podobno proboszcz zbiera na nowe witraże. My
jesteśmy biedni ludzie, ale dobrzy parafianie - kobieta wyciągnęła z kieszeni zmięty plik
pieniędzy i wcisnęła go w dłoń Łukasza. - To na te witraże.
Łukasz na pierwszy rzut oka ocenił datek na jakieś pięćdziesiąt nowych złotych.
- Ale to będzie duży witraż - zauważył. Kobieta bez słowa dodała dziesiątkę.
Zainkasował całą sumę, a potem uśmiechnął się szeroko.
- Ma pani rację; trzeba rozumieć ciężką sytuację parafian. Zostańcie z Bogiem.
- Z Bogiem - odpowiedziała kobieta. Gdy drzwi zamknęły się za ich plecami, wyciągnął
pieniądze, przeliczył dokładnie, a następnie podzielił na pół.
- Trzymaj, to dla ciebie: po trzy dychy na twarz - podał koledze jego część.
- Nieźle jak na początek - Rysiek chuchnął w pięść, a pieniądze schował do kieszonki
swej koszuli. Uwinęli się szybko. Po dwudziestu minutach mieli piętnaście miejsc dla
pielgrzymów i po dwieście złotych w garści.
- Jeszcze dwie kamienice i załatwione — Rysiek zatarł ręce, gdy wyszli z ostatniego
mieszkania. Praktycznie byli na poddaszu, lecz wyślizgane schody prowadziły jeszcze wyżej.
- Ciekawe co tam jest - Łukasz wszedł prawie do połowy ich wysokości.
- Pewnie strych... chodźmy stąd.
- Nie; tu są drzwi do mieszkania.
Weszli na górę. Tam w środku ktoś musiał pracować, bo słychać było nierównomierne
stukanie maszyny do pisania. Łukasz załomotał w drzwi. Stukanie ucichło.
- Kto? - to był głos dziewczyny.
- Posłańcy z Jeruzalem - roześmiał się Łukasz, szturchając kolegę pod żebro. Rysiek
parsknął śmiechem.
- Mieliście przyjść dopiero wieczorem. Stało się coś? - wysoka dziewczyna otworzyła
im, po czym nie czekając na wyjaśnienia, odwróciła się i poszła do pokoju. Zdezorientowani
ministranci popatrzyli po sobie, nie rozumiejąc sytuacji. Znów rozległo się stukanie maszyny.
Pierwszy z osłupienia otrząsnął się Rysiek.
- Wchodź! - wskazał ruchem głowy wnętrze mieszkania i wepchnął tam Łukasza.
- Jeżeli jesteście głodni, to w kuchni jest jeszcze trochę kawy i jakieś kanapki -
dziewczyna przerwała na chwilę pisanie.
- Możecie też otworzyć konserwę, ale jeśli poczekacie chwilę, aż skończę, to zrobi wam
Zgłoś jeśli naruszono regulamin