Bracia Mleczni - Kraszewski Józef Ignacy.rtf

(436 KB) Pobierz

Bracia Mleczni

Kraszewski Józef Ignacy

 

 

 

Młodzi i starzy, mili czytelnicy moi!

Stary już bajarz ze mnie—czterdzieści przeszło lat prawię wam o życiu naszem, o naszych ludziach, o przeszłości i teraźniejszości... Cóżbym ja począł, gdybyście wy mnie słuchać nie chcieli, a we mnie chęć bajania ustała? Nałogiem już dla mnie patrzeć w życie i powtarzać com widział, słyszał, co było i co być mogło na tym naszym biednym święcie. Gdy jedna strona tego niezmiernego obrazu znika, druga mi się przedstawia... niewyczerpane w objawach życie i powieści osnowa...

Tym razem proste to dzieje, sklejone ze wspomnień dziecinnych, z podań domowych, z tej gliny plastycznej, którą na dnie życia osadzają płynące lata... I nie sądźcie by tu sama tworzyła fantazya; bym marzył tylko pisząc — wiele tu jest prawdy w bajce... To co się wam wyda może najmniój prawdopodobnem, jest właśnie nnjprawdziwszem. Wyobraźnia człowieka nie potrafi nigdy stworzyć tyle, ile rodzi się na niewyczerpanem polu żywota...

To co się wydaje poecie dziwaeznem fantazyi jego, powstało z pyłków które naniosła rzeczywistość. Dla tego też by bujać—żyć potrzeba i cierpieć i im człowiek starszy, słabiej może głos podnosi, ale szerzej się wgląda, bo wszedł na wierzchołek tój góry, z której niezmierne widać obszary.

Bohaterowie tej powieści, wierzcie mi, choć tu występują przebrani, żyli lub żyją jeszcze w zacisznym kątku, i przyjaźń taka nie jest marzeniem a najpiękniejszym darem Bożym. Nad walkę człowieka z człowiekiem, choćby bohaterską, piękniejsza stokroć miłość ludzi i braterstwo.

Godzina była wieczorna, mrok powoli padać zaczynał, po nad otaczającemi miasteczko lasami, na żółtym pasie nieba, w stronie zachodu, stały nieruchome długie, ławami rozłożone chmury sine, osiadając powrnli. W powietrzu cicho było i chłód nocy jesiennej, a wilgotna rosa przypominały koniec Sierpnia.

W nadchodzącej szarej godzinie, jakby jednym obleczone tonem, przedstawiało się całe ciche miasteczko, a szczególniej już co chwila puściejszą być zaczynająca ulica wiodąca do rynku, osławiona domkami, które przeważnie ludność studencka zapełniała. Domki to były niemal wszystkie na jeden wrzór budowane, drewmiane, z ganeczkami

0              dwóch słupkach lub bokiem zwrócone ku ulicy, bez piąterek. Nie wiele z nich bielone były, większa część miała tylko białe bramowanie około okien, a ściany z bierwion sosnowych składane, nie taiły się wrcale z budową swoją. Tu i owdzie parę drzew starszych odznaczały nieco staranniejszy i dawmiejszy już dworek. Pierwotne powsiadały były w ziemię, wiele z nich się pogarbiło

1              opierało na kulach... Pomiędzy niemi cały pas parkanów w słupach, z po za których wyglądały tyczki fasoli i wystrzelone malwy zdziczałe, gdzie niegdzie obwieszony liśćmi dyni wychylonej na swobodę — kazał się domyślać małych ogródków warzywnych. Stare grusze jak na polach, wysokie żurawiów od studzieńszyje, wybijały się wyżej nad strych tych nizkich domków i zagród.

O tój godzinie już zamieszkujący prawie wszystkie dworki studenci: albo u wieczerzy lub nad I książkami siedzieli w domu, rzadko który swawol- 1 nik pokazał się za progiem, ulica była pusta—mil

cząca, w okienkach błyskały światła, w niektórych już pozamykane okiennice sercami tylko świeciły, w innych widać było przy łojowych świeczkach, pogarbione ramiona pilnych chłopców, zatopionych w lekcyi jutrzejszej.

Jeden koniec tej szerokiej a długiej ulicy, wchodził w rynek zamieszkały przez kupców izraelitów i zajęty domami zajezdnemi, drugi wybiegał w pole ku cmentarzowi, a zamykał się drewnianym kościółkiem Aniołów Stróżów. Miasteczko nie było w stanie myśleć o wytworności i wygódkach, po obu stronach ulicy nad miarę szerokiej, wybite nogami przechodniów szły dwie ścieżynki, w niebezpiecznych miejscach, gruzem i kamieniami po- naprawiane. Sama zaś droga została jak ją, Bóg stworzył, szczerym piaskiem, szczęściem pijącym wodę pożądliwie i nigdy nie zmieniającym się w błoto. Po największej ulewie rychło kałuże schły i wszelki ślad jój znikał.

Na tej ulicy, jak w studenckiem życiu, na przemiany gwarno było i cicho potem jak w szkole. W pewnych godzinach roiła się ona wszelkiego wzrostu dziatwą i młodzieńcami, w innych zdawała wymarłą; rozlegała się śmiechami i silnemi uderzeniami piłek o ściany, lub szeptem przytłumionym powtarzanych lekcyj.

W godzinie tej już drzwi były pozamykane —i cisza wieczorna dawała nieco spoczynku gospodarzom dworków; tylko-przed jednym z nich stał oparty o słup miody mężczyzna, z widocznym niepokojem rozglądający się na wszystkie strony. Był to, jak łatwro poznać było można, pan dozorca, świeżo z uniwersytetu i majestatycznie wyglądający, z powagą młodego pedagoga, który niedawno zrzucił mundur, a przywdział togę mistrza.

Na ten raz jednak powaga ustąpiła zniecierpliwieniu i gniewowri. Piękna, ale nie sympatyczna twarz młodzieńca, sfałdowana była wyrazem prawie namiętnego oburzenia, oczy pałały, brwi miał ściśnięte, a wargi mruczały niewyraźnie jakby mimowolne przekleństwa. Na przemiany tarł czoło, rozrzucał włosy, ręce zatapiał w kieszeniach i chodził przed gankiem, to znów stawał, opierał się o słup i zamyślał.

Wśród tego paroksyzmu niecierpliwości, który nie miał świadka... zdała dały się słyszeć ciche, powolne kroki, idącego ścieżką po tej samej stronie ulicy przechodnia, i młodzieniec jakby oprzytomniały, przybrał postawę przyzwoitszą. Poprawił włosów, ręce znowu utopił w kieszeniach i stanąwszy z klassycznem przypomnieniem kolos- su rhodyjskiego, czekał na zbliżającego się, a w mroku niedającego się zdała rozpoznać wieczornego, opóźnionego wędrowca. Dosyć to rzadkie było zjawTisko o tój porze, gdy wszyscy zmęczeni po domach siedzieli. I5iękny jednak dosyć koniec dnia Sierpniowego usprawiedliwiał przechadzkę.

Rzuciwszy okiem powtórnie w tę stronę, z której go stąpanie dochodziło, ujrzał stojący w ganku toczącego się wolnym krokiem mężczyznę, olbrzymiej niemal postawy, barczystego, z małą stosunkowo głową osadzoną na karku krótkim, z kijem pod pachą, z książką w ręku. Drobne rysy twarzy ogromnego mężczyzny, bardzo wdzięczne i uśmiechające się z wyrazem dobroci, uprzedzały

0              nim jaknajlepiej. Wesołość śmiała się mu ze źrenic, usta małe i różowię nim się otwarły obiecywały słodkie powiedzenie. Kolos stojący w progu dworku zdawał się długo niewidzieć nadchodzącego, dopiero o krok już będącego, nagle zobaczył

1              skłonił się żywym ruchem, jakby unikając rozmowy i nieusposobiony do niej cofając się w głąb’ ganku.

Idący zatrzymał się, czapkę uchylił i popatrzał.

              Widzę, że pan chłodku i ciszy wyszedłeś użyć trochę.... I ja też.... byłem tym razem aż w lesie na rozmowie z sosnami, które—dalipan— śliczne rzeczy rozpowiadać umieją. Wieczór wcale piękny! aura balsamiczna....

Młodzieniec spojrzał tylko i ramionami ruszył.

              A gdzie mnie tam w głowie, panie professo- rze, zawołał gwałtownie, — ja się tu wściekam z gniewu i oburzenia.

              O! o! o! przerwał professor —cóż znowu? panicz cóś zmalował!

              O! już go mam tu! odezwał się impetycznie dozorca wskazując na gardło — nie! wytrzymać z nim niepodobieństwo! To siły ludzkie przechodzi! Ani mnie, ani w świecie nikogo słuchać nie- chce.... Coż tu począć? chłopak ma lat czternaście, trudno mu dać plagi—i coż by to były za lamenta i zgrozy, gdyby się dozorca poważył pańskie dziecko wytrzepać.... a to gadanie, przestrogi, napominania, prośby, nic nie ważą, nie znaczą nic.... szlachcic swoje robi, tobie plebejuszu wara chcieć mu zapanować, choć on smarkacz a ty dozorca.

Professor stał i słuchał spokojnie — a po chwili spytał niewzruszony:

              Cóż tedy spłatał ów panicz! królewiczątko kochane! ha?

              Jeszcze nie wiem co spłatał, zawsze—porywczo dodał dozorca—nie ulega wątpliwości iż spłatał coś i to niepowszedniego. Czy pan professor uwierzy, że go dotąd w domu nie ma.

              Dotąd w domu go niema? zapytał głową potrząsając professor—do licha! w istocie to coś znaczy. Ale dokądże, poco i za czyjem wyszedł pozwoleniem?

              Nic nie wiem—odparł młodzieniec gniewnie, nie raczył spytać mnie o pozwolenie wyjścia, wymknął się o szarej godzinie i nie wraca.

Rozśmiał się gorzko, mówiąc to dozorca, ramionami dźwignął, prychnął, potarł czuprynę i począł na nowo:

              Oszaleć można z tym chłopcem! wolałbym za parobka służyć niż być jego dozorcą. Prawda że z innych względów kondycja dobra, ale ją drogo spokojem, zdrowiem i zgryzotą codzienną opłacać potrzeba. Jużbym ją był porzucił, słowo honoru daję professorowi, gdyby pani prezesowa nie zaklęła mnie i nie uprosiła, ażebym na rok jeszcze pozostał, ale dłużej za nic nie będę.

(d. c. n.)

              Jeszcze gdybym miał nieograniczoną, władzę

i był tu sam jeden, gdyby mi nikt nie przeszkadzał, nikt nie psuł—ale troskliwość macierzyńska dała mi do boku rodzaj sługi i pomocnika, a to jest najnieznośniejszy stary safanduła jakiego świat widział: szpieg, lizus, pochlebca... i chłopca psuje a buntuje. Coż ja tu dobrego zrobić mogę. Ostro się do niego wziąść niepodobna, doniesie zaraz prezesowej, list z lamentami i przeprosinami wnet podąży                            prezes człek słaby—wmówią mu co ze

chcą. Słowem oszaleć potrzeba.

Professor słuchał i uśmiechnął się dobrodusznie.

              E! e! kochany panie Suchorowski — począł zniżając głos—nie trzeba się roznamiętniaćlecz chłodniej rzeczy brać. Nie jest tak bardzo źle jak się wam zdaje. Chłopak butny, prawda, ale nie zepsuty, serce złote — próbujcie się odezwać do niego, posłucha. Wy zbytnią może powagą swą i rozumem doprowadzić go chcecie, a są takie natury do których inaczej jak przez serce trudno, lub nawet niepodobna, tak jak są inne do których piersi i uczucia kołatać próżno. Wierzcie mi: chłopak dobry. Czy z niego filologa zrobimy—dubium est, ale na co prezesowiczowi greczyzna? Grunt, żeby głupim nie był i.... wstydu szkole nie zrobił.

              Z niego ani filologa, ani żadnego loga nie będzie — a co gorzej, przerwał dozorca, że to natura samowolna, namiętna, nieuchodzona, gwałtowna....

Profesor zaczął się śmiać.

              Kocioł garnkowi, panie mój, przy mawia, zawołał. Nie bójcie się, świat majster na magistrów i na paniczów, uchodzi on obu.... i bucie prezeso- wicza przytrze rogi.

              Ale ja wcale nie jestem namiętny — z oburzeniem począł dozorca, trudno zresztą o cierpliwość w pewnych razach, aniołby się rozgniewał. Niechże profesor patrzy.... wszak to noc nadchodzi....

Professor w istocie obejrzał się ku kościółkowi Aniołów Stróżów i szepnął prawie obojętnie:

              Noc nadchodzi, to prawda, ale i wasz delin- kwent także... jak mi się zdaje... tylko— czy nie z drugim jakimś winowajcą, który jako nie preze- sowicz, nie jedynak i pewnie plebejusz, dostanie za obu., na ławie od kalafatora.

W oddaleniu w istocie widać było idącego chłopaka wysmukłego, zręcznego, który ścieżką powoli ku domowi dążył, prowadząc z sobą mniejszego, drugiego, opierającego się i rękami zasłaniającego twarz.

Spóźnienie tedy nie było bez przyczyny. Profesor może przez litość nad winowajcą, aby przytomnością swoją pierwszy wybuch gniewu młodego dozorcy pohamować, może przez prostą ciekawość wstrzymał się przed gankiem.

Suchorowski przybrał postawę surową straszliwego sędziego. O kilka kroków widać już było

pięknego studencika, z czarnemi oczyma żywemi, z rumianą twarzyczką i kędzierzawemi włosami, na głowie z pod czapeczki na bakier rzuconej wy- stającemi, który szedł niepomięszany wcale, krokiem pewnym, ręką przytrzymując płaczącego, biednie ubranego, w starym odartym surduciku, młodszego od siebie o rok może dzieciaka. Tego twarzy rozpoznać nie mogli stojący na ganku, bo sobie oczy zasłaniał łzy kułakami ocierając. Zbliżywszy się z fantazją wcale niezachwianą gromowładnym wyrazem twarzy dozorcy — młody stu- dencik zdjął czapkę, pozdrowił i popatrzywszy nieulękniony na Suchorowskiego, począł:

              Mam do pana Magistra kilka słów....

              Gdzież to waćpan bez pozwolenia uciekł i do tej pory przebywał? krzyknął Suchorowrski. Dobrze że mam za świadka pana professora Nary- munda; taka swawola i nieposłuszeństwo ukarane być musi.

              Bardzo dobrze—spokojnie rzekł student, ale pan mi pozwoli się wytłumaczyć.

              Waćpanu nie zbywa na tłumaczeniach wykrętnych, na rozumowaniach zuchwałych, na kłamstwach—począł dozorca.

              Proszę mnie posłuchać — powtórzył poważnie student, pan professor będzie świadkiem i sędzią.

              Ja tu sam jestem sędzią jedynym i mam władzę nad waćpanem—zakrzyczał dozorca.

Student zamilkł a po namyśle obrócił się do professora.

              Pan professor będziesz tak łaskaw, wyrobić mi pozwolenie wytłumaczenia się i okazania mojej niewinności.

              Pozwól mu pan mówić—rzekł profeśsor łagodnie:

              Suchorowski zmilczał.

              Przed godziną wyszedłem z książką do o- gródka, począłjstudent; —słyszę zakłopotaną rozmowę — mimowolnie mi się ona narzuciła, bom jej wcale podsłuchiwać nie myślał. Dwie sąsiadki kopiąc kartofle rozpowiadały sobie o nieszczęśliwej Radygowej, która w komornem była u gospodyni żydówki, posługując jej byle syna mogła do szkół oddawać. Pozawczoraj nieszczęśliwa umarła, a chłopiec pozbawiony opieki musiał szkolę rzucić. Stryj, człowiek * prosty, cieśla, uznawszy za słabym do rzemiosła, oddał go za pastuszka,“choć chłopak trzecią klassę kończył. Sąsiadki rozpowiadały sobie z politowaniem o studencie, który u grobu matki płakał i rozpaczał. Na łożu śmierci umierająca kazała mu, aby choć o żebranym chlebie się uczył. Żal mi się zrobiło małego Radyga, którego widywałem czasem na rekreacjach, choć jedną klassą był niżej. Począłem pytać przez płot, a dowiedziawszy się że chłopca znajdę na cmentarzu, bez pozwolenia tam pobiegłem. Oto on jest tu, ze mną, dodał wskazując na zapłakanego, najlepszy dowód że nie kłamię. Nie zrobiłem więc nic bardzo złego, żem się nad nim ulitował i tu go przyprowadził.

              Tak! tak! ze śmiechem złośliwym począł Suchorowski, waćpan już chcesz zawczasu odegry wać rolę protektora, chcesz się sobie bawić w miłosierdzie, chcesz żeby o tobie gadali. A co to do^was należy, co się z kim dzieje? Czy kto studentem czy pastuchem będzie! Waćpan jesteś ma-

łoletni, nie masz swej woli pozwalać sobie takich wybryków, nie masz prawa !             

Dzieciak przyprowadzony usłyszawszy to, począł się ze strachem wyrywać, student go wstrzymał.

              Nie mam do niczego prawa—rzekł—ale dziś napiszę do Matki i jestem pewny że mi pozwoli wziąść Ra dyga na nasze utrzymanie.

              Waćpan nie napiszesz, bo ja napisać nie pozwolę—począł gniewnie Suchorowski. Ten bęben pójdzie sobie zkąd przyszedł, a za karę żeś bez pozwolenia latał po nocy—trzydniowy areszt o Chlebie i wodzie. Dosyć już tych wybryczków i swawoli.

Student się cały zaczerwienił i oczy mu zabłysły ogniem.

              Do aresztu idę — odezwał się — ale Radyga proszę pozwolić zostawić, niech pan będzie łaskaw—ja proszę.

              A ja proszę nie odpowiadać, nie rezonować i robić co każę! wybuchnął dozorca.

W tej krytycznej chwili nowa postać zjawiła się w ganku, której przyjście jakby odgadując Suchorowski, zwrócił się ku drzwiom zapłoniony i zagryzł usta ze złości.

Był to mężczyzna niemłody, w czarnej czapeczce na głowie łysej, z twarzą rumianą, której ry3y pospolite nic nie miały w sobie znaczącego, oprócz dobrodusznego spokoju. Pękaty, niewielkiego wzrostu, w długim i szerokim surducie z kieszeniami po bokach, jegomość nadchodzący zwolna patrzał ciekawie na studenta, na dozorcę, na pro- fessora i zdawał się, choć świeżo przybyły, już znać historję całą, której pono z sieni wysłuchał.

              Niech pan Robert się nie tłumaczy—wtrącił niewyraźnie—bo co źle to źle... Jakże można po nocy, bez opowiedzenia się latać na cmentarz.... Cóż to znowu! A gdyby czy pies, czy bydlę, czy uchowaj Boże jaki inny trafunek... cóż by to na nas spadło od państwa prezesowstwa, cośmy panicza pilnować powinni jak oko w głowie... No—co ile, to źle... Chciał pan Robert bliźniego ratować, czego zganić nikt nie może—czemuż albo panu dyrektorowi lub mnie całej sprawy nie opowiedział? Juściż i my ludzie jesteśmy, ludzkie serca mamy, byłaby na to znalazła się rada.... Zwłaszcza o czem panicz pewno i nie wie, że Radygowa jakiś czas panicza karmiła.—A tak! jest to brat mleczny pana Roberta... Kobieta była harda że się o żadną pomoc do prezesowstwa udać nigdy nie chciała, dla tego pono że ją raz jakoś odprawiono z niczem...

              Ale Radyg u nas zostanie! wtrącił stanowczo i śmiało student—ja pójdę do aresztu... a wy... kochany panie Wanderski... w7y go weźmiecie... I popychał płaczącego chłopca ku gankowi, gdy Suchorowski sobą samym drogę zaparł.

              F ora mi ztąd! fora! krzyknął—j eszcze tego brakło żebyś mi tu acan takich przybłędów do domu ściągał. Piękne towarzystwo dla syna państwa prezesów...

W czasie całej tej rozprawy, professor Nary- niund stał spokojnie, słuchając, jako świadek obojętny,—ku końcowi zbliżył się bokiem do małego Radyga, nie mówiąc nic, ujął go prawie gwałtem za rękę, coś mu do ucha poszeptał i nie żegnając się, zabierał prowadzić z sobą sierotę, gdy Robert

mimo groźnego wzroku i krzyku dozorcy, przypadł do professora Narymuda, w rękę go całując...

—• Kochany, złoty professorze... tylko kilka dni go przetrzymaj... ja będę miał, ja muszę mieć pozwolenie...

              Idź mi waćpan zaraz do stancyi! zagrzmiał głos Suchorowskiego —słyszysz waćpan...

Kończył te słowa, gdy jak szept cicho nad uchem odezwało mu się z ust Wanderskiego — niechno pan da pokój—dosyć już tego...

              Waćpan mnie to myślisz uczyć moich obowiązków? zawołał Suchorowski.

              Ja sam nic nie umiem i nikogo uczyć nie myślę—odezwał się z pokorą troszkę ironiczną, stary w czarnej czapeczce—ale mnie się zdaje, że jakkolwiek panicz zgrzeszył, poszło to z dobrego serca i ganić mu tego nie można...

              Z dobrego serca!! rozśmiał się dozorca, a! tak! z próżności raczej! paniczykowi chce się już sławy protektora... smarkaczowi takiemu...

              Ale cyt... daj pan pokój! ruszając ramionami reflektował Wanderski, pan się unosisz...

Nie odpowiadając już staremu, dyrektor ruchem imponującym wskazał winowajcy drzwi domku i kazał mu iść—chłopak spojrzał na odchodzącego Narymunda, który prowadził z sobą Radyga, westchnął, i nie mówiąc słowa, z hardą postawą, z uczuciem własnej niewinności, bynajmniej nie strwożony, zawrócił się do dworku... Wanderski coś szepcząc powlókł się za nim, a Suchorowski zmęczony i gniewny, upadł na ławkę stojącą w ganku, zatapiając dłoń w długich włosach.

O złota młodości, życia jutrzenko, jakżeś ty urocza obok mroków dnia i chmur wieczora!—Człowiek ze wspomnieniem swem idzie potem życie całe i szkaplerzem poświęconym nosi je na piersi do zgonu, a w chwili pożegnania ostatnią myślą powraca jeszcze do ciebie...

Komuż z nas te lata szkolne nie są miłe i najmilsze? Komuby się powrócić nie chciało do cienkiego klej ku, owych obiadków i do rozkosznych marzeń i nadziei tamtych wieczorów spędzonych z towarzyszami na śmiechu, na grze, na rozgorączkowanej gawTędce, która potem rozkołysanej duszy, długo w noc zasnąć nie dawała, i echem odbijała się w marzeniach sennych! Dziś i w szkołach i w młodości wiele się zmieniło; każdy by chciał dojrzeć co najrychlej lub przynajmniej za dojrzałego uchodzić, każdemu pilno wyrwać się z tego świata złotej młodości, po którym wieczna zostaje tęsknota.

Poł wieku prawie upłynęło od tego czasu, o którym opowiadać mamy.

Młody ów student, który miał tak dobre serce a tak żywy charakter, zwał się Robert Doliński. Był to chłopak bardzo ładny, zręczny i starannie z młodu prowadzony, choć może nadto trochę dbał o swą piękność i lubił się z nią popisywać, a miał coś w charakterze co go do popisów i wy- stępowań skłaniało...

Urodził się jedynakiem, majętnym i dziecięciem powszechnie szanowanego domu, zdawał się czuć, że go niepospolita rola czeka na święcie szeroko dlań otwartym. Rodzice jego uchodzili i w okolicy i na szerokiej kraju przestrzeni, za ludzi bardzo majętnych, zacnych i wpływowych: dom

ich należał do pańskich i na stopie wielkiej był utrzymywany. Cudem też to prawie nazwać się mogło, iż ludzie mający wszelką możność wychowania dziecka w domu, do szkół jedynaka oddali. Ojciec tego życzył i na swojem utrzymał, dowodząc że szkoła daje stosunki potrzebne w obywatelstwie, że młodego uczy obejścia się z ludźmi, dając mu zawczasu potrzebny przedsmak rzeczywistego życia. Oparł się więc prezes, pomimo przeciwnego zdania matki, upatrującej w tern niebezpieczeństwa i postanowił syna posyłać do tyj samej szkoły, w której się szlacheckie dzieci niezamożnych rodziców uczyły. Tak młody Robert przybył do S              chociaż nie zupełnie w tych

samych warunkach co inni prości śmiertelnicy. Dodano mu bowiem naprzód, guwernera, młodego, świeżo z uniwersytetu wyzwolonego magistra filologii, który do profesury dążył, a nie mogąc jej jeszcze otrzymać, tymczasowo tylko przyjął—uproszony, obowiązki prywatnego nauczyciela i kierującego wychowaniem. Razem z nim jechał też stary, poczciwy sługa domu, który sprawiał urząd szafarza, ekonoma, dozorcy, a po trosze i przyjaciela panicza. Kochali się z nim bardzo od najmłodszych lat, gdy Robert jeszcze na kolanach jego konno jeździć się uczył. Miał więc prezesowicz rodzaj dworu wdasnego i osobny dom najęty dla niego tylko, gdyż matka to sobie zastrzegła przynajmniej, ażeby z ekonomczukami nie stał razem i o ladajakie towarzystwo się nie ocierał. Prezes zmilczał, wiedział bowiem dobrze, iż owych eko- nomczyków, którzy chłopca uczyć mieli życia i równości obywatelskiej na ławach szkolnych nie uniknie.

Tak paniczykowato i troskliwie będąc hodowany jak kosztowna zamorska roślina, Robert nie mógł się nie czuć wyższym nad innych współucz- niów, rozstawionych po różnych stancyjkach, pod nadzorem starszych uczniów lub dyrektorów, i żyjących na powszedniej owsiance, kartoflach ze starą słoniną i kaszy jaglanej od święta... Choć pieszczone, choć psute, było to jednak bardzo dobre chłopię. Wstydził się niemal za to, iż za cóś lepszego od innych mógł uchodzić, a pilno starał się by go to nie uwalniało od najprzykrzejszych warunków studenckiego żywota. W początkach nawet znosił guzy, nigdy się nie skarżąc na nie i nie oddając ich zrazu,—później dopiero, gdy się zbyt dokuczliwemi stały, nauczył się wywzajemniać i szanować go musiano, bo silny był i oddawał z nawiązką.

Zrazu też zmawiali się na niego wszyscy i żartowali sobie, dopiero poznawszy lepiej, przyjęto go do grona i Robert stał się ulubieńcem współtowarzyszów. Służył im bowiem z zapałem, z poświęceniem i wiedzieli że w ciężkich razach rachować nań mogli, brał na siebie winy cudze, za które inni srożejby niż on karani byli. To mu też reputacyę zawadyaka niespokojnego zrobiło, choć w istocie nim nie był. Z panem Suchorow- skim walka była prawie nieustanna, bo ten go, posłuszny rozkazom Matki odosabniać się starał, od kolegów odrywać, a Robert losy ich we -wszyst- kiem chciał podzielać.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin