Śmierć w Breslau - Marek Krajewski.odt

(2217 KB) Pobierz



 

 

 

Projekt okładki

Katarzyna Borkowska

kb-design@​o2.​pl

 

Fotografia na pierwszej stronie okładki Copyright © Bettmann/CORBIS/FotoChannels Copyright © www.​istockphoto.​com

 

Fotografia na czwartej stronie okładki

Wojciech Karliński

 

Opieka redakcyjna

Karolina Macios

 

Adiustacja

Agnieszka Stęplewska

 

Korekta

Kamila Zimnicka-Warchoł

 

Projekt typograficzny

Daniel Malak

 

Łamanie

Pro Art Studio Michał Madejski

 

Copyright © by Marek Krajewski

 

ISBN 978-83-240-1401-9

 

 

Książki z dobrej strony: 

www.​znak.​com.​pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak,

30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569,

e-mail: czytelnicy@​znak.​com.​pl 

 

Wydanie elektroniczne.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czas wszechwidny, ten odsłoni

Winy twojej brud.

Ślub nieślubny zemsta goni

Płodzących i płód.

 

Sofokles, Król Edyp

(przełożył Kazimierz Morawski)

 

 

 

 

PROLOG

 

DREZNO, PONIEDZIAŁEK 17 LIPCA 1950 ROKU.
GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

 

Lipcowy upal był nie do zniesienia.

Ordynator szpitala psychiatrycznego Ernst Bennert przesunął dłonią po wielkiej łysej czaszce. Spojrzał na mokrą dłoń uważnie - jak chiromanta. Wzgórek Wenery lepił się od potu, w linii życia lśniły małe jego krople. Dwie muchy kurczowo wpijały się w ślad, który na ceracie zostawiła szklanka słodkiej herbaty. Okno gabinetu zlane było światłem bezlitosnego zachodzącego słońca.

Upał zdawał się nie przeszkadzać drugiemu siedzącemu w gabinecie mężczyźnie z czarną lśniącą czupryną. Z lubością wystawiał na słońce pyzatą, ozdobioną wąsami twarz z kiełkującym zarostem. Potarł policzek dłonią, na której wierzchu prężył się wytatuowany skorpion. Mężczyzna spojrzał na Bennerta. Jego przygaszone od blasku słońca oczy nagle stały się uważne.

- Obaj wiemy, doktorze - rzekł z wyraźnym obcym akcentem - że nie może pan odmówić instytucji, którą reprezentuję.

Bennert wiedział. Spojrzał przez okno i zamiast niegdyś okazałej, dziś - zrujnowanej, kamienicy na rogu zobaczył skutą lodem panoramę Syberii, zamarznięte rzeki, zwały śniegu z wystającymi spod niego ludzkimi kończynami. Zobaczył szopę, w której szkielety w podartych mundurach walczyły o dostęp do żelaznego piecyka, gdzie tlił się ogień. Jeden z nich przypominał Bennertowi poprzedniego dyrektora kliniki, doktora Steinbrunna, który pół roku temu nie wyraził zgody na przesłuchanie przez Stasi pewnego pacjenta.

Przetarł oczy, wstał i przechylił się przez parapet - znajomy widok: młoda matka karci nieposłuszne dziecko, warczy ciężarówka wioząca cegły.

Tak jest, majorze Mahmadow. Osobiście wpuszczę pana na oddział i przesłucha pan tego pacjenta. Nikt pana nie będzie widział.

- O to mi chodzi. Zatem do zobaczenia o północy.

Mahmadow strącił z wąsów resztki tytoniu. Wstał i przygładził spodnie na udach.
Kiedy naciskał klamkę, usłyszał głośny huk. Odwrócił się gwałtownie.
Bennert uśmiechał się głupkowato. Trzymał w ręku gazetę „Neues Deutschland” zwiniętą w rulon. Dwie martwe muchy leżały rozpłaszczone na ceracie.

 

 

DREZNO, TEGOŻ 17 LIPCA 1950 ROKU. PÓŁNOC

 

Dzięki swej wyobraźni pacjent Herbert Anwaldt przetrwał w „domu tortur”, jak nazywał drezdeńską klinikę psychiatryczną przy Marien-Allee, już pięć lat. To wyobraźnia była filtrem cudownych transformacyj; jej zawdzięczał, że kuksańce i razy pielęgniarzy zamieniały się w łagodną pieszczotę, smród fekaliów w zapach wiosennego ogrodu, ryki chorych w barokowe kantaty, a odrapane lamperie we freski Giotta. Imaginacja była mu posłuszna: po latach ćwiczeń udało mu się ją poskromić do tego stopnia, że na przykład wytłumił w sobie całkowicie coś, co nie pozwoliłoby mu przetrwać w zamknięciu: pożądanie kobiecego ciała. Nie musiał jak starotestamentowy mędrzec „tłumić ognia w łonie swoim” - ten płomień już dawno zgasł.

Wyobraźnia zawodziła go jednak, gdy widział biegające po sali małe, ruchliwe owady. Ich brunatno-żółte odwłoki migające w szparach pomiędzy deskami parkietu, ruchliwe czułki wystające zza umywalki, pojedyncze okazy wpelzające na kołdrę: a to ciężarna samica ciągnąca blady kokon, a to dorodny samiec wysoko unoszący swe ciało na chwytliwych odnóżach, a to bezradne młode kręcące dookoła cienkimi czułkami - wszystko to sprawiało, że mózg Anwaldta był wstrząsany elektrycznymi wyładowaniami neuronów. Zwijał się cały boleśnie, w skórę wwiercały się ruchliwe czułki, a w wyobraźni łaskotały go tysiące odnóży. Wpadał wówczas w furię i bywał niebezpieczny dla innych pacjentów, zwłaszcza od czasu, kiedy zauważył, że niektórzy z nich łapią owady do pudełek po zapałkach i podrzucają do jego łóżka. Dopiero zapach środków owadobójczych uspokajał rozedrgane nerwy. Sprawę załatwiłoby przeniesienie chorego do innego, mniej zakaraluszonego szpitala w innym mieście, lecz występowały tu nieprzewidziane, biurokratyczne przeszkody i kolejni dyrektorzy rezygnowali z tego pomysłu. Dr Bennert ograniczy! się do przeniesienia Anwaldta do pojedynczej salki, w której trochę częściej przeprowadzano dezynsekcję. W okresach poprzedzających wyroje karaluchów pacjent Anwaldt byl spokojny i zajmował się głównie studiowaniem języków semickich.

Przy tym zajęciu zastał go podczas obchodu pielęgniarz Jurgen Kopp. Mimo że dyrektor Bennert nieoczekiwanie zwolnił go z dzisiejszego dyżuru, Kopp nie miał zamiaru opuszczać szpitala. Zamknął drzwi od pokoju Anwaldta i udał się na oddział w sąsiednim budynku. Tam usiadł przy stoliku z dwoma kolegami Frankem i Voglem i zaczął rozdawać karty. Skat był namiętnością, której oddawał się cały niższy personel szpitalny. Kopp zalicytował wino i wyszedł dupkiem żołędnym, aby ściągnąć tromfy. Nie zdążył jednak zabrać sztychu, gdy usłyszeli nieludzki ryk dobiegający przez ciemny dziedziniec.

- Ciekawe, który to drze ryja? - zamyślił się Vogel.

- To Anwaldt. Właśnie przed chwilą zapaliło się u niego światło - roześmiał się Kopp. - Pewnie znów zobaczył karalucha.

Kopp miał rację, ale tylko częściową. To rzeczywiście krzyczał Anwaldt, lecz nie z powodu karalucha: po podłodze jego salki, śmiesznie podrygując długimi odwłokami, spacerowały cztery dorodne, czarne, pustynne skorpiony.

 

 

 

 

 

I

 

WROCŁAW, SOBOTA 13 MAJA 1933 ROKU.
GODZINA PIERWSZA W NOCY

 

 

Madame le Goef, Węgierka o pseudofrancuskim nazwisku, wiedziała, jak zabiegać o wrocławskich klientów. Nie wydała ani feniga na prasowy anons czy reklamę, lecz przystąpiła do działań bezpośrednich. Ufając swej niezawodnej intuicji, wynotowała z książki telefonicznej oraz z księgi adresowej miasta Wrocławia około stu nazwisk. Następnie pewna szeroko ustosunkowana, luksusowa prostytutka zweryfikowała listę i okazało się, że przeważnie są to nazwiska bogatych mężczyzn. Oprócz tego madame sporządziła spis wrocławskich lekarzy oraz wykładowców uniwersytetu i politechniki. Wysiała im wszystkim dyskretne liściki w nie wzbudzających podejrzeń kopertach, informujące o powstaniu nowego klubu, w którym najbardziej wymagający panowie mogą spełnić swe pragnienia. Druga fala reklamy rozlewała się po męskich klubach, łaźniach parowych, cukierniach i teatrzykach variete. Sowicie nagradzani szatniarze i portierzy, w tajemnicy przed alfonsami, którzy ich opłacali za stręczenie swych dziewczyn, wsuwali gościom do rąk i kieszeni płaszczy pachnące kartoniki ozdobione rysunkiem apetycznej Wenus w czarnych pończochach i cylindrze.

Mimo świętego oburzenia prasy i dwóch spraw sądowych klub madame le Goef stał się sławny. Klientom służyło swymi wdziękami, na różne sposoby, trzydzieści dziewcząt i dwóch młodzieńców.

W salonie nie brakło też występów artystycznych. „Artystki” rekrutowały się z personelu salonu albo - co było częstsze - tutaj dawały gościnne, hojnie opłacane występy, tancerki zatrudnione na stałe w kabarecie „Imperial” lub w jakimś teatrzyku rewiowym. Dwa wieczory w tygodniu utrzymane były w stylu orientalnym (taniec nie tylko brzucha kilku Egipcjanek”, które na co dzień występowały w kabarecie), dwa w klasycznym (bachanalia), jeden w rubasznie niemieckim (Heidi w koronkowych majtasach), jeden zaś zarezerwowany był dla specjalnych gości, którzy na ogół wynajmowali cały klub na dyskretne spotkania. W poniedziałki zakład był nieczynny. Niebawem wprowadzono telefoniczną rezerwację, a pruski pałacyk zwany „Nadślężańskim zameczkiem” w podwrocławskim Oporowie stał się sławny w całym mieście. Nakłady zwróciły się szybko, tym bardziej że madame nie była jedynym inwestorem. Lwią część wydatków poniosło wrocławskie Prezydium Policji. Tej instytucji koszty zwracały się nie tylko materialnie. Wszyscy więc byli zadowoleni, a najbardziej - okazjonalni i stali klienci. Tych ostatnich wciąż przybywało. Bo gdzież by indziej profesor orientalistyki Otto Andreae mógł gonić - uzbrojony w kindżał i w turbanie na głowie - bezbronną hurysę, aby ją posiąść wśród szkarłatnych poduszek, gdzież indziej dyrektor teatru miejskiego Fritz Rheinfelder mógł wystawiać swój tłusty grzbiet na słodkie ciosy butów do konnej jazdy, zadawane przez smukłą amazonkę?

Madame dobrze rozumiała mężczyzn i była szczęśliwa, jeśli mogła zaspokoić ich wymagania. Taką chwilę radości przeżyła niedawno, gdy znalazła dla zastępcy szefa Wydziału Kryminalnego Prezydium Policji, radcy Eberharda Mocka dwie dziewczyny grające w szachy. Madame darzyła tego krępego bruneta o gęstych falujących włosach szczególną sympatią. Radca nie zapominał nigdy o kwiatach dla madame i o drobnych upominkach dla dziewcząt, które go chętnie obsługiwały. Był opanowany i milczący, uwielbiał szarady, brydża, szachy i okrągłe blondynki. Swoje namiętności mógł zaspokajać u madame le Goef bez żadnych zahamowań. Przychodził regularnie w piątki o północy, wchodził bocznymi drzwiami i nie oglądając występów artystycznych, udawał się do swego ulubionego pokoju, gdzie czekały na niego dwie odaliski. Przebierały go w jedwabny szlafrok, karmiły kawiorem i poiły czerwonym reńskim winem. Mock siedział nieruchomo, jedynie jego ręce krążyły po alabastrowej skórze niewolnic. Po kolacji zasiadał z jedną z nich do szachów. Druga w tym czasie wchodziła pod stół i czyniła coś, o czym miały pojęcie już ludy prehistoryczne. Grająca z Mockiem w szachy była poinstruowana, że każdemu udanemu ruchowi przypisana była konkretna konfiguracja erotyczna. Toteż po strąceniu pionka lub figury Mock wstawał od stołu i lądował ze swoją partnerką na sofie, gdzie przez kilka minut ową konfigurację realizowali.

Zgodnie z zasadami wyznaczonymi sobie samemu, Mockowi nie wolno było zaspokoić żądzy, gdy któraś z przeciwniczek dała mu szacha mata. To mu się już raz zdarzyło - wstał wtedy od stołu, dał dziewczętom po kwiatku i wyszedł, ukrywając gniew i frustrację pod biazeńskim uśmiechem. Potem już nigdy nie pozwalał sobie na brak koncentracji nad szachownicą.

Po jednej takiej długiej partii Mock odpoczywał na sofie czytając dziewczętom swoje refleksje na temat ludzkich charakterów. Była to jego trzecia pasja, z którą ujawniał się jedynie w swoim ulubionym klubie. Radca kryminalny, miłośnik literatury starożytnej, zaskakujący swoich podwładnych długimi łacińskimi cytatami, pozazdrościł Neposowi i Teofrastowi, konstruując, nie bez literackich pretensji, charakterystyki osób, z którymi się stykał. Za podstawę służyły mu własne obserwacje i policyjne akta. Średnio raz w miesiącu tworzył opis jednego człowieka, a już istniejące uzupełniał nowymi faktami.

Owe dopiski i nowo powstające charakterystyki powodowały wielki zamęt w zmęczonych główkach dziewczyn. Nie zważając na to siedziały u stóp Mocka, patrzyły w jego okrągłe oczy i czuły wzbierającą w kliencie falę szczęścia.

Istotnie, radca kryminalny Mock był szczęśliwy i wychodząc zwykle około trzeciej w nocy dawał małe prezenty dziewczynom, a sennemu portierowi - napiwek. Szczęście Mocka odczuwał nawet fiakier wiozący go spokojną o tej porze Grubschener Strasse do okazałej kamienicy na Rehdigerplatz, gdzie radca zasypiał u boku żony, słuchając tykania zegara i pokrzykiwań furmanów i mleczarzy.

Niestety, w nocy z 12 na 13 maja 1933 roku radca Eberhard Mock nie zaznał szczęścia w ramionach dziewcząt madame le Goef.
Właśnie rozgrywał interesującą obronę sycylijską, gdy madame dyskretnie zapukała do drzwi.

Po chwili zastukała powtórnie. Mock odsapnął, zapiął szlafrok, wstał i otworzył drzwi. Jego twarz była bez wyrazu, ale madame wiedziała, co czuje ten mężczyzna, kiedy mu ktoś przerywa wyszukany, erotyczno-szachowy kontredans.

Drogi panie radco - właścicielka klubu darowała sobie bezskuteczne, jak wiedziała, przeprosiny. - Na dole jest pański asystent.

Mock grzecznie podziękował, szybko się ubrał, w czym pomagały mu usłużne gejsze (jedna wiązała krawat, druga zapinała spodnie i koszulę), wyjął z teczki dwie małe bombonierki i pożegnał niepocieszone szachistki. Rzucił „dobranoc” madame i zbiegł po schodach, wpadając z impetem na swojego asystenta Maxa Forstnera, opartego o kryształowy klosz stojącej w hallu lampy. Kryształki zabrzęczały ostrzegawczo.

- Baronówna Marietta von der Malten została zgwałcona i zamordowana - wysapał Forstner.

Mock zbiegł po schodach na podjazd, wsiadł do czarnego adlera, trzasnął drzwiami trochę za mocno i zapalił papierosa. Forstner skwapliwie usiadł za kierownicą i zapuścił silnik. Ruszyli w milczeniu. Przejechali przez most na Ślęzie, kiedy w końcu Mock zebrał myśli.

- Jak mnie tu znaleźliście? - zapytał radca, uważnie obserwując przesuwający się po prawej stronie mur Cmentarza Komunalnego.
Na tle nieba odcinał się wyraźnie trójkątny dach krematorium.

- Miejsce pobytu pana radcy zasugerował mi pan dyrektor kryminalny, doktor Miihlhaus. - Forstner wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Wszyscy wiedzą, gdzie w piątki bywa Mock”.

- Nie pozwalajcie sobie na takie gesty, Forstner - Mock spojrzał na niego uważnie - jesteście jeszcze wciąż tylko moim asystentem.

Zabrzmiało to groźnie, ale nie zrobiło na Forstnerze najmniejszego wrażenia. Mock nie spuszczał wzroku z jego szerokiej twarzy („mała, tłusta, ruda kanalia”) i po raz nie wiadomo który postanowił, wbrew rozsądkowi, zniszczyć bezczelnego podwładnego. Nie było to łatwe, gdyż Forstner zosta! przyjęty do Wydziału Kryminalnego wraz z nastaniem rządów nowego prezydenta policji, fanatycznego nazisty Obergruppenfiihrera SA Edmunda Heinesa. Mock dowiedział się, że jego asystent jest protegowanym nie tylko Heinesa, ale chełpi się dobrymi stosunkami z samym nowym nadprezydentem Śląska, Helmuthem Brucknerem, którego narzucili naziści krótko po wygranych wyborach do Reichstagu. Ale radca pracował w policji prawie ćwierćwiecze i wiedział, że zniszczyć można każdego. Dopóki miał władzę, dopóki szefem Wydziału Kryminalnego był stary mason i liberał Heinrich Miihlhaus, mógł nie dopuszczać Forstnera do poważnych spraw i oddelegować go na przykład do spisywania prostytutek pod hotelem „Savoy” przy Tauentzienplatz albo do legitymowania homoseksualistów pod pomnikiem cesarzowej Augusty na promenadzie pod Szkołą Sztuk Pięknych. Najbardziej irytował Mocka fakt, że nie zna żadnych słabostek Forstnera - jego akta były czyste, codzienna obserwacja podpowiadała jedno tylko, zwięzłe określenie: „tępy służbista”. Co prawda bliskie stosunki z Heinesem, o którym powszechnie wiedziano, że jest pederastą, podsuwały Mockowi niejasne podejrzenia, ale było to zbyt mało, aby podporządkować sobie tę „wtyczkę” - agenta gestapo Forstnera.

Dojeżdżali do Sonnenplatz. Miasto tętniło podskórnym życiem.
Zazgrzytał na zakręcie tramwaj wiozący robotników drugiej zmiany z fabryki Linkego, Hofmanna i Lauchhammera, migały gazowe latarnie. Skręcili w prawo, w Gartenstrasse: pod halą targową tłoczyły się furmanki dowożące ziemniaki i kapustę, stróż secesyjnej kamienicy na rogu Theaterstrasse złorzecząc naprawiał lampę przy bramie, dwóch pijanych burszów zaczepiało prostytutki dumnie spacerujące z parasolkami pod Domem Koncertowym. Minęli salon samochodowy Kotschenreuthera i Waldschmidta, budynek śląskiego Land-tagu i kilka hoteli. Nocne niebo rozpylało mglisty deszczyk.

Adler zatrzymał się z drugiej strony Dworca Głównego, przy Teichackerstrasse, naprzeciw łaźni natryskowych. Wysiedli. Ich płaszcze i kapelusze pokryły się wodnym pyłkiem, mżawka osiadała na ciemnej szczecinie Mocka i na gładko ogolonych policzkachForstnera.

Potykając się o szyny przeszli na boczny tor. Dookoła stali umundurowani policjanci i kolejarze rozmawiający podnie-sionymi głosami.

Właśnie nadchodził z charakterystycznym kuśtykaniem policyjny fotograf Helmut Ehlers.

Do Mocka podszedł stary policjant z lampą naftową, którego wysyłano do najbardziej makabrycznych zbrodni.

- Kriminalwachtmeister Emil Koblischke melduje się - przedstawił się, jak zwykle, choć było to niepotrzebne; radca dobrze znał swych podwładnych. Koblischke osłonił dłonią papierosa i przyjrzał się uważnie Mockowi.

- Gdzie jest pan radca i ja, tam musi być źle - pokazał wzrokiem wagon-salonkę, na której przymocowana była tablica „Berlin-Breslau” - tu jest bardzo źle.

Na korytarzu salonki wszyscy trzej ostrożnie przestąpili ciało leżącego kolejarza. Nalana twarz zastygła w maskę bólu. Nie było śladów krwi. Koblischke chwycił zwłoki za kołnierz i posadził, głowa kolejarza przykrzywiła się na bok, a kiedy policjant odchylił kołnierz munduru, Mock i Forstner schylili się nad plecami.

- Daj, Emil, bliżej tę lampę. Nic nie widać - rzucił Mock.

Koblischke przystawił lampę i przewrócił zwłoki na brzuch.

Uwolnił jedną rękę od rękawa munduru i koszuli, po czym szarpnął mocno i obnażył plecy i bark zmarłego. Przysunął naftówkę. Policjanci dostrzegli na karku i łopatce kilka czerwonych plamek z siną opuchlizną. Między łopatkami kolejarza leżały trzy rozpłaszczone martwe skorpiony.

- Takie trzy owady potrafią zabić człowieka? - Forstner po raz pierwszy zdradził się z własną ignorancją.

- To nie są owady, Forstner, lecz pajęczaki. - Mock nawet nie tłumił pogardy w głosie. - Poza tym sekcja jeszcze przed nami.

O ile w wypadku kolejarza policjanci mogli mieć jakieś wątpliwości, o tyle przyczyna zgonu dwóch kobiet w salonce była aż nadto oczywista.

Mock łapał się często na tym, że tragiczna wieść wywoływała u niego przewrotne myśli, a wstrząsający widok - rozbawienie. Kiedy zmarła w Wałbrzychu jego matka, pierwsza myśl, jaka przysza mu do głowy, to kwestia natury porządkowej: co zrobić ze starym, ogromnym tapczanem, którego nie można było wytaszczyć ani przez okno, ani przez drzwi. Na widok chudych, bladych łydek obłąkanego żebraka katującego szczeniaka koło dawnego Prezydium Policji przy Schuhbriicke 49, ogarnął go głupi śmiech. Teraz także, kiedy Forstner pośliznął się na kałuży krwi pokrywającej podłogę salonki, Mock parsknął śmiechem. Koblischke nie spodziewał się po radcy takiej reakcji. Sam wiele widział w życiu, ale widok w salonce wprawił go po raz drugi w nerwowe drżenie. Forstner wyszedł z pomieszczenia, Mock rozpoczął oględziny.

Siedemnastoletnia Marietta von der Malten leżała na podłodze obnażona od pasa w dół. Gęste, popielate, rozpuszczone włosy nasiąkły krwią jak gąbka. Twarz wykrzywiona była jakby gwałtownym atakiem paraliżu. Girlandy jelit walały się po bokach rozciętego ciała.
Rozdarty żołądek pokazywał nieprzetrawione resztki jedzenia. Mockowi zdawało się, że coś dostrzega w jamie brzusznej. Pokonując wstręt, pochylił się nad ciałem dziewczyny. Fetor był nie do zniesienia. Mock przełknął ślinę. Wśród krwi i śluzu poruszał się mały, ruchliwy skorpion.

Forstner wymiotował gwałtownie w ubikacji. Koblischke podskoczył śmiesznie, bo coś trzasnęło mu pod butem.

- Scheisse, jest tu tego więcej - krzyknął.

Rozejrzeli się dokładnie po kątach salonki i zabili jeszcze trzy skorpiony. - Dobrze, że żaden z nich nas nie ukąsił - sapał ciężko Koblischke - bo leżelibyśmy teraz jak ten na korytarzu.

Kiedy upewnili się, że w wagonie nie ma więcej groźnych stworzeń, podeszli do drugiej ofiary, panny Francoise Debroux - guwernantki baronówny. Czterdziestoparoletnia kobieta leżała przerzucona przez oparcie kanapy. Podarte pończochy, żylaki na łydkach, podwinięta aż po pachy skromna sukienka z białym kołnierzykiem, rzadkie włosy uwolnione od staropanieńskiego koczka. Zagryzała zębami napuchnięty język. Na szyi zaciśnięty był sznur od zasłon. Mock obejrzał ze wstrętem trupa i z ulgą nie zauważył nigdzie skorpiona.

- Najdziwniejsze jest to - Koblischke wskazał na ścianę salonki obitą granatowym materiałem w błękitne paski. Między oknami wagonu widniał napis. Dwie linie dziwnych znaków. Radca kryminalny zbliżył ku nim twarz. Jeszcze raz przełknął ślinę.

- Tak, tak... - Koblischke zrozumiał go w lot. - Ktoś to napisał krwią...

 

 

Mock powiedział usłużnemu Forstnerowi, że nie życzy sobie być odwiezionym do domu. Szedł powoli w rozpiętym płaszczu. Czuł ciężar swoich pięćdziesięciu lat. Po dwóch kwadransach znalazł się wśród znanych domów. Przystanął w bramie jednej z kamienic na Opitzstrasse i spojrzał na zegarek. Czwarta. Zwykle o tej porze wracał z piątkowych „szachów”. Jednak nigdy owe rozkoszne „partyjki” nie zmęczyły go tak bardzo jak dzisiejsze przeżycia.

Kładąc się spać obok żony, nadsłuchiwał tykania zegara. Przed snem przypomniał sobie pewną scenę z młodości. Jako dwudziestoletni student przebywał w majątku dalekich krewnych pod Trzebnicą i flirtował z żoną zarządcy folwarku. W końcu po wielu nieudanych próbach umówił się z nią na schadzkę. Siedział na brzegu rzeki pod starym dębem, pewny, że dziś wreszcie nasyci się jej ponętnym ciałem. Paląc papierosa, przysłuchiwał się kłótni kilku wiejskich dziewczynek bawiących się po drugiej stronie rzeki. Okrutne istoty podniesionymi głosikami odpędzały kulawą dziewczynkę, nazywając ją kuternogą. Dziecko stało nad wodą i patrzyło w stronę Mocka. W wyprostowanej ręce trzymało starą lalkę, pocerowana sukienka falowała na wietrze, glina powalała świeżo wypastowane buciki. Mock uświadomił sobie, że przypomina mu ptaka z przetrąconym skrzydłem. Patrzył na dziewczynkę i nieoczekiwanie się rozpłakał.

Nie mógł stłumić pła...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin